MONIKA STELMACH: „Chcemy całego życia. Feminizmy w sztuce Polskiej” ma swoje początki w wystawie, którą zrobiłaś w Nowym Jorku. Czy możesz o niej opowiedzieć?
AGNIESZKA RAYZACHER: „Sleepless in Warsaw” zrobiłam w A.I.R. Gallery w Nowym Jorku, kultowej, pierwszej feministycznej galerii w Stanach Zjednoczonych. Moim marzeniem było pokazanie tam polskiej sztuki feministycznej, co stało się możliwe dzięki długotrwałym rozmowom z dwiema wspaniałymi osobami od lat związanymi z tym miejscem – artystce i akademiczce Joan Snitzer i artystce Jane Swavely. Publiczność, kuratorki i krytyczki były zaskoczone, ile punktów wspólnych można znaleźć w twórczości amerykańskich i polskich artystek aktywnych w latach 70., czyli w czasach, kiedy A.I.R. Gallery była zakładana. To ważny punkt odniesienia, bo zarówno w Stanach, jak i w Polsce w tym czasie temat emancypacji pojawia się w sztuce.
Eulalia Domanowska, dyrektorka Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie, zaproponowała przeniesienie tej wystawy do siebie. „Sleepless in Warsaw” było wystawą dosyć klasyczną, przedstawiającą sztukę i jej związki z feminizmem w sposób historyczny. Ten dość prosty układ miał sens ze względu na edukacyjny charakter ekspozycji w Nowym Jorku. Kiedy zainspirowana pomysłem Karoliny Majewskiej-Güde zaprosiłam do współpracy Seminarium Feministyczne, zaczęłyśmy to razem przepracowywać. Szybko uznałyśmy, że działając w Polsce, nie możemy powtórzyć układu historycznego, bo nie chcemy ustalać kanonu sztuki feministycznej. Postanowiłyśmy zrobić wystawę problemową, co nie ułatwiało sprawy, ale dodało nam dużo energii do działania.
A jednak „Feminizmy w sztuce polskiej” brzmi jak próba ustalenia pewnych kanonów.
Mówimy o artystkach i artystach, którzy działali albo działają, odnosząc się do polskiej rzeczywistości, polityki, debaty, polskich realiów.
Agnieszka Rayzacher
Kuratorka wystaw, redaktorka książek, autorka tekstów. Od 20 lat prowadzi w Warszawie galerię lokal_30. W swojej praktyce skupia się na sztuce artystek i artystów, którym nie jest wszystko jedno. Jest współzałożycielką inicjatywy i grupy dyskusyjnej Seminarium Feministyczne, poświęconej sztuce i feminizmowi.
„Chcemy całego życia. Feminizmy w sztuce polskiej”, kolektyw kuratorski SemFem: Anka Leśniak, Karolina Majewska-Güde, Paulina Olszewska, Agnieszka Rayzacher, Dorota Walentynowicz, Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie, do 2 lutego 2025
Dlaczego zdecydowałaś się na pracę kolektywną?
Nie stworzyłam kolektywu na potrzeby wystawy, on już istniał. Seminarium Feministyczne powstało w 2017 roku. W grupie założycielskiej oprócz mnie były Agata Jakubowska, Anka Leśniak i Magda Ujma. W obecnym składzie działamy od końca 2022 roku. Zanim przystąpiłyśmy do wspólnego kuratorowania wystawy, miałyśmy już za sobą kilka edycji Seminarium i widziałyśmy, że to działa.
„Chcemy całego życia” zajmuje trzy piętra PGS oraz antresolę, bierze w niej udział ponad 100 osób artystycznych, pokazujemy ponad 170 prac, a także plakatów, banerów, materiałów archiwalnych i dokumentacji. To nie jest przedsięwzięcie, które może udźwignąć jedna osoba, a nawet nie powinna tego robić, bo to jest wystawa o tworzeniu się feministycznych wspólnot, więc kolektywne kuratorstwo było tu jedynym słusznym rozwiązaniem. W piątkę pracowałyśmy nad nią przez blisko rok, można powiedzieć, że dzień i noc. To była wspaniała współpraca, wszystkie decyzje podejmowałyśmy razem, żadna z nas nie była „liderką”, wszystko odbywało się poza jakąkolwiek hierarchią. Ale ta wystawa to nie tylko nasz głos, to przede wszystkim głos wszystkich osób uczestniczących w niej (do udziału zaprosiłyśmy również mężczyzn i osoby niebinarne), ale też identyfikujących się z nią, a nawet tych, które są wobec niej krytyczne.
Wystawa jest gęsta, ale pojawiają się opinie, że zabrakło ważnych nazwisk i ważnych feministycznych prac.
W wystawie bierze udział około 100 artystek, artystów i kolektywów. Podzieliłyśmy ją na trzy obszary tematyczne: „Sama siebie”, „SysteMy”, „Wspólnoty”, a te z kolei zawierają w sobie mniejsze rozdziały. Jest też „Trybuna protestów” mieszcząca się na antresoli. Zależało nam, żeby w miarę możliwości w każdym z przedstawionych przez nas obszarze znalazły się prace reprezentujące różne okresy – od lat 70. po współczesność. Wybierałyśmy prace pozwalające stworzyć narrację, z pełną świadomością, że obok nich mogłoby się znaleźć jeszcze wiele innych. To nie były łatwe decyzje. Poza tym PGS ma sporą powierzchnię, ale nie jest z gumy, a każde wypożyczenie pracy to kolejna umowa, negocjacje, w przypadku prac muzealnych szczególne wymogi dotyczące transportu i ekspozycji. To było naprawdę ogromne przedsięwzięcie. Jednocześnie uznałyśmy, że może nie zawsze musimy prezentować ikoniczne prace, że ciekawie będzie pokazać też mniej znane dzieła. Z pewnością w miejscu prezentowanych prac mogłyby się znaleźć inne. Świadczy to o tym, że sztuka feministyczna w Polsce jest w bardzo ciekawym momencie – identyfikuje się z nią wiele osób, zarówno artystek i artystów, jak i jej odbiorczyń i odbiorców. Cieszymy się, że otwieramy dyskusję i być może prowokujemy powstawanie kolejnych wystaw.
Od początku zdawałyśmy sobie sprawę z tego, że pewnie będą jakieś kontrowersje, że nie wszyscy się zgodzą z naszą koncepcją. Śmiałyśmy się, że powinnyśmy przyjść na otwarcie w zbrojach chroniących nas przed ciskanymi w naszym kierunku pomidorami. Ale przecież nie głosimy jedynej słusznej prawdy na temat feminizmu i jego wpływu na sztukę. Przedstawiłyśmy obszary, które nas interesują, i prace, które naszym zdaniem dobrze wypełniają te pola. Dlatego właśnie nie chciałyśmy tworzyć kanonów.
To największa prezentacja polskiej sztuki feministycznej ostatnich pięciu dekad. Jak to możliwe, że duża wystawa na ten temat powstała dopiero teraz?
Nie wiem, czy wcześniej coś przegapiłyśmy. Myślę, że teraz jest dobry moment, żeby szerzej spojrzeć na sztukę feministyczną. Mamy za sobą kilka lat intensywnego aktywizmu. Powstało pole do odbioru sztuki feministycznej. Więcej osób się z nim identyfikuje, więcej się mówi o prawach reprodukcyjnych, przemocy ze względu na płeć itd. Sukces frekwencyjny wystawy i fakt, że prawie cały nakład towarzyszącej jej książki wyprzedał się w miesiąc, wskazują na społeczną otwartość i gotowość podjęcia tematu.
„Chcemy całego życia” to hasło Zofii Nałkowskiej z 1907 roku. Na ile ten postulat jest wciąż aktualny?
Fakt, że to hasło zostało wypowiedziane w 1907 roku, nie dezaktualizuje go. Wtedy podstawowym zagadnieniem były prawa wyborcze kobiet. Nasze prababki nam je wywalczyły. Ale nie mamy parytetu; w polityce głównymi rozgrywającymi są nadal mężczyźni; nigdy nie miałyśmy prezydentki. Posiadamy prawa wyborcze, ale nie reprodukcyjne. W tym przypadku zrobiliśmy krok wstecz w porównaniu do czasów przed 1993 rokiem, kiedy weszło restrykcyjne prawo, zaostrzone jeszcze bardziej w roku 2020. Niemniej jesteśmy w dość istotnym momencie. Zmienia się atmosfera wokół aborcji, nie ma już tego strachu, jaki był w czasie rządów PiS. Lekarze zaczęli wykonywać aborcje na tyle, na ile prawo im pozwala. Wcześniej ze strachu woleli skazać kobietę na śmierć. Aktywistki walczące o prawa reprodukcyjne zaczynają działać na innych płaszczyznach. Powstaje przychodnia Aborcyjnego Dream Teamu. Wiele się też zmieniło, jeśli chodzi o samą medycynę. W latach 90. jedyną możliwością była aborcja poprzez zabieg. Dzisiaj mamy dość szeroko dostępną farmakologię. Leki kosztują 350–500 złotych, a nie 2–4 tysiące jak w przypadku zabiegu. Dziewczyny z Aborcyjnego Dream Teamu osobom w trudnej sytuacji materialnej pomagają uzyskać tabletki za darmo. To dobry moment, by spojrzeć wstecz, zobaczyć, co udało się osiągnąć i jak wiele jest jeszcze do zrobienia. Obecne „poluzowanie” atmosfery wokół aborcji nie zastąpi zmian w prawie.
Ten obszar tematyczny otwiera praca Kasi Górnej „Dziesięć panien”, która powstała w 1995 roku, czyli dwa lata po zaostrzeniu prawa reprodukcyjnego. Górna zrobiła zdjęcia kobiet po USG. Przy każdym są opisy medyczne badania. Czasem jest to wynik wskazujący na ciążę, a czasem na jej brak. Karteczki były umieszczone w sposób losowy. Nie jest istotne, czy dana dziewczyna nosiła w sobie płód czy nie. Jej sprawa, jej ciało. To świetna praca – nie ma w niej dosłowności, a dotyczy podstawowego prawa do stanowienia o swoim życiu. To również ciekawa parabola obecnej sytuacji. Ponad dwa lata temu wprowadzono rejestr ciąż. Państwo miało więc w sposób ostateczny przejąć kontrolę nad kobietami. Na szczęście obecny rząd wycofał się z tego absurdalnego i okrutnego pomysłu.
Artystki tworzą prace na ten temat, ale też aktywnie uczestniczą w protestach.
Ważnym obszarem tej wystawy są pokazywane w przeszklonym, a więc widocznym z ulicy wykuszu prace feministyczne Galerii Zewnętrznej AMS, działającej na przełomie lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku, której kuratorem był Marek Krajewski. Był to okres wczesnego kapitalizmu, kiedy reklama umościła się już dosyć mocno w przestrzeni publicznej. Przyzwyczailiśmy się do nośników reklamowych i nagle pojawiły się na nich projekty artystyczne. Była to na przykład „Blizna po matce” Moniki Mamzety, będąca próbą przełamania patriarchalnej struktury społecznej, według której dziedziczenie odbywa się w linii męskiej. Monika jest artystką, ale też prawniczką, więc mogła obserwować to zagadnienie z różnych perspektyw. Wprowadziła pojęcie ginealogii jako alternatywę dla genealogii. Ela Jabłońska serią prac znanych jako „Supermatka” rozprawiała się z mitem Matki Polki. Pokazała, że kobiety, chroniąc swoje rodziny, pracując i ogarniając życie na wielu polach każdego dnia, są superbohaterkami. Prace AMS były prezentowane na kilkuset bilbordach w całej Polsce. Kontynuując wątek uliczny, pokazałyśmy też transparenty z protestów, w tym z Czarnych Marszy.
Zaskakująco aktualne są prace z lat 60., 70. czy 80. ubiegłego wieku dotyczące przemocy wobec kobiet i patriarchalnych struktur.
Symbolem podejmowania w sztuce tematu przemocy jest słynne zdjęcie z 1984 roku przedstawiające Nan Goldin z podbitym okiem. Mniej więcej w tym samym czasie powstało podobne zdjęcie Ewy Partum. Na przestrzeni tych kilku dekad artystki i artyści wielokrotnie wypowiadali się na ten temat.
Dla mnie bardzo istotna jest praca Doroty Nieznalskiej znana jako „Mężczyzna i suka”, pod wpływem której pod koniec lat 90. dokonało się we mnie feministyczne przebudzenie. Dorota nie szuka dwuznaczności i niuansów w pokazaniu męskiej dominacji; jest absolutnie bezkompromisowa. Zdjęcia przedstawiają ciężarną sukę i jej właściciela. Dzisiaj powiedziałybyśmy „opiekuna” lub „opiekunkę”, a kiedyś uważało się, że osoba, która posiada psa albo sukę, jest jego „panem” lub „panią”. W latach 90., kiedy powstała ta praca, nie odbierało się jej w polu ludzko-zwierzęcym. Wtedy w Polsce nowa humanistyka dopiero raczkowała. Dzisiaj, patrząc na pracę Nieznalskiej, z jednej strony myślimy o relacji patriarchalnej, a z drugiej również o prawach zwierząt. Prace nabierają innych znaczeń. Mężczyzna stoi ze smyczą we władczej pozie. Zwierzę kuli się na sam jego widok. On nie musi niczego robić, ona jest wytresowana do tego, żeby się bać.
W latach 80. i 90. XX wieku przemoc psychiczna i fizyczna wobec kobiet i osób słabszych była zdecydowanie częściej ukrywana w domach czy miejscach pracy i zamiatana pod dywan, nie wybrzmiewała w przestrzeni publicznej. Dzisiaj mamy „niebieską kartę” i organizacje społeczne wspierające osoby doświadczające przemocy, choć te wciąż są stygmatyzowane i muszą borykać się z niedowierzaniem, co na wystawie reprezentuje neon „Nikt ci nie uwierzy” Zuzanny Janin oraz związane z nim prace Katarzyny Malejki i Pawła Żukowskiego będące wyrazem solidarności. Mimo zauważalnej zmiany społecznej kobiety i osoby LGBTQIA+ wciąż są poddawane próbom „tresury”.
Joanna Marcolla, „Feministka”, 1980, dzięki uprzejmości artystki
W wystawę włączyłyście artystki z lat 60. czy 70. Ich prace mówią o ważnych dla kobiet sprawach, ale ich autorki miały ambiwalentny stosunek do feminizmu.
Długo się zastanawiałyśmy nad tym, jak pokazać prace ważne z perspektywy równościowej, a jednocześnie nie dorobić nikomu feministycznej „gęby”. W okresie PRL-u słowo „feminizm” miało inny wydźwięk niż teraz. Było w Polsce wyszydzane przez media jako przejaw kapitalistycznej, zachodniej ideologii nieadekwatnej do sytuacji w socjalistycznej Polsce. Stygmatyzacja tego terminu i jego zła prasa sprawiły, że artystki nie chciały się z nim identyfikować, ale ich twórczość była bardzo postępowa, współczesna, związana z prawami i sytuacją kobiet, ich seksualnością, poszukiwaniami duchowymi.
Z czasem zweryfikowały swoje poglądy?
Różnie. Często z nimi rozmawiałam i rozmawiam na ten temat. Ich stosunek do feminizmu jest pełen sprzeczności. Na przykład Jolanta Marcolla mówi o sobie, że nigdy nie była i nie jest feministką. Jednak w ubiegłym roku na wystawę w lokalu_30 zaproponowała współczesne zestawienia swoich zdjęć z lat 70., a stworzone przez nią podpisy miały wydźwięk równościowy. Natalii LL, ikonie sztuki feministycznej, która mówiła między innymi o upodmiotowieniu kobiet, deklarowała feminizm i robiła feministyczne wystawy, jednocześnie zdarzało się poddawać feminizm ostrej krytyce.
Sztuka wydaje się progresywną dziedziną, ale nie jeśli chodzi o możliwości rozwoju zawodowego.
Podejmujemy ten temat w przestrzeni wystawy zatytułowanej „Ja artystka”. Kwestią rozwoju kobiet na akademiach sztuk pięknych od lat zajmuje się Fundacja Katarzyny Kozyry. Raport „Marne szanse na awanse” z 2015 roku pokazał, jak twardy jest szklany sufit na większości uczelni artystycznych w Polsce. Z drugiej strony sztuka tworzona przez kobiety stała się przedmiotem pogłębionych badań, prace przez nie tworzone są wystawiane w muzeach i galeriach, nabywane do kolekcji instytucjonalnych, choć wciąż stanowią od 2 do 4% całości zbiorów. To są dziesiątki, jeśli nie setki lat zaniedbań, zaniechań, dysproporcji. Wzmożone zainteresowanie spuścizną artystek, tak często poddawane krytyce, to odkrywanie wierzchołka góry lodowej. Próby przywrócenia widzialności i pamięci podejmowane przez kuratorki i akademiczki, między innymi Marikę Kuźmicz, określiłabym jako heroiczne, bo związane z intensywną pracą nad dokopywaniem się do ledwo widocznych śladów, zapomnianych archiwów, odnajdywaniem i spotykaniem ostatnich żyjących świadków.
Inną ważną, ale wciąż niezałatwioną sprawą są związki partnerskie.
Liliana Zejc odwołuje się w swoich pracach do queerowej historii Polski i polskiej kultury z perspektywy kobiet. Sięgnęła do biografii Konopnickiej, Rodziewiczówny czy Żmichowskiej, wspaniałych pisarek, działaczek, które w świadomości społecznej zapisały się w kanonie patriotek. Jednocześnie, o czym dowiadujemy się dopiero dzisiaj, żyły w związkach jednopłciowych lub pozostawały w relacji romantycznej, seksualnej, siostrzanej z innymi kobietami.
W części wystawy zatytułowanej „Wspólnoty” pokazujemy osoby artystyczne, które poszerzają pojęcie rodziny, widząc ją jako wspólnotę połączoną siostrzeństwem, wspólną troską i opieką. Projektują, jak ta wspólnota i nasza przyszłość mogłaby wyglądać. Dla większości osób w Polsce przywiązanych do tradycyjnego modelu rodziny brzmi to utopijnie, ale dlaczego do tego nie dążyć?
Na wystawie przykładem takiej wspólnoty jest instalacja Plenum Osób Opiekujących Się. Przed otwarciem wystawy POOS robiło ją razem i zobaczyłam ich jako współczesną rodzinę, która jest grupą osób współpracujących ze sobą i jednocześnie wspierających się. Na sąsiedniej ścianie pokazujemy pracę Bożeny Wahl z lat 70. przedstawiającą rodzinę w wersji karykaturalnej. Blisko niej jest też praca Martyny Miller „Sex in situ”, w formie instalacji prezentującej podwodny świat, gdzie współżycie oznacza realizację różnych potrzeb. Poprzez tę pracę weszłyśmy jednocześnie w tematy hydrofeministyczne i hydroseksualne podejmowane przez Justynę Górowską i Ewelinę Jarosz, Ewę Ciepielewską czy Agnieszkę Brzeżańską.
Joanna Rajkowska, „Chcemy całego życia”, widok wystawy, fot. Tomasz Maryks
Hydrofeminizm i hydroseksualność to stosunkowo nowe pojęcia w sztuce feministycznej. Czy możesz je przybliżyć?
Rzeczywiście, jeszcze nie weszły do powszechnego obiegu, być może nie dla wszystkich są zrozumiałe, podobnie jak ekoseksualność. Ten nurt jest w pewnym sensie holistyczny: łączy w sobie troskę o planetę oraz jej zasoby wodne z ciałem i seksualnością, pokazując, że jesteśmy jednością, częścią tego ogromnego ekosystemu. W 1995 roku Alicja Żebrowska stworzyła film i cykl zdjęć „Onone” ukazujące utopijną przestrzeń i wspólnotę osób wielopłciowych. Żebrowską pokazałyśmy nieprzypadkowo obok instalacji „Hydrosexual Unite!” Justyny Górowskiej i Eweliny Jarosz, które jako duet cyber_nymphs tworzą wizję wspólnoty przyszłości. Opracowały manifest hydroseksualny, mówią o wspólnotowości osób queerowych, łącząc błękitną humanistykę ze światem cyfrowym i współczesnymi technologiami.
Myślę, że nie da się tego oddzielić od kwestii nowej, alternatywnej duchowości. Większość z tych prac jest wizualnie mniej wyrazista niż wypowiedzi dotyczące na przykład praw reprodukcyjnych, ale są równie istotne. Małgorzata Gurowska narysowała ołówkiem na ścianie linie, które mogą być siecią, rozgałęzieniem rzeki lub krwiobiegiem. Wszystkie i wszyscy chcemy czystych rzek, czystej przestrzeni, dobrych relacji.
Dlaczego akurat wątek duchowości jest dla ciebie jednym z ważniejszych?
Nie chcemy, żeby nam ten temat odebrano, żeby został zawłaszczony przez Kościół, przez mężczyzn. Nie chcemy, żeby ktoś nam zabierał prawo do decydowania o naszym ciele, ale również o naszej duchowości. Po raz kolejny chcemy całego życia. W latach 70. Urszula Broll jako jedna z pierwszych podjęła temat alternatywnej duchowości. Bardzo dobrze mówiła po niemiecku, miała dostęp do zagranicznej literatury, tłumaczyła pisma buddyjskie. Obok jej delikatnych akwareli inspirowanych buddyjskimi tankami pokazujemy „Obraz wielkanocny” Agaty Słowak, ukazujący pradawne rytuały jako alternatywne formy duchowości i tworzenia wspólnot. W przestrzeni tego obrazu spotykają się instynkty, mroczne pragnienia i popędy. Jest to również konfrontacja dwóch tradycji duchowych – tej alternatywnej z konserwatywną, ultrakatolicką, trzymającą kobietę na postronku i kontrolującą wszystkie aspekty jej życia.
„Plenum osób opiekujących się”, „Chcemy całego życia”, widok wystawy, PGS Sopot, fot.Tomasz Maryks
Wiele ważnych dla kobiet spraw nie zostało przerobionych, a już pojawiły się nowe: prawa osób LGBT+, osób migranckich, prawa zwierząt czy problemy klimatyczne. W którą stronę zmierza feminizm?
Wciąż powinnyśmy chcieć całego życia i musimy o to walczyć. To hasło jest nicią łączącą pokolenia feministek, kobiet, osób niebinarnych. W ruch emancypacyjny włącza się też coraz więcej mężczyzn. Feminizm idzie w kierunku intersekcjonalnym. Ejdżyzm i problemy osób z niepełnosprawnościami i ich opiekunów są niemal nieobecne w debacie społecznej i, trzeba to przyznać, również niedostatecznie reprezentowane w wypowiedziach i tekstach samych feministek. Jednym z wyjątków jest tu waleczna postawa Agnieszki Szpili. A przecież tematy związane ze społecznymi nierównościami to są właśnie feminizmy. Czy tego chcemy czy nie, ze względu na sytuację polityczną na świecie, kwestie społeczne będą nas coraz bardziej zajmowały.
Często pytamy, co robić w chwili kryzysu humanitarnego? Rzucić wszystko, co związane ze sztuką, i skupić się na pomaganiu? Część osób, na przykład Anka Łazar, łączy aktywność kuratorską, artystyczną z humanitarną. Mam dla nich wielki szacunek i podziw, działają w kierunku zmiany społecznej, o którą nam wszystkim chodzi.