Przypuszczam, że od czasu do czasu coś takiego zdarza się wszystkim. Może to kwestia szczęśliwych zbiegów okoliczności albo efekt pracy mózgu zawzięcie szukającego podobieństw w następujących po sobie zdarzeniach. Bez względu na przyczynę sekwencja czytanych kolejno książek jest niezwykle istotna dla prób ich objaśniania: teksty po prostu lubią ze sobą grać, czasem nawet chcą być w jednej drużynie. Tak było i tym razem.
Po lekturze wydanej jesienią biografii W.G. Sebalda wróciłam do jego książek, kupując komplet wydanych po latach wznowień. I po raz kolejny przekonałam się, że siła niemieckiego pisarza wynika z utrzymywanego wciąż napięcia między kunsztownością metod twórczych, jakimi się posługiwał, a rozpadem świata, o którym opowiadał. To napięcie – jak się okazało – jest również cechą charakterystyczną powieści Edwarda Pasewicza, po które sięgnęłam zaraz potem. Pisarza interesują pejzaże tuż przed kataklizmem, kiedy wszystko zdaje się nieść zapowiedź dramatycznych zdarzeń. Jednak próbuje on zachować je w swojej prozie precyzyjnie i plastycznie, niczym skonstruowane ze słów dioramy.
Podobieństw do Sebalda jest zresztą w przypadku Pasewicza więcej, a żeby się o tym przekonać, wystarczy tylko przekartkować jego dwie ostatnie książki. Weźmy wydane niedawno „Czarne wesele”. Spomiędzy rozpisanego różnymi krojami tekstu co chwilę wyskakują tu staroświeckie reklamy: czekolady, gramofonów, wód kolońskich, mydła czy kaloszy. Z zamieszczonych na końcu informacji na temat źródeł wiadomo, że pochodzą one z „Nowego Dziennika”, polskojęzycznej gazety żydowskiej wydawanej w dwudziestoleciu. Jej redakcja mieściła się w krakowskiej kamienicy przy Orzeszkowej 7 – w maju 1923 roku podłożono tam bombę.
Akcja powieści Pasewicza rozpoczyna się trzy lata po tych zdarzeniach, choć retrospekcje przenoszą nas nawet do roku 1918, a krótkie futurospekcje – do lat 40. Obok ogłoszeń z „Nowego Dziennika” trafiamy na czarno-białe zdjęcia synagog i bram getta utworzonego w czasie wojny na terenie krakowskiego Podgórza. Poza nielicznymi wyjątkami ilustracje nie odnoszą się bezpośrednio do fabuły, są raczej odrębnymi artefaktami. Jaki jest zatem cel ich użycia?
Edward Pasewicz, „Czarne wesele”. Wielka Litera, 432 strony, w księgarniach od listopada 2024W odpowiedzi na to pytanie pomaga Sebald. Jak wiadomo z jego biografii, pracował nad swoimi książkami niczym rasowy bricoleur. W montowanych skrupulatnie tekstach, na które składały się zmiksowane historie bliskich i dalszych krewnych albo ludzi, o których czytał i którzy go fascynowali, wielokrotnie pozostawiał puste miejsca, w które systematycznie wklejał wielokrotnie kserowane fotografie, często przypadkowe. Nie zależało mu, by były wyraźne, przeciwnie, miały być na tyle nieczytelne, by skłaniać czytelniczki i czytelników do ich odcyfrowania, wydłużając tym samym czas spędzony z książką. Fotografie, mówił Sebald, są jak zapory hamujące nurt lektury. Pasewicz śmiało korzysta z tej wskazówki. Zarówno „Pulverkopf”, jak i „Czarne wesele” zawierają dziesiątki zdjęć, obrazków, ogłoszeń czy fragmentów nutowych zapisów, które sprawiają, że co rusz osiadamy na mieliźnie albo wyskakujemy z nurtu opowieści, by następnie ruszyć z historią naprzód niczym na wyplątanym z sitowia kajaku.
Ale to nie wszystko. Pasewicz, by zbudować wrażenie spowolnienia albo wręcz zatrzymania czasu, zamknięcia czytelników w dioramie opowieści, sięga nie tylko po narzędzia artysty wizualnego, ale też po instrumenty filmowe, ściślej: operatorskie. Co robi operator, by dać widzowi wrażenie długiego trwania? Decyduje się na przykład na bardzo długie ujęcia, w filmoznawczej nomenklaturze zwane sekwencjami. Jeśli pamiętacie pierwsze kilkanaście minut „Gracza” Roberta Altmana, wiecie, co mam na myśli.
„Pulverkopf” rozpoczyna się niezwykle długim opisem pewnego majowego dnia 1993 roku. Jesteśmy w Międzyrzeczu. Główny bohater opowieści jest w tym czasie nastolatkiem, wybiera się właśnie z rodzinnego domu na spacer, by z dala od ciekawskich spojrzeń wypalić porannego papierosa. Gdy dociera nad rzekę, dostrzega zaplątane w trzcinach ciało sąsiada, Kapitana Tańskiego. Trup ma otwarte oczy i wydaje się patrzeć wprost na chłopca. Ten dzień – wypełniony rozmowami Patryka z matką i babką oraz wyjaśnieniami związanymi ze śmiercią Tańskiego – prezentowany jest w niezwykle intensywnej, zmysłowej sekwencji przez dobre siedemdziesiąt stron.
Autor zostawia nam liczne wskazówki dotyczące umownej konstrukcji świata przedstawionego, wtrącając mimochodem, że dla jego postaci zegar „w ogóle nie istnieje”. Trochę jakbyśmy doświadczali tu „dygresji o zmyśle czasu” znanych z „Czarodziejskiej góry” Thomasa Manna (w rozdziale czwartym pierwszego tomu zaraz po rozważaniach o kapryśnej naturze czasu następuje zresztą pierwsze zetknięcie Hansa Castorpa ze zwłokami). Pasewicz dzieli skądinąd i z tym niemieckim pisarzem kilka obsesji – między innymi te dotyczące studium męskiego ciała, zarówno żywego, jak i martwego.
W „Czarnym weselu” mamy do czynienia z podobnym sposobem rozpoczynania historii, kiedy to – jak pisał Mann – „pierwsze dni na nowym miejscu pobytu mają rozmach młodości, to znaczy bieg szeroki i mocny”. Pasewicz startuje od rozpisanej na kilkadziesiąt stron rozmowy dwójki przyjaciół, śledzących podejrzanych – jak im się wydaje – a na pewno coraz mocniej pijanych Anglików. W trakcie rozmowy orientujemy się, że młodzi przyjaciele, Arke Liberman i Izaak Glassman, są wyznawcami pisarza i dziennikarza Ze’ewa Żabotyńskiego.
Nieprzypadkowo akcja „Czarnego wesela” rozgrywa się w międzywojennym Krakowie, bo to właśnie tu, w dawnej Galicji, Żabotyński miał najwięcej zwolenników. Tu także otwierał ośrodki quasi-harcerskiej organizacji Betar, której członkowie (tacy jak Izaak i Arke) mieli się stać „nowym typem dumnych Żydów”. Żabotyński wpajał im kult siły i zagrzewał do walki o Wielki Izrael ulokowany w konkretnej geograficznej przestrzeni, o którą do dziś toczy się wojna na Bliskim Wschodzie.
Równie nieprzypadkowo pojawiają się w powieści idee mające bezpośrednie przełożenie na politykę współczesnego Izraela (ojciec Binjamina Netanjahu należał do zwolenników Żabotyńskiego, a sam Binjamin w latach 90. stał na czele partii Likud, formacji, dla której Żabotyński był ideowym patronem). Pasewicz pokazuje długie trwanie tej formacji, jej racje oraz efekty oddziaływania.
Mamy więc w „Czarnym weselu” międzywojenny Kraków, w którym wykluwa się ruch syjonistyczny – to jednak tylko jeden z pejzaży tej powieści. Kolejnym, szerszym, jest codzienne życie skłóconych ze sobą mieszkańców Kazimierza: obok syjonistów poznajemy zarówno grupę zasymilowanych, jak i ortodoksyjnych Żydów. To ci, którymi środowiska związane z „Nowym Dziennikiem” gardzą, nazywając przesądnymi głupcami, źródłem uwstecznienia i zabobonu.
Różnice ujawniają się już przy okazji odprawiania tytułowego czarnego wesela, kontrowersyjnego obrzędu mającego zażegnać zarazę – szerzącą się w mieście grypę hiszpankę. Polega on na wybraniu ze społeczności dwójki najmniej przydatnych (niepełnosprawnych, kalekich, pozbawionych rodzin i środków do życia) członków, a następnie wyprawieniu im symbolicznego ślubu na terenie cmentarza, przy świeżej mogile. Następnie „młodą parę” wywozi się daleko poza miejsce, które ma zostać ocalone przed pandemią. Choroba ma odejść razem z nimi, a społeczność pozostać bezpieczna (ostatnie wzmiankowane w mediach odprawienie tego rytuału miało miejsce podczas pandemii koronawirusa).
Wszystkie te wątki: syjonizmu, obrzędów, zmysłowych relacji między męskimi bohaterami, ich śmierci podczas wojny, a także – w warstwie formalnej – wykorzystania materiału graficznego, odsyłają nas do jeszcze szerszego planu: studiów nad pamięcią w czasach przyspieszającej historii. Pasewicz prowadzi akcję swojej powieści na wstecznym biegu. Nurza czytelniczki i czytelników w temporalnych meandrach, bawiąc się możliwością nieustannego przewijania wydarzeń (retrospekcje i futurospekcje), przy zachowaniu wyraźnego teraźniejszego tła (naszego i bohaterów).
Trochę przypomina to fabularne studia nad negentropią, konceptem odwracania biegu historii celem przywrócenia rzeczywistości pierwotnego porządku. Tyle że u Pasewicza okazuje się, że u źródeł nie ma żadnej harmonii: nic nigdy nie było uporządkowane i niewinne. Na początku było okropne, zimne oko martwego Kapitana Tańskiego. Były bombowe zamachy, morderstwa, konflikty i spory. Świat nieustannie się rozpada, a najciekawsze momenty to te chwilę przed katastrofą. Choć nasza pamięć działa tak, byśmy w to nie wierzyli.