Staram się zostawiać rolę na scenie
fot. Łukasz Ziętek

15 minut czytania

/ Teatr

Staram się zostawiać rolę na scenie

Rozmowa z Piotrem Biedroniem

Pochodzę z naprawdę małej wioski w górach, z Beskidu Wyspowego. W tamtych czasach byłem w teatrze może dwa razy. Wszystko zaczęło się od konkursu recytatorskiego, na którym ktoś mnie zauważył i powiedział: „Pan ma predyspozycje na aktora”

Jeszcze 4 minuty czytania

KATARZYNA NIEDURNY: Ostatni sezon teatralny upłynął ci pod znakiem „Pięknej Zośki”. Za ten spektakl otrzymałeś Nagrodę im. Jana Świderskiego i nagrodę aktorską na 64. Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. Co w roli Macieja Palucha było dla ciebie największym wyzwaniem?
PIOTR BIEDROŃ:
Rola Palucha oparta była na historii prawdziwego człowieka, który żył 100 lat temu we wsi Dłubnia pod Krakowem. W największym skrócie: był to przemocowiec, który zamordował swoją żonę, ćwiartując jej ciało i wrzucając jego części do rzeki.

W tej roli kluczowe było dla mnie pokazanie Palucha nie tylko jako prostego brutala, który bije swoją żonę. Chciałem, żeby widzowie dostrzegli w nim również ofiarę. To nie oznacza, że chciałem go usprawiedliwiać, bo na to, co zrobił, nie ma wytłumaczenia. Zależało mi na pokazaniu na scenie doświadczeń i przeszłości, które ukształtowały jego brutalność. Kiedy pracowaliśmy nad tym materiałem i czytałem akta sprawy, miałem jeden cel: nie stworzyć stereotypowego, jednowymiarowego antagonisty.

Czy mógłbyś przeprowadzić mnie przez swój proces pracy nad tą rolą?
Jestem bardzo „fizycznym” aktorem, więc dużo przepuszczam przez ciało. Intuicja także gra u mnie dużą rolę, ale w przypadku Palucha to był dość specyficzny rodzaj pracy, bo reżyser Marcin Wierzchowski działa głównie na improwizacjach. Cały proces przygotowań polegał więc na improwizowaniu różnych scen, przez które Marcin nas przeprowadzał.

Zanim powstał tekst spisany z tego, co mówimy, mogłem na własnej skórze, dzięki ruchowi i działaniu, poczuć zdarzenia z życia Palucha. Co ważne, mieliśmy także pełny dostęp do akt sprawy, w których znajdowały się wypowiedzi świadków. To pozwalało nam dokładnie poznać przeszłość tej postaci i kontekst. Przeszliśmy przez całe życie Palucha, co umożliwiło mi zbudowanie postaci krok po kroku, niejako od środka. To było dla mnie zupełnie inne doświadczenie w porównaniu do tradycyjnej pracy na tekście, kiedy to zazwyczaj najpierw dostajemy materiał do nauki, a dopiero potem zastanawiamy się, kim jest postać i dlaczego mówi to, co mówi.

Pochodzę z południa Polski, z małej wioski, i to również miało dla mnie znaczenie. Słyszało się tam o różnych trudnych, a czasem i przerażających sytuacjach. To wstrząsające, że różne rodzaje przemocy, o których mówimy w spektaklu, wciąż się zdarzają.

Zastanawiam się, jak to działa – czytając akta sprawy, zdobywasz pewną wiedzę, fakt po fakcie. Ale potem, kiedy wchodzisz w improwizację, to wiedza jakby przechodzi do twojego ciała. Czy wtedy zaczynasz inaczej rozumieć, odczuwać zebrane przez siebie fakty?
Tak, zdecydowanie. To się bardzo zmienia. Szczególnie że improwizacje, o których mówię, trwały godzinami. Dzięki temu coś, co na początku w mojej głowie funkcjonowało w określony sposób, nagle podczas gry diametralnie się zmieniało. Na przykład kiedy przygotowywaliśmy scenę, w której umiera nasze dziecko – zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem, a potem ciało i intuicja poprowadziły mnie w zupełnie inną stronę, nie miałbym szans wymyślić tego na chłodno.

Szczególnie trudny był dla mnie moment, kiedy zaczęły się improwizacje scen przemocy. Bardzo ciężko było mi odgrywać takie zachowania wobec grającej tytułową rolę Karoliny Kowalskiej, nawet jeśli nie robiłem niczego naprawdę. Pierwszy raz, kiedy to graliśmy, poszedłem do Marcina i powiedziałem mu, że mam wewnętrzny opór i nie mogę tego przezwyciężyć. Doszliśmy do wniosku, że muszę próbować – na początku rzeczywiście było dziwnie, ale później, za drugim, trzecim razem zaczęło mi to sprawiać aktorską przyjemność.

I to było przerażające – zdałem sobie sprawę, jak to może wyglądać w prawdziwym życiu. W domach, gdzie przemoc się zdarza, często dzieje się tak, że raz coś się wydarzy bez premedytacji, potem drugi raz jest dziwnie, a następnie staje się to normalnością. Przemoc Macieja wynikała jakoś z jego troski, w jego głowie on to wszystko robił „dla dobra” żony. Mówił: „Ja wszystko robię, żebyś ty była szczęśliwa. Wystarczyłoby, żebyś robiła to, co chcę, a byłabyś zadowolona”. To, że zacząłem mieć z tego aktorską satysfakcję, było przerażające.

Jak się wychodzi z takiej roli? Czy po intensywnych próbach ta postać nie zostaje z tobą na dłużej?
Podchodzę do tego bardzo higienicznie. Staram się zostawiać rolę na scenie i nie zabierać jej ze sobą do domu. Oczywiście, na etapie tworzenia postaci jest ten moment, kiedy ona chodzi za tobą, kiedy nie możesz przestać o niej myśleć. Ale gdy spektakl jest już gotowy, staram się oddzielać rolę od siebie. Dla mnie to jest praca – tak byłem uczony w szkole teatralnej, gdzie zawsze podkreślano, że trzeba umieć zostawić postać na scenie.

fot. Łukasz Ziętekfot. Łukasz Ziętek

Domyślam się, że każdy proces prób w teatrze ma swoją specyfikę, która wymaga zastosowania, a nawet nauczenia się innych narzędzi. A może jednak masz coś takiego, co stosujesz w każdej roli?
Mówiliśmy już o pracy z ciałem – dla mnie to jest absolutna podstawa. To ciało pozwala mi odkrywać rytm postaci, jej tempo, sposób poruszania się. Próbuję zawsze odnaleźć w ciele specyficzne cechy, które definiują postać. Czasem chodzi o drobne detale – gdzie boli, jak postać chodzi, jak oddycha. Kiedy pracuję ze studentami, też zachęcam ich do tego, żeby szukali w ciele, bo może odkryją coś, czego nie potrafili znaleźć w sposób intelektualny.

Drugą rzeczą, której ufam, jest intuicja. Michel Houellebecq w jednej ze swoich książek napisał, że intuicja to coś, co odróżnia pracę artysty od innych zawodów. Zapamiętałem to, bo czuję, że w mojej pracy to ona mnie prowadzi. Kiedy za nią podążam, czuję, że jestem na dobrym tropie.

I wreszcie, zawsze staram się pamiętać, że to musi być człowiek – postać, którą tworzę, musi być przede wszystkim ludzka. Wszystko, co robię na scenie, ostatecznie sprowadza się do opowiedzenia historii o człowieku, o jego słabościach, radościach, emocjach.

W teatrze pracujesz już od 13 lat. Co dało ci to doświadczenie? Czego cię nauczyło?
Myślę, że po tylu latach ma się większą świadomość aktorskich środków, które mają siłę oddziaływania i wpływ na widza. To bardzo ciekawe, bo młodzi aktorzy czy studenci często przeżywają na scenie wielkie emocje, ale czasem to, co grają, nie dociera do publiczności. Błażej Peszek, z którym miałem zajęcia, powiedział kiedyś, że aktorem staje się dopiero po pięciu latach pracy w teatrze. To bardzo piękne słowa, z czasem zaczyna się rozumieć, czym naprawdę jest ten zawód.

Co dzieje się przez te pięć lat?
Wchodzisz w świat – prosto ze szkoły teatralnej, która działa jak klosz dający poczucie bezpieczeństwa – jesteś prowadzony, pokazuje ci się różne możliwości, masz wsparcie pedagogów. A potem nagle stajesz na scenie w prawdziwym teatrze i musisz wszystko zrobić sam. To może być przerażające, bo nagle odkrywasz, że teoria to jedno, a praktyka to coś zupełnie innego.

Te pierwsze lata uczą nie tylko technicznych umiejętności, ale też pewności siebie i świadomości scenicznej. A świadomość swojej obecności na scenie to klucz – zarówno w kontekście kontaktu z widownią, jak i w zrozumieniu własnego ciała i emocji, które się przekazuje.

Zacząłeś mówić o szkole, więc tu się zatrzymajmy. Musiałeś od początku wykazywać bardzo duży talent, bo do Wrocławia i Krakowa dostałeś się już za pierwszym razem.
Pochodzę z naprawdę małej wioski w górach, z Beskidu Wyspowego. W tamtych czasach byłem w teatrze może dwa razy. Wszystko zaczęło się od konkursu recytatorskiego, na którym ktoś mnie zauważył i powiedział: „Pan ma predyspozycje na aktora”. Ta myśl chodziła ze mną – startowałem w różnych konkursach, wygrywałem je i czułem się dobrze na scenie.

Początkowo planowałem zostać ekonomistą – skończyłem technikum ekonomiczne, bo chciałem mieć dobry zawód. Zdecydowałem się jednak złożyć papiery także do szkół teatralnych. Myślałem: „Zobaczę, jak mi pójdzie”. Moi rodzice mnie w tym wspierali, chociaż wiem, że ta zmiana była dla nich zaskoczeniem. Tata towarzyszył mi w podróżach na egzaminy do szkół, zarówno do Wrocławia, jak i do Krakowa.

Kiedy dostałem się jednocześnie do obu, uznałem, że może powinienem jednak spróbować swoich sił w aktorstwie. Coś musiało być we mnie, skoro mi się udało, przy tylu osobach zdających. Nie wiem dokładnie, co to było. Może to, że miałem tak mało wspólnego z teatrem, byłem w tym świeży. Poza tym egzaminy mi się bardzo podobały – lubiłem te zadania, czułem ekscytację, wykonując je.

A jak było w szkole? Co ci dała?
W szkole szczególną rolę odegrał dla mnie Jan Peszek, opiekun mojego roku. Wtedy wiele rzeczy, które mówił, było dla mnie niejasnych. Zawsze jednak podkreślał, że zrozumiemy je, gdy zaczniemy pracować w zawodzie – i teraz rzeczywiście tak jest. To on nauczył mnie higienicznej pracy, która pozwala mi wyjść z roli bez problemu, a jednocześnie skutecznie działać na widza. Największą wartością szkoły były dla mnie spotkania z wieloma artystami i możliwość czerpania od każdego pedagoga tego, co okazywało się ważne i skuteczne. To pozwoliło mi stworzyć moją własną metodę pracy. Jestem też przeszczęśliwy, że mogłem współpracować ze studentami reżyserii – to było coś wspaniałego. Dzięki graniu w ich egzaminach nauczyłem się bardzo wiele. Pracowaliśmy razem po nocach, często do trzeciej rano. Te wspólne próby były jak dodatkowe zajęcia, które uczyły znacznie więcej niż niektóre regularne lekcje.

fot. Łukasz Ziętekfot. Łukasz Ziętek

Po studiach trafiłeś do Teatru Wybrzeże.
Tak, rzeczywiście, bardzo szybko trafiłem do Teatru Wybrzeże. To moje pierwsze miejsce pracy, ale wcześniej pojawiła się inna opcja. Miałem bowiem zacząć w Teatrze Śląskim w Katowicach. Tadeusz Bradecki, ówczesny dyrektor, zaproponował mi etat, ale pamiętam, jak bardzo przerażały mnie wtedy Katowice – to było dawno temu. Miasto wyglądało zupełnie inaczej i atmosfera mnie po prostu przeraziła.

Wysłałem więc teczki do innych teatrów i dostałem odpowiedź od dyrektora Adama Orzechowskiego z Teatru Wybrzeże. Przyjechałem do Gdańska po całonocnej podróży pociągiem. Kiedy o 7 rano wyszedłem na miasto, od razu się zakochałem. To miejsce spełniało wszystkie moje oczekiwania, tak jak Kraków, który zawsze bardzo kochałem. Do tego jeszcze gratis – całe Trójmiasto: Sopot, Gdynia. Każde z tych miejsc ma swój klimat.

Czuję się tutaj bardzo dobrze. Choć zawsze marzyłem o Starym Teatrze w Krakowie, dziś cieszę się, że tam nie wylądowałem. Mam tutaj ogromne możliwości grania różnorodnych ról, w różnych repertuarach, czego być może nie miałbym w Krakowie. Myślę, że to była dobra decyzja – taka intuicja.

Czy mógłbyś wymienić kilka tytułów, które były dla ciebie szczególnie ważne?
Na pewno jedną z nich jest Biff w „Śmierci komiwojażera” w reżyserii Radka Stępnia. A także wspominana już rola Maćka Palucha w „Pięknej Zośce”, Konrada w „Wyzwoleniu” Jana Klaty oraz Kordiana u Adama Orzechowskiego. Te role to coś więcej niż tylko praca na scenie. Wcześniejsze doświadczenia to było trochę takie macanie się z materią teatru, próba zrozumienia, jak to wszystko działa. Ale rola Biffa była wyjątkowa. Po raz pierwszy poczułem, że mam pełną kontrolę nad rolą. Mogłem ją świadomie prowadzić od początku do końca. Też spotkanie na scenie z Mirosławem Baką miało dla mnie ogromne znaczenie – bardzo cenię jego warsztat, podejście do pracy i nieustannie się od niego uczę. Ma niesamowitą umiejętność analizy tekstu, potrafi docierać do rzeczy, których ja wcześniej nie dostrzegałem. Nasza współpraca to było spotkanie dwóch silnych osobowości.

Piotr Biedroń

Ukończył wydział aktorski PWST w Krakowie. Na deskach Teatru Wybrzeże, w którym występuje od 2011 roku, wykreował już kilkanaście szeroko komentowanych ról. Współpracował z najważniejszymi reżyserami teatralnymi w Polsce, m.in. Adamem Orzechowskim, Eweliną Marciniak, Janem Klatą, Marcinem Liberem, Grzegorzem Wiśniewskim czy Pawłem Aignerem.

W 2017 roku otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Festival Francophone Namur w Belgii, w 2018 Nagrodę Specjalną Marszałka Województwa Pomorskiego im. prof. Jana Ciechowicza. W tym samym roku odebrał Nagrodę Miasta Gdańska dla Młodych Twórców w Dziedzinie Kultury. Jury ujął spektakularną rolą marynarza w spektaklu „Urodziny, czyli ceremonie żałobne w czas radosnego święta” (reż. Adam Orzechowski) oraz kreacją Neda Alleyna w „Zakochanym Szekspirze” (reż. Paweł Aigner), spektaklu wystawionym w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim.

Też Jan Klata to świetny reżyser i bardzo lubię z nim pracować. Cenię go za rozmowy, za jego niezłomność w tym, co robi i myśli. Ma ogromny szacunek dla aktorskiego warsztatu. A to jednocześnie aktor u niego musi mieć opanowany warsztat w pełni. Wielu reżyserów dziś skupia się bardziej na formie czy performatywności, co też jest ciekawe, ale Janek daje aktorowi przestrzeń do stworzenia kreacji. To ogromne wyzwanie, ale też wielka przyjemność dla aktora, kiedy może tworzyć pełnoprawną postać na scenie.

Zauważyłam, że kilkukrotnie pojawił się w naszej rozmowie temat świadomości i uczenia się fachu. Wspomniałeś też o swojej przygodzie z pedagogiką. Czy doświadczenie pracy nauczyciela w Studium Wokalno-Aktorskim im. D. Baduszkowej w Gdyni wpłynęło na twoje podejście do aktorstwa?
Uczę już tam od pięciu lat i to doświadczenie rzeczywiście pomogło mi w nazwaniu pewnych rzeczy. Aktorzy często działają intuicyjnie, ale kiedy pracujesz z młodymi ludźmi, musisz im wytłumaczyć, co według ciebie jest dobre, a co nie – i dlaczego. Dzięki temu sam zyskałem większą świadomość tego, co robię na scenie. Praca pedagoga to rodzaj transakcji wiązanej – ja mogę im coś dać, a jednocześnie sam od nich czerpię. Dzięki pracy z młodymi nie gnuśnieję, pozostaję otwarty na nowe spojrzenia i pomysły.

Kiedy przyglądałam się spisowi granych przez ciebie ról, zauważyłam, że przez rok przed „Piękną Zośką” nie brałeś udziału w próbach do nowych spektakli. Skąd ta przerwa?
Nie byłem obsadzany przez cały ten czas, bo po prostu nie pojawiła się rola, która byłaby dla mnie odpowiednia. To był dla mnie trudny okres, bo wielu młodych aktorów przyszło wtedy do teatru, a ja, czekając na swój moment, trochę się martwiłem. Jednak mam duże zaufanie do mojego dyrektora – wiem, że dba o zespół i czekał na rolę, która dałaby mi satysfakcję.

Poczucie bezpieczeństwa w takich sytuacjach daje chyba bycie w stałym zespole.
Tak, zdecydowanie, to daje możliwość lepszego zrozumienia siebie i zespołu. Dzięki temu, że ufam ludziom, z którymi pracuję, mogę więcej z siebie dać. W Teatrze Wybrzeże mamy też dużą różnorodność repertuarową, od komedii, przez tragedię, po musicale, wciąż próbujemy nowych rzeczy. Mam poczucie, że jestem tu na swoim miejscu.

Masz jeszcze jakieś teatralne marzenia?
Zawsze marzyłem o Hamlecie, ale chyba to się już nie uda, czas leci. Teraz bardziej marzę o spotkaniach z reżyserami, z którymi jeszcze nie miałem okazji pracować. I tak, przyznaję, że myślę też o reżyserii, ale nie chciałbym tego robić ze swoimi kolegami w Teatrze Wybrzeże. Za bardzo ich lubię (śmiech).