Jestem szkocką Bridget Jones
Arab Strap, fot. Kat Gollack

20 minut czytania

/ Muzyka

Jestem szkocką Bridget Jones

Jan Błaszczak

„Nigdy nie miałem problemu z tym, żeby śpiewać o swoich życiowych porażkach” – w przeddzień premiery nowego albumu Arab Strap Aidan Moffat i Malcolm Middleton opowiadają o szkockiej prowincji, upływie lat i legendzie, która bywa lepsza od prawdy

Jeszcze 5 minut czytania

„Problem z Falkirk polega na tym, że leży dokładnie pomiędzy Edynburgiem i Glasgow – jakieś trzydzieści minut jazdy pociągiem. Dlatego zespoły nigdy się u nas nie zatrzymywały. Omijali nas zresztą nie tylko muzycy, dotyczyło to całej alternatywnej kultury. Zupełna pustka. Robiliśmy muzykę, żeby jakoś od niej uciec” – tłumaczy szkocki wokalista i tekściarz Aidan Moffat.

„Możesz pomyśleć: «Co to jest 30–40 minut drogi?!». Ale dla mnie to nie było takie proste. Miałem poczucie, że Edynburg, Glasgow to są inne światy, że utknęliśmy gdzieś pośrodku i nigdy się już stąd nie wydostaniemy” – dodaje multiinstrumentalista Malcolm Middleton.

Nic dziwnego, że wydany w 1996 roku debiut Arab Strap nosił tytuł „The Week Never Starts Round Here” i zderzał młodzieńczą witalność z atmosferą sennego, nudnego miasteczka, w którym wszyscy się znają i niekoniecznie są z tego powodu zachwyceni. Już wtedy Szkoci byli świetni w operowaniu kontrastami. Przez ich akustyczne, slowcore’owe snuje potrafiła się przetoczyć solidnie przesterowana perkusja („The Clearing”), a puszczony samopas bit precyzyjnie odmierzał czas, nie bacząc na grobowe pojękiwania wiolonczeli („Phone Me Tonight”). Te zderzenia fascynowały mnie jednak najbardziej na poziomie tekstów: wulgarnych i romantycznych, zabawnych i ponurych, boleśnie ironicznych i głęboko naiwnych. „Nawet największe romanse nie obywają się bez seksu”. – Wzrusza ramionami Moffat, który niejednokrotnie przyznawał, że większość piosenek Arab Strap ma autobiograficzny charakter.

W efekcie tej decyzji utwory szkockiego duetu długo rozgrywały się jedynie w gronie znajomych, w taniej, prowincjonalnej scenerii. Pewnie też dlatego jako nastolatek absolutnie zakochałem się w twórczości Arab Strap. W jej kameralnym nastroju, przyziemnej tematyce i niskobudżetowej scenografii, którą mogłem rozstawić w swoim małym sudeckim miasteczku. Czułem, że oni również – gdzieś tam na szkockich bezdrożach – wyczekiwali piątku i że te ich imprezy to nie było żadne „One Night in Bangkok”, ale raczej „Night with One Banknot”. Jak w „The First Big Weekend”, ich pierwszym hicie, będącym sprawozdaniem z tych kilku upojnych dni konsekwentnie popędzanym przez bit imitujący rolę podnoszącej ciśnienie używki. Moffat niewiele sobie robił z takiego katalizatora i bardziej gadał, niż śpiewał: o wspólnym balowaniu, oglądaniu telewizji na kacu, pijackim wydurnianiu się na placu zabaw i o nowym chłopaku byłej dziewczyny, do którego wyciągnął rękę, zupełnie zresztą niepotrzebnie.


Opowieści Arab Strap uderzały autentyzmem z jeszcze jednego powodu – od samego początku Moffat śpiewał z bardzo silnym szkockim akcentem. „To było istotne, by używać własnego głosu – wspomina. – Tym bardziej że wtedy bardzo rzadko słyszało się szkocki akcent – do głowy przychodzą mi tylko The Proclaimers. Poza muzyką tradycyjną, folkową nie było go w ogóle słychać. To był bardzo dobry czas dla szkockiej muzyki, pojawiały się kolejne świetne zespoły, ale żaden nie śpiewał w ten sposób. A ja chciałem być tak prawdziwy, jak to tylko możliwe”. Middleton dodaje, że choć sami słuchali wówczas głównie amerykańskiej alternatywy spod znaku Slint, Palace Brothers czy Smog, to nie wyobraża sobie, by ich piosenki były śpiewane na taką właśnie modłę. „Ta muzyka miała być przede wszystkim nieudawana, bezpretensjonalna. Na pierwszej płycie nie tyle chodziło o pisanie piosenek, ile o dwóch gości, którzy próbowali się jakoś wyrazić. Gdyby Aidan postanowił je zaśpiewać z transatlantyckim akcentem, wyszedłby z tego straszny kicz”.

Nadchodzą Szkoci

Połowa lat 90. to był rzeczywiście dobry czas dla szkockiej sceny niezależnej. W Glasgow zawiązały się wówczas grupy Mogwai i Belle and Sebastian. Ci pierwsi zaprosili wokalistę Arab Strap na swoją pierwszą, wspaniałą płytę, ci drudzy – umieścili nazwę zespołu z Falkirk w tytule swojego trzeciego albumu. Moffat zrobił im o to zresztą awanturę i nie wiadomo, na czym by się skończyło, gdyby nie świadkowie, którzy potwierdzili, że wokalista zgodził się na to podczas jednej ze wspólnych popijaw. Sama Szkocja przyciągała wówczas uwagę szerokiej publiczności nie tylko za sprawą sceny muzycznej. W roku, w którym ukazało się „The Week Never Starts Round Here”, do kin trafił „Trainspotting”. „Szkocja rządziła w tym czasie – przyznaje Middleton. – A jeśli rozumiałeś «Trainspotting», to rozumiałeś nasz zespół. Oczywiście trochę przesadzam, ale ten film chyba rzeczywiście przełamał dla nas jakieś lody”.

Taką rolę na pewno odegrała druga płyta zespołu – „Philophobia”. Album, który otwierała delikatna ballada przypominająca, że życie to nie jedyna choroba przenoszona drogą płciową. Ascetyczne, na swój sposób liryczne „Packs of Three” rozpoczynał dwuwers: „It was the biggest cock you’d ever seen / But you’ve no idea where that cock has been”. Choć Moffat wielokrotnie zwracał uwagę, że za wulgarną formą krył się ważny – ba! w latach 90. wciąż dramatycznie aktualny – temat, to właśnie takie linijki przynosiły mu sławę językowego brutala, tekściarza gotowego skalać wszelkie świętości tym swoim szkockim akcentem.

Również dla mnie była to wówczas duża część uroku Arab Strap. Bezceremonialny styl Moffata jakoś mi się rymował z wierszami Bukowskiego, dramatami Głowackiego czy numerami Steve’a Albiniego, w których humor był równie ciężki jak brzmienie gitary. Dopiero po latach zacząłem bardziej doceniać (a może po prostu: rozumieć?) liryczny wymiar tekstów Moffata, ich emocjonalną złożoność. Okazywało się wówczas, że niejednokrotnie to, co brałem za brawurę, było tak naprawdę obrazem desperacji i własnej śmieszności. Bo z tekstów Arab Strap, choć wulgarnych, nigdy nie biła złość. Może dlatego, że Moffat naśmiewał się w nich głównie z samego siebie? „Wszystkie stare piosenki Arab Strap opowiadają o tym, że jestem dupkiem. To jest kluczowa sprawa – to ja jestem czarnym charakterem, to ja jestem tym najgorszym. Nigdy nie miałem problemu z tym, żeby śpiewać o swoich życiowych porażkach, i to był chyba jeden z powodów, dla których ludzie chcieli nas słuchać. Jestem taką szkocką Bridget Jones”.

Fakty i mity

W jednym z wywiadów Moffat powiedział, że wszystkie stare piosenki Arab Strap mają autobiograficzny charakter, nie licząc jednej. Sprytnie. Jeśli to jednak prawda, to jego portret psychologiczny jest raczej wielkoformatową panoramą. Bohaterowie jego piosenek fantazjują o seksie, są uroczo romantyczni, żenująco bezpośredni i nieustająco przerażeni. To kawałki o ludziach wielkodusznych i małych, budzących wzruszenie i politowanie. Zwykle obserwujemy ich w sytuacjach romantycznych, intymnych – lub przy nieudolnych próbach ich zainicjowania. Czasami damsko-męskie tête-à-tête zamyka się tu w jednym wersie („«Fuck me», says he, «fuck you», says she”), innym razem są to pełnoprawne opowiadania prowadzące do zaskakujących puent. Jak w „New Birds” będącym nie lada zagadką dla wszystkich, którzy chcieliby przykleić Szkotom łatkę amoralnych wichrzycieli. Ta ubrana w prosty postrockowy kostium piosenka z „Philophobii” opowiada o przypadkowym spotkaniu z byłą dziewczyną: lawinie wspomnień, odradzającej się chemii i rosnącym seksualnym napięciu, które rozwiewa się, gdy bohater przypomina sobie, że w jego życiu jest teraz ktoś inny, przeprasza i wychodzi. To utwór, który można by puszczać na kursach przedmałżeńskich z zastrzeżeniem, by przypadkiem nie włączyć całej płyty.

Mimo utworów takich jak „New Birds” czy „Deeper” (tutaj na drodze do cielesnych rozkoszy staje strach) Moffatowi i Middletonowi od samego początku towarzyszyła opinia rzadko trzeźwiejących straceńców. Już na wczesnym etapie swojej twórczości Arab Strap konkurowali z mitem o Arab Strap. „Zawsze wierzyłem w to, że nie powinienem wyjawiać o sobie więcej niż w piosenkach – tłumaczy Moffat. – Z pewnością wolę, by ludzie wierzyli w mit, niż mieli klarowny obraz naszego życia, bo ono nie jest aż tak ekscytujące. Niektóre z tych medialnych historii są prawdziwe, ale wielokrotnie czytałem opowieści o Arab Strap, które nie miały nic wspólnego z prawdą, i muszę przyznać, że te podobały mi się najbardziej. Ostatnio usłyszałem, że mieszkańcy Glasgow początkowo się nas bali, bo towarzyszyła nam legenda kompletnych wariatów. A my wcale nie byliśmy aż tacy szaleni... ale może dobrze nam to robiło? Legenda bywa lepsza od prawdy”.

Ten mit miał jednak również swoje złe strony. Moffat zdawał sobie sprawę z konsekwencji, jakie może mieć dla niego liryczny ekshibicjonizm. Natomiast nigdy nie nadawał bohaterom imion swoich faktycznych pierwowzorów. W ogóle unikał imion. Wiedział, że utrudniają one słuchaczom identyfikowanie się z jego piosenkami. Przede wszystkim jednak nie chciał naruszać prywatności swoich znajomych. Ta zasada długo się sprawdzała. Kto miał wiedzieć, ten wiedział, i tyle. Do czasu. „Problem pojawił się, kiedy jeden z tabloidów wpadł na ohydny pomysł, by dotrzeć do mojej byłej dziewczyny. Nigdy nie chciałem nikogo w to wciągać, a tu nagle jakiś dupek zaczął ją nachodzić: pojawiał się w jej pracy, robił jej nawet zdjęcia z ukrycia. To była fatalna sprawa”.

Arab Strap, fot. Kat GollockArab Strap, fot. Kat Gollock

Zaskoczenia

Płytą, dzięki której poznałem Arab Strap, było wydane w 2003 roku „Monday at the Hug & Pint”. Podobało mi się, że Szkoci nazwali swój piąty album na cześć ulubionego baru w rodzinnym Falkirk, a w książeczce dziękowali jego obsłudze za nieustające wsparcie. Miłe to było. Zrobiło mi się ciepło na sercu, jakbym sobie posłuchał „Małomiasteczkowego”. Tyle tylko, że Podsiadło miał wtedy dziesięć lat, a historia z pubem była mistyfikacją, co z uśmiechem potwierdzają muzycy. Nie było takiego fajnego miejsca w Falkirk. Nie było takiej obsługi. Jako mieszkaniec przedorlikowej Polski dwóch prędkości mogłem temu tylko przyklasnąć.

Dość jednak o prowincji, bo „Monday at the Hug & Pint” otwiera moja ulubiona piosenka duetu. „Shy Retirer” to wspaniała wizytówka Szkotów – numer skoczny i smętny zarazem, zrezygnowane elektro z trudem dźwigające podniosłe partie smyków i karawanę bon motów. Moffat ma tu więcej oblicz niż Światowid: jest romantyczny („you jump-start my serotonin”), humorystyczno-imprezowy („I lost my social skills a while ago, but now I feel them coming back”) i cyniczny („another bloated disco, another sniff of romance I’ll forget”). A mimo wszystko to się jakoś składa, jakoś jedzie. Może spaja to wszystko świetny songwriting, a może charakterystyczna dla zespołu dezynwoltura? Chałupniczy teledysk sugerowałby tę drugą opcję.


Ta zabawa kontrastami, zderzanie ze sobą stylistyk i języków nie jest owocem jakiejś filozoficznej decyzji duetu, ale raczej naturalną wypadkową procesu twórczego. Moffat i Middleton mieszkają dziś po dwóch stronach Szkocji, ale nawet wtedy, kiedy żyli po sąsiedzku, zjawiali się w studio z kasetami pełnymi gotowych pomysłów. „W zasadzie to nigdy nie pracujemy razem – tłumaczy Middleton. – Nie jesteśmy jak Lennon i McCartney, którzy siedzieli koło siebie przy pianinie i wymyślali melodie”. „Jestem pewien, że oni robiliby dokładnie to co my, gdyby tylko pozwalała im na to technologia – kontruje Moffat. – W pojedynkę po prostu lepiej się pracuje. Próbujesz wykrzesać z siebie coś ważnego, coś kreatywnego, podczas gdy ktoś dyszy ci nad głową – to nie jest przyjemne uczucie”.

W tym procesie nie chodzi jednak wyłącznie o komfort. Obaj muzycy przyznają, że w pisaniu piosenek najważniejszy jest dla nich element zaskoczenia, który pojawia się zwykle wraz z nadesłanym plikiem. „Promujące najnowszy album «Allatonceness» zaczęło się od tego, że wygłupiałem się na perkusji i wysłałem ten rytm Malcolmowi – wspomina Moffat. – Odesłał mi go z dograną gitarą i momentalnie zakochałem się w tym, co zrobił. Wydaje mi się, że my podświadomie staramy się zaskoczyć siebie nawzajem. I w tym tkwi przyjemność robienia muzyki, cała ta zabawa. To zaskoczenie jest iskrą, wzbudza ekscytację, napędza mnie do dalszej pracy”.

Zaskoczeniem była dla mnie z pewnością informacja o zakończeniu działalności zespołu, którą Arab Strap opublikowali w 2006 roku na swojej stronie internetowej. Szkoci uznali, że coś się skończyło, że formuła się wyczerpała – obaj nie byli chyba zadowoleni z wydanej rok wcześniej płyty „The Last Romance” – więc postanowili się rozejść. Nastroje, pamiętam, mieli dobre. Żegnali się, informując, że właśnie dopijają dziesiąte piwo. Odchodzili chwiejnym krokiem, ale na własnych zasadach. Napisałbym: „w stronę zachodzącego słońca”, ale byłem kiedyś w Szkocji i słońca tam nie widziałem.

Zmęczeni meandrowaniem

Powrót Arab Strap wydawał się w pewnym sensie nieunikniony. Przy każdej kolejnej reaktywacji kultowego reprezentanta sceny niezależnej – a trochę tego było – myślałem o szkockim duecie. Pozostawali w dobrej komitywie, ich późne płyty trzymały poziom, a solowe projekty spotykały się z ciepłym przyjęciem, ale nie rezonowały tak jak dokonania duetu. Najbliżej takiego odzewu były reinterpretacje tradycyjnych szkockich pieśni w wykonaniu Moffata („Where You’re Meant to Be”), które doczekały się nawet sympatycznego dokumentu o tym samym tytule. Warto też wspomnieć o kameralnym „Everything’s Getting Older” nagranym przez wokalistę w duecie z jazzmanem Billem Wellsem, który jako pierwszy album w historii został uhonorowany nagrodą dla najlepszego szkockiego albumu roku. Sukces tych dokonań nie stanął jednak na drodze temu, co musiało się stać. Arab Strap wrócili, a wydane w 2021 roku „As Days Get Dark” nie ustępowało poziomem ich najlepszym płytom.

„Nie każdy zespół ma szansę, by spokojnie spojrzeć wstecz – zaczyna Middleton. – Nie potrafię sobie wyobrazić, co by się wydarzyło, gdybyśmy nie zrobili sobie tej przerwy. Ona bardzo nam się przysłużyła”. Choć Szkoci nigdy nie wychodzili od koncepcji, a charakter i temat przewodni swoich albumów odkrywali zwykle podczas ostatnich dni pracy studyjnej, tym razem przyjęli jedną zasadę – nie powtarzać tego, co było. Moffat przyznaje, że nie zawsze się to udawało i w rezultacie musieli zrezygnować z kilku piosenek, które brzmiały zbyt znajomo. Od strony kompozycyjnej nowe utwory – dotyczy to także tegorocznego albumu – wydają się przede wszystkim bardziej dynamiczne, niezależnie od tego, czy ciągną w stronę elektronicznego popu czy postrocka.

Middleton przyznaje, że w ostatnich latach przykładał większą wagę do tego, jak ich piosenki zabrzmią na żywo. Powód tej zmiany był prozaiczny – zarówno on, jak i współpracujący z Arab Strap muzycy rozwinęli się jako instrumentaliści. „Nie chcieliśmy spędzić kolejnych dziesięciu lat na powolnym meandrowaniu – tłumaczy artysta. – Te nowsze piosenki mają tamtą agresję i intymność, i wszystkie inne emocje, ale jest w nich większa dynamika, nagłość”.

Arab Strap, fot. Marilena VlachopoulouArab Strap, fot. Marilena Vlachopoulou

Zmieniły się także teksty. Jednym z powodów był wiek i sytuacja rodzinna twórców, którzy nie czuliby się wiarygodni, śpiewając o szotach, pigułach i nieudanym seksie. „Moje prywatne życie nie jest już tak interesujące – wyjaśnia Moffat. – Nie chcę pisać piosenek o tym, że zabrałem córkę na zajęcia taneczne. To chyba nie byłoby specjalnie ekscytujące dla słuchaczy”. Middletona nie trzeba było namawiać do takiej zmiany. Od jakiegoś czasu obawia się small-talków z rodzicami kolegów z klasy swojego dziecka. Dowiadywania się o tym, że słuchali piosenek, że czytali teksty. „Ostatnio przechodziłem jakieś badania i okulistka zapytała, czym się zajmuję. Kiedy zaczęła wstukiwać w wyszukiwarkę nazwę naszego zespołu, musiałem poprosić, żeby przestała. I tak, jestem dumny z naszego dorobku, ale zdarzają się i takie chwile”.

Drugie życie

Pierwszy singiel Arab Strap po przerwie – „The Turning of Our Bones” – traktuje właśnie o upływie czasu. Już w pierwszym wersie Moffat wysyła wyraźny sygnał, że nie dba o przeszłość i dni minionej chwały. Chodzi mu raczej o jeszcze jedną szarżę, o znalezienie tamtego entuzjazmu, szaleństwa, beztroski. Przy czym to ich „Gdy nie ma dzieci” ubrane jest w trumienny garnitur. Szkoci nawołują: wykopcie nas, nie brzydźcie się, nie bójcie się fetoru, wynieście nasze truchła wysoko ku słońcu! „Ciało wciąż chce, choć duch już w nim słaby” – śpiewa Moffat, parafrazując św. Mateusza. Sprytnie używa przy tym liczby mnogiej, mając świadomość, że wielu jego słuchaczy i wiele słuchaczek myśli podobnie za każdy razem, kiedy szykuje się na sobotnie wyjście. Nie pytajcie, skąd wiem.


Oczywiście Arab Strap nie ograniczyli swojej diety do biblijnych cytatów. Wystarczy rzut oka na okładkę, na której spod neoklasycznego XIX-wiecznego obrazu Pedro Américo wystaje pornograficzny akt. Te nachodzące na siebie okna idealnie oddają charakter twórczości Szkotów: to, co wysokie, obok tego, co niskie. Pozostając w temacie obrazów, warto zwrócić uwagę na „Another Clockwork Day” – piosenkę, która początkowo wydaje się humorystycznym rantem starego zwyrola na współczesną pornografię zafiksowaną na przyrodnim rodzeństwie, by ostatecznie okazać się numerem o romantycznej wymowie. Jeśli ktoś nie zna wcześniejszej twórczości Arab Strap, może być zaskoczony tą przewrotką, ale na takim właśnie rozdźwięku pomiędzy treścią a formą od początku bazuje styl Moffata: brutalnie liryczny, obscenicznie romantyczny.

Drugi album Szkotów po powrocie – „I’m Totally Fine With It Don’t Give a Fuck Anymore” – ukaże się już 10 maja. Middleton przyznaje, że pracom nad nim towarzyszyła duża wolność, którą dało im ciepłe przyjęcie poprzedniej płyty. „Gdybyśmy kompletnie ją położyli, to spieprzylibyśmy wszystko, łącznie z pamięcią o tym, co zrobiliśmy dawniej. A że nagraliśmy płytę, z której byliśmy zadowoleni i która zebrała bardzo dobre recenzje, to teraz podeszliśmy do prac na większym luzie. Myśleliśmy sobie: «Wróciliśmy, zrobiliśmy swoje, teraz po prostu dobrze się bawmy!»”.

Tytuł albumu to odpowiedź perkusisty koncertującego z Arab Strap na pytanie dotyczące logistyki zbliżającej się trasy. Moffatowi spodobała się zawarta w nim ambiwalencja rozpięta pomiędzy akceptacją a rezygnacją. Wisienką na torcie były natomiast ozdabiające tę wypowiedź kciuki w górę. „Niedawno czytałem artykuł o tym, że żaden użytkownik przed czterdziestką nie użyje nigdy takiej emotikony – śmieje się wokalista. – A cały nasz chat jest zawalony tymi kciukami”. 

Wbrew tytułowi na nowym albumie Moffat nie rozkłada rąk w geście bezradności. Ten zestaw wyjątkowo przebojowych piosenek często zahacza o ważne społecznie tematy. „Kiedy nagrywaliśmy ten album, intensywnie myślałem o moich relacjach ze światem wirtualnym – wyjaśnia wokalista. – O związkach pomiędzy tymi dwiema rzeczywistościami. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, aż napisałem „Summer Season”, a potem – idąc za ciosem – «Allatonceness». Na tym etapie wiedziałem już, że chcę się na tym skupić”.


Pięćdziesięciolatek przestrzegający słuchaczy przed zgubnym wpływem internetu to przepis na katastrofę. Szczęśliwie Moffata nigdy nie ciągnęło w stronę dydaktyzmu. Co więcej, chętnie obsadzał się w roli żenującego, lekko pogubionego faceta, z którym łatwo się utożsamić, ale lepiej nie na głos. Stąd na „I’m Totally Fine…” nierzadko to on sam zapuszcza się w jakieś socialmediowe królicze nory. No właśnie, „nierzadko”, bo narracja na najnowszej płycie Arab Strap nie zawsze jest pierwszoosobowa. W pędzącym na złamanie karku „Bliss” Moffat śpiewa z perspektywy kobiety doświadczającej cyfrowej przemocy. Choć wokalista maskuje ten temat gąszczem metafor i dwuznaczności, to i tak otrzymujemy zaskakująco zaangażowany numer jak na standardy Szkotów. „To, jak w sieci traktowane są kobiety, jest absolutnie odrażające. Myślałem, że w takich sprawach będzie już tylko lepiej, że starzejąc się, będę widział jedynie postęp. A jednak za sprawą social mediów i w ogóle internetu jest gorzej niż w przeszłości. To, że tacy ludzie jak Andrew Tate wciąż mają platformę, by móc się wypowiadać, jest przerażające. Tym bardziej że wielu młodych mężczyzn jest podatnych na ich przekaz. Bardzo się cieszę, że mojego nastoletniego syna zupełnie to nie przekonuje”.

Wchodząc do sieci, Arab Strap całkiem zerwali z lokalnością, która cechowała ich przez długie lata. Tak jak ich ulubione zespoły z lat 90., w końcu i oni sami przestali się zatrzymywać w Falkirk, a o ich szkockim pochodzeniu przypomina już tylko niepodrabialny akcent wokalisty. I chciałbym zauważyć, że trochę mi tego szkoda, ale wyszedłbym tylko na hipokrytę, bo przecież sam nie piszę już tych słów w małym sudeckim miasteczku.