Skip to main content
Fot. Embryocargo

Wszyscy jesteśmy emigrantami. Już u samego progu, w pierwsze chwile systemowej samodzielności wpisana jest emigracja: wbrew złudzeniom otaczających gigantów w naszym wrzasku jest więcej zwątpienia, czy podołamy podróży, i przerażenia, niż jakiegokolwiek piękna, którego tak uporczywie dopatrują się wszyscy świeżo upieczeni rodzice. Gdyby było inaczej, ewolucja znalazłaby sposób, aby obdarzyć nas zdolnością śmiechu zaraz po zaczerpnięciu pierwszego oddechu.Ten punkt wyjściowy – pierwsza emigracja z całkowitej pełni w nieodwracalną jednostkowość – dajeprzedsmak przyszłych oderwań i podzielności. To, co nastąpi później, jest jedynie konsekwencją pierwszego impulsu i opiera się na nieustannym żegnaniu i otwieraniu kolejnych cykli – w to wszystko wpisane jest pierwsze wygnanie, powielane później w wielu różnych konfiguracjach.Każdy ważniejszy etap w życiu to podróż w jedną stronę (i emigracja z definicji): osiągnięcie samodzielności myślenia, opuszczenie rodziny, założenie własnej, spełnianie danego powołania. Zdobywanie nowych terenów ma w sobie coś z mozołu narodzin i tę samą, towarzyszącą im stopniową utratę niewinności. Każda kolejna transformacja stawia nas w obliczu nowych wyzwań i cudów terra novy, ale jej podbój i oswojenie niesie w sobie również przerażenie i zwątpienie, czy podołamy wysiłkowi.Emigracja ma, oczywiście, wiele twarzy. Zmiana fizycznego miejsca jest zaledwie jedną z nich. Jest jeszcze aspekt emocjonalny, psychologiczny, intelektualny, ekonomiczno-polityczny. Wystarczy prześledzić historię imigracji do Londynu kilkunastu społeczności, różnych pod względem narodowości, spadku kulturowo-historycznego, aby dostrzec, że emigracja bywa radosna lub ponura. Wszystko inne jest kwestią niuansów, ale istnieją one zawsze w odniesieniu do większego obrazu, którego koloryt, w zależności od panujących warunków zewnętrznych i przeważnie niezależnych od jednostki, bywa zdecydowanie ciemny lub jasny.„Halloween” – dwuznaczność. Widać tu samo
miasto, to też praca młodych artystów
z charytatywnej organizacji A.P.P.L.E.,
wykonana z drutu i bibuły, później pomalowana
na potrzeby świętowania Halloween,
listopad 2008.
Fot. Embryocargo
Emigracja ponura rodzi się z konfliktu i przemocy. Poprzez desperację i rozpacz prowadzi droga w nieznane, które zawsze wydaje się czymś lepszym niż to, co w zasięgu ręki, ponieważ nieznane zawsze niesie ze sobą nadzieję. Dobrym przykładem jest sprowadzenie do Londynu niewolników z Afryki w siedemnastym wieku. W 1670 roku pierwsza setka greckich imigrantów dociera do londyńskiej ziemi, bezpośrednim powodem opuszczenia ojczyzny były rządy imperium otomańskiego w Grecji. Natomiast w 1940 roku prezydent Polski, wraz z premierem i resztą rządu polskiego, zostają zmuszeni do przeniesienia kwatery głównej do Londynu. Podobny los spotkał w tym samym czasie ponad 20 tysięcy kobiet i polskich żołnierzy.Emigracja radosna ma swój początek w potrzebie poznania i ciekawości świata, i paradoksalnie, tak jak jej antagonistka, obiecuje odmianę. Na początku dziewiętnastego wieku, po zniesieniu transatlantyckiego handlu niewolnikami, z Afryki do Londynu emigrowali głównie marynarze i studenci. W latach dwudziestych ubiegłego wieku, po tym jak Cypr stał się jedną z angielskich kolonii, wielu mieszkańców opuściło wyspę i emigrowało do Londynu w poszukiwaniu lepszego bytu. Gdy w roku 1974 nadeszła następna fala, tłem i napędem motywacyjnym dla wielu nowych emigrantów było dołączenie do rodzin już osiadłych i zadomowionych w Londynie. W tej chwili jedna szósta Cypryjczyków mieszka w Londynie. Dla Polaków pozytywnym migracyjnie momentem było przystąpienie Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku. Obecnie w samym Londynie jest ich blisko 120 tysięcy.Jeśli zaś chodzi o miejsce docelowe podróży, swego rodzaju przystanek ostateczny, jego istnienie jest takim samym złudzeniem, jak wiara w to, że podróż w ogóle kiedykolwiek się kończy. Jedyne, co następuje, to jej przeniesienie z płaszczyzny czasoprzestrzennej świata fizycznego na duchową i mentalną świata wewnętrznego każdego podróżnika. Magnetyzm i charyzma miasta przyczyniają się do powstawania powszechnych złudzeń co do tego, że „Londyn, jak szubienica i morze, nie odmawia nikomu” (Peter Ackroyd). Wieczny niepokój i nieprzewidywalność zmian sugerują, że Londyn niekoniecznie jest najlepszym miejscem na imigrację – za to na migrację owszem.„Etniczne tło” szkoły podstawowej
Derwentwater Primary

wierny obraz każdej innej szkoły w Londynie,
zima 2009. Fot. Embryocargo
W czternastomilionowym mrowisku mieszka i nieustannie rozwija się, poza angielską, około trzystu innych narodowości. Liczby te można traktować jedynie jako ogólny i wiecznie fluktuujący zarys obrazu, i jednocześnie jest to jedna ze znaczących cech tego miasta: ono nigdy nie śpi, nie zna odpoczynku i nieustannie się zmienia – jednym z ulubionych przez rodowitych Anglików tematów w procesie „przełamywania pierwszych lodów”  i swego rodzaju tkaniną, z której utkany jest tzw. „small talk”, jest właśnie owa zmienność, przybierająca przykładowo postać  wiecznych robót drogowych i związanych z tym korków, objazdów i innych niespodzianek w uliczkach i bez tego absurdalnie wąskich. To nieustanne dłubanie i niekończące się fale transformacji mają swe źródło w zamierzchłych początkach miasta, które narodziło się z morza. Wielka woda – wspólne źródło. Być może tym należy tłumaczyć magnetyzm Wyspy. Często bywa ona dla podróżujących symbolem początków – dosłownych i metaforycznych.Wspomniana wyżej fraza Petera Ackroyda zawiera w sobie ironię i uszczypliwość iście angielskiego poczucia humoru. Londyn rzeczywiście przyjmie wszystkich – ale w tym przypadku największa trudność polega nie na zawinięciu do portu, lecz na przeżyciu w nim. Jest żarłoczny i potworny w swym nieustępliwym żądaniu: Więcej! Hojny do przesady, olśniewając nowo przybyłych fajerwerkami możliwości, obiecuje, kusi i ofiaruje, i jedynym wiernym odnośnikiem pozostaje lustro, bo tak jak Miasto, i ono nie zna litości w ukazywaniu wiernego odbicia tego, czym naprawdę jesteś. Co dzień rano, w nowo otwartym cyklu, tempo życia, narzucanego przez puls Londynu, popycha, popędza, strzela batem i wyżyma do sucha esencję z tych, którzy zdołają cokolwiek uzbierać. Młyn i karuzela. Huśtawka rozpięta pomiędzy rozpaczą upadku a ekstazą powodzenia kołysze się od rana do świtu dnia następnego.To miasto jest wielkim hałaśliwym jarmarkiem,w którym łatwo utonąć lub dać się pochłonąć wiecznie głodnej alienacji, jeśli brakuje własnych silnych wytycznych w postaci języka, kultury, religii. Wieża Babel jest nieszczęśliwie natychmiastowym i łatwo przewidywalnym skojarzeniem – kiedy ma się na myśli Londyn, szczególnie z jego mnogością alternatyw lingwistycznych – ale i jednym z dwóch naprawdę trafnych (szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę mentalno-kulturową strukturę miasta) – ludzie nadal usiłują tu jakoś istnieć jedni obok drugich bez przesadnego przelewu krwi, nadal usiłują się porozumieć, przy czym jedynym faktycznie funkcjonującym środkiem jest język angielski, w końcu „byliśmy tu pierwsi, reszta niech się uczy”, i nadal czuje się tu podziały i niewidzialne, acz restrykcyjnie przestrzegane przez samych zainteresowanych granice, poza które ani rusz: Anglik pochodzący z klasy robotniczej nie będzie miał, nie będzie chciał mieć nic wspólnego z Anglikiem z wyższych sfer, podobnie Polak nie będzie ciekaw kultury i zwyczajów hinduskich, tak jak Włoch niespecjalnie będzie zainteresowany kulturą polską. Przy całym bogactwie i potencjale wymiany, alienacja pomiędzy społecznościami kwitnie i miewa się nadzwyczaj dobrze. Wygląda na to, że trochę jeszcze potrwa, zanim tę wieżę ukończymy, jeśli w ogóle to się stanie.„Matka” (polska wersja francuskiego ‘Maman’) –
nazwa instalacji/rzeźby francuskiej artystki
Louise Bourgeois, stworzona w roku 1999 ze spiżu,
stali nierdzewnej i marmuru stanowiła jeden z sześciu
elementów wystawy w Tate Modern Galery.
„Maman” rozsiadłszy się na zewnątrz galerii,
zaraz przed wejściem miała w sobie dwuznaczność
londyńskiego gruntu – złowieszczość jednocześnie
twórczą i płodną: w jej odwłoku znajdowały się
marmurowe jaja do złożenia: nowe możliwości i idee
do zrealizowania, październik 2007/styczeń 2008.
Fot. Embryocargo
Istnieje jeszcze jedna grupa, szukająca swojego miejsca w świecie daleko od ojczystej ziemi. Migranci, których domem jest podróż i nieustanny ruch, w Londynie są  tymczasowo, permanentnie „przejazdem”, od kilku miesięcy do paru lat. Pochodzą z różnych zakątków świata i przez brak funkcjonujących korzeni i zasiedziałości, zyskują odpowiedni dystans i właściwą perspektywę, gdziekolwiek przycupną i cokolwiek jest obiektem ich obserwacji. Jedynie migrant będzie w stanie zogniskować sobie w jeden klarowny obraz różne soczewki, przez które poznaje się inne kultury: język, religia i historia danego narodu są kluczem do zrozumienia go. To oni najchętniej się uczą i są najbardziej otwarci na inność, i zapewne jedynie oni są w stanie docenić w pełni ten cudowny i okrutny jarmark, jakim jest Londyn.Bo oczywiście nie ma czegoś takiego jak jeden Londyn – są setki tysięcy różnych wersji tego miasta, zależnie od punktu obserwacyjnego, od ludzi, którzy cię otaczają, od języka, w którym w danym momencie wokół ciebie mówią.Nie ma również czegoś takiego jak wyłącznie angielski Londyn. Charakterystyczny emblemat miasta, czerwony piętrowy autobus, z otwartą tylną platformą, można napotkać zaledwie na dwóch liniach autobusowych, w kilkunastu egzemplarzach, zachowanych jako pamiątka i atrakcja turystyczna. Zniknęła soczysta czerwień pierwszych londyńskich pociągów metra i taksówek z początku dziewiętnastego wieku, znika powoli nawet późniejsza czerń tych drugich, na rzecz samochodów wszelkiej innej maści i koloru, nadal nazywanymi tradycyjnie: „cab”. Słynne czerwone budki telefoniczne zachowano w kilkunastu egzemplarzach z tych samych względów, i też jedynie w centrum. Rozwiał się dawno londyński smog, wiszący nad miastem gęstą chmurą, a także angielskie maniery i zasady dobrego wychowania, objawiające się stoickim niewzruszeniem, niezależnie od sytuacji, doprowadzonym nieraz do absurdu. Poszły w zapomnienie lód na Tamizie w zimie i małe lokalne Tobacconist Shops (dzisiaj skecz grupy Monty Python pod tymże tytułem musiałby zostać przepisany i nazwany na nowo: „Off Licence”). Pozostały charakterystycznie czerwone słupy skrzynek pocztowych, poranna mgła, zasnuwająca czasem miasto w okolicach rzeki i chłodny dystans rodowitych Anglików do siebie nawzajem, orazdo wszystkiego, co obce.Dzisiejszy Londyn również należy rozpatrywać w kontekście jego własnej multikulturowej historii i jeśli chce się dobrze zrozumieć to miasto, to tylko przez pryzmat kalejdoskopu, na który składa siętych kilka setek narodowości, których obecność czuje się na każdym kroku, w każdej dzielnicy. Wystarczy pójść na spacer i mieć oczy szeroko otwarte – angielska smażalnia ryb i frytek mieści się obok rosyjskiej restauracji, hinduski Off Licence i apteka sąsiadują ze szkołą podstawową, do której uczęszczają dzieci niemal wszystkich wspomnianych już narodowości, cała masa arabskich straganów warzywno-owocowych dzieli dalszy ciąg ulicy z angielskim pubem, litewsko-ukraińskim sklepem, francuską pâtisserie, z restauracjami chińską i turecką, polską agencją pracy i biurem podróży – wyliczać można bez końca.Zakończenie tego tematu zgrabną kokardką na wierzchu jest niemożliwe. Puenty w odniesieniu do multikulturowego perpetuum mobile, jakim jest Londyn, nie ma i być nie może. Jedyna naprawdę możliwa brzmi: ciąg dalszy z pewnością nastąpi – i następuje: każdego dnia rano, od nowa.

Tagi

Numer wydania

4

Data

maj 2009

Czytaj też