Podczas galeryjnego weekendu wystaw i wydarzeń w Warszawie było tak dużo, że nawet najbardziej sprawny krytyk na hulajnodze nie byłby w stanie ich wszystkich zobaczyć, a co dopiero sensownie skonsumować. Rozwiązaniem jest uprawianie slalomu, zdanie się na własną intuicję, asertywne wybory. I niewdawanie się w zbędne small talki, sprawne odpowiedzi na powracające pytania napotkanych co chwila osób koleżeńskich: Co polecam? Co warto zobaczyć? Gdzie iść? Jak żyć? W końcu dla świętego spokoju sam zacząłem zadawać je pierwszy.
Do tego w każdym miejscu oczekuje się od zwiedzających wiedzy z innej dziedziny, przechodząc z galerii do galerii, tematy zmieniają się jak w „Wielkiej grze”: życie i twórczość Władysława Broniewskiego, sukcesy i porażki Stanisławy Walasiewicz, postmodernistyczna architektura Krakowa, restytucje dzieł skradzionych w Polsce w czasie wojny. Można się poczuć jak na egzaminie: Czy znam piosenkę „Nipple in the Bottle” Grace Jones? Czy widziałem horror „Near Dark” Kathryn Bigelow? Czy słyszałem o ostatniej aferze związanej z Alice Munro? Czy wiem, gdzie jest najbliższy schron przeciwbombowy?
Od nadmiaru łatwo o ból głowy. Tegoroczną, czternastą już edycję Warsaw Gallery Weekend tworzyło prawie czterdzieści galerii prywatnych. Po raz kolejny równolegle odbywał się też festiwal Fringe, zrzeszający wszelkie inne inicjatywy pola sztuki, zresztą jeszcze liczniejsze. Fringe to po angielsku margines, ale z roku na rok jest coraz szerszy i szerszy. I to skala tej imprezy, a nie WGW, pokazuje, jak żywe jest środowisko artystyczne Warszawy.
Nie można powiedzieć, że Fringe stanowi konkurencję dla WGW, bo taką nawet być nie próbuje. Ale jest istotnym, niezbędnym wręcz uzupełnieniem. W tym roku po raz pierwszy widać było wyraźnie, jak bardzo te imprezy są ze sobą powiązane. I jak bardzo potrzebujemy Fringe’a, chociażby po to, by co jakiś czas zostać sprowadzonym na ziemię.
„Jak do siebie”, Umysł Biedaka, Fringe Warszawa, fot. M. Matysiak
Szerokie marginesy
14. Warsaw Gallery Weekend, wystawy w galeriach i wydarzenia towarzyszące, Warszawa, 26-29 września 2024 (część wystaw trwa dłużej)
Fringe Warszawa, wystawy w galeriach i innych przestrzeniach, Warszawa, 26-29 września (część wystaw trwa dłużej)
Kilka lat temu Fringe mógł uchodzić za salon odrzuconych. Reprezentował galerie i inicjatywy, które do udziału w WGW nie zostały dopuszczone lub po prostu nie chciały brać w nim udziału. Z roku na rok Fringe rozrastał się, tegoroczna edycja ilościowo znacznie przerastała WGW.
WGW to nieco okopana twierdza, impreza o dosyć wysokim progu wejścia. Udział w niej biorą galerie komercyjne. By znaleźć się na oficjalnej mapce wydarzenia, trzeba spełnić szereg warunków, przejść selekcję i zapłacić składkowe. Galerie z innych miast wynajmują na weekend lokale w stolicy, by stać się częścią WGW. W przyjemnym kontraście Fringe jest imprezą skrajnie otwartą, może w niej wziąć udział niemal każdy, wystarczy zorganizować wystawę we własnym mieszkaniu. Dlatego podczas gdy rozwój WGW można opisać funkcją liniową, w przypadku Fringe’a potrzebna byłaby funkcja potęgowa.
Stwarza to oczywiste problemy poznawcze dla widzów. Jako bywalcy galerii jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że ktoś wykonuje za nas wstępną selekcję. Robią to kuratorzy i właściciele galerii. Na Fringe’u tej selekcji nie ma. Widzowie poruszają się raczej jak we mgle. Większość po prostu raz na jakiś czas zbacza z utartych szlaków WGW, by wziąć udział w wybranych wydarzeniach Fringe’a. Trzeba jednocześnie posługiwać się dwiema mapkami.
Ale nawet jeśli na wydarzeniach Fringe’a nie spotkaliśmy niczego, co by nas szczególnie zaciekawiło, podskórnie wiemy, że to właśnie na peryferiach głównego obiegu rodzą się nowe idee. To tam, poza oficjalnym nurtem być może działa już jakaś osoba artystyczna, która niedługo wypłynie na szersze wody.
Tamara Turliun, Galeria Stroboskop, Fringe Warszawa, fot. K. Sienkiewicz
Przyziemnie
Mówiąc najprościej, Fringe reprezentuje ciemną materię sztuki. Teoretyk Gregory Scholette za pomocą tej metafory opisał sytuację, w której większość osób artystycznych jest niewidocznych i przez to często sfrustrowanych. Ostatecznie na gwiazdorską czołówkę pracuje całe środowisko, zgodnie ze znaną formułą „zwycięzca bierze wszystko”. Fringe jako podbrzusze WGW proponuje chociaż mały fragment widoczności. O widoczność się w końcu rozchodzi i o nią wszyscy rywalizują.
Na brak gości jednak nigdzie nie narzekano. Zwłaszcza galerie w Śródmieściu w weekend przeżywały klęskę urodzaju. Spotkałem jednego galerzystę, który przyznał mi, że uciekł z galerii, bo nie mógł wytrzymać zatrzęsienia zwiedzających. Dla wielu wystawiających na Fringe’u jest to jedyna okazja, by podzielić się swoją twórczością z publicznością.
Crash Club, fot. K. Sienkiewicz
Warszawskie galerie prywatne zeszły już dawno ze strychów do coraz lepszych, wyremontowanych lokali. Nikt już raczej nie serwuje na wernisażu wina z kartonu. Gdy jest się VIP–em, można trafić na kolację w eleganckiej restauracji z głównym daniem naśladującym formą dzieło sztuki fetowanej artystki czy na koktajl w fundacji, której dodatkową atrakcją jest basen na dachu. Przechodząc na stronę Fringe’a, trafiało się raczej do mieszkań wynajmowanych przez artystów i innych ciekawych miejsc – do cukierni, sklepu z ezoteryką, salonu fryzjerskiego. Za galerię może posłużyć nawet murek przed domem, w którym mieszka artysta. Oczywiście granice między WGW i Fringe’em nie są ostre. W rozkroku jak zwykle stoi Turnus, jeszcze nie poważna galeria, już nie tylko inkubator sztuki.
Przeterminowane herbatniki
Ale podstawowa różnica między WGW i Fringe’em nie jest natury lokalowej. Galerie WGW operują propagandą sukcesu. Nie wypada mówić o porażkach i problemach. Panuje atmosfera celebracji, chociaż o stronie finansowej nie dyskutuje się otwarcie, transakcje i negocjacje odbywają się poza wzrokiem publiczności. Na Fringe’u nikt się nie łudzi, że cokolwiek sprzeda, a artyści chętnie opowiadają o swojej prekarnej sytuacji. Więcej, podejmują ten temat na wystawach.
Kolektyw o dużo mówiącej nazwie Umysł Biedaka zorganizował wystawę „Jak do siebie” w mieszkaniu na Woli. Znalazła się na niej m.in. skarbonka z herbatników, którą skleciła jedna z lokatorek mieszkania, artystka Paula Jędrzejczak. Pudło przeterminowanych herbatników przyniósł właściciel mieszkania, gdy chciał porozmawiać o podwyżce czynszu. Wszystkie prace na wystawie opowiadały o problemach znanych z codzienności.
W innym artystycznym mieszkaniu, tym razem na Powiślu, malarka Martyna Baranowicz opowiadała o dostępie do opieki ginekologicznej – bez tabu, bezpośrednio, a nawet momentami edukacyjnie (oczywiście seksualno-edukacyjnie). Na wystawie „Cytologia” sporo było swędzenia, pieczenia, testów na choroby weneryczne, lekarskich gabinetów i – na szczęście! – seksualnej przyjemności. Tło dla tych zmagań stanowiła oczywiście prekarność młodej artystki. Baranowicz jest aktywistką Różowej Skrzyneczki, inicjatywy walczącej z tabu menstruacyjnym.
Podobnie przyziemnych inicjatyw na Fringe’u było więcej. Swoją wystawę, zatytułowaną „Sen o pracy”, zorganizowała nawet Komisja Środowiska Muralistów i Muralistek przy związku zawodowym Inicjatywa Pracownicza, zrzeszająca artystów tworzących murale reklamowe. Działający od lat w garażu na Ochocie Stroboskop pokazał zaś okna, które Fundacja BRDA zawiezie niedługo do Ukrainy, gdzie posłużą do remontu zniszczonych domów. Ukraińska artystka Tamara Turliun zrobiła prostą interwencję na szybach z kolorowych ludowych wycinanek z motywem warzyw.
Logika showroomu
Nie łudziłbym się jednak myślą, że z Fringe’a narodzi się jakaś nowa ekonomia sztuki. To raczej gorzki przypis do głównego nurtu, zresztą nieraz podszyty fantazjami na temat „bogatych artystów”. Ale te fantazje nie biorą się znikąd. Spacerując po WGW, w wielu miejscach można odnieść wrażenie, że galerie nie tyle organizują wystawy, ile pokazy prac, a nawet showroomy. W galerii Ewy Opałki można było zobaczyć odnalezioną po latach i odrestaurowaną, nigdy wcześniej niepokazywaną pracę Zbigniewa Libery „Amfory”, co jest wydarzeniem rzadkim i wartym odnotowania. Ale poza „Amforami” na wystawie znalazł się co najmniej przypadkowy wybór rysunków artysty z przeszłości. Nic tu nie trzymało się kupy.
Na WGW coraz lepiej czuje się też sztuka, która ma po prostu schlebiać gustom klientów, sztuka, która łatwo znajduje kupców, ale nie posiada legitymacji krytyków czy kuratorów. Zjawisko to kiedyś było znane raczej z aukcji magicznego realizmu w Desie. Dziś można je obserwować także w poniekąd szanowanych galeriach komercyjnych.
Kilka lat temu polscy kolekcjonerzy ustawiali się w kolejce po obrazy Moniki Falkus. Na tegorocznym WGW cmokali, oglądając gejowski kicz na obcasach w malarstwie Grzegorza Pieniaka w galerii HOS. WGW doczekał się nawet swojej karykatury, jaką jest organizowany drugi rok z rzędu Crash Club, połączenie imprezy i wystawy. Część galerii traktuje Crash Club jak dodatkowy showroom i wypożycza prace swoich artystów.
Widok wystawy „Kwiaty zła” Piotra Uklańskiego, Fundacja Galerii Foksal, fot. M. Gardulski
Szczeliny
Ciekawiej na WGW wypadały wystawy o wyraźnym temacie czy problemie, jak ekspozycje Joanny Rajkowskiej w lokalu_30 czy Piotra Uklańskiego w Fundacji Galerii Foksal. W centrum wystawy Rajkowskiej znajduje się marionetkowy film „Ślepowrony”, który nakręciła w 2020 roku. Uklański z właściwym sobie ironicznym poczuciem humoru przygląda się problemowi restytucji zrabowanych w czasie wojny dzieł sztuki i próbuje je sobie wyobrazić. Efektem jest swoisty malarski komediodramat, podszyty typowo polskimi kompleksami.
Po wystawach Uklańskiego, Rajkowskiej, Anety Grzeszykowskiej (Raster), Piotra Łakomego (Stereo) czy Izy Tarasewicz (Gunia Nowik Gallery) mniej więcej wiadomo, czego się spodziewać. Nie było tu większych niespodzianek. Najbardziej intrygujące wystawy w ramach WGW otworzyły się w tym roku nie u pierwszoligowych graczy. Rzadziej oglądanych w Warszawie artystów pokazała Galeria Widna z Krakowa na wystawie o przenikaniu się abstrakcji i realizmu „Słońce na kartach książki”. Świetnym zaskoczeniem była też wystawa wrocławskiej galerii Krupa, kuratorowana przez Katarzynę Piskorz przy współpracy z kolektywem Art Project Revolution. Prezentacja „Are You That Body”, skupiająca prace artystów z Polski, Białorusi i Ukrainy, dotyczyła ciała w kontekście polityki, zwłaszcza biopolityki.
Kapitalnie wypadła też wystawa „Szczelina” Sergeya Shabohina w Biurze Wystaw, która wydaje się wręcz do WGW nie pasować. Pochodzący z Białorusi artysta połączył na niej refleksję nad pomnikowością, zbiorową pamięcią i indywidualnym doświadczeniem osoby queer. Wszystko to zostało zamknięte w pełnym szczelin labiryncie nawiązującym do gejowskich dark roomów. Shabohin proponuje spojrzeć na politykę i historię z bardzo prywatnej perspektywy, chociażby gejowskich pikiet i glory holes, podkreśla prywatne gesty oporu.
Pobocza
Wystawę kolektywu Umysł Biedaka na Woli otwierał odręczny tekst Tomka Paszkowicza, spływający rezygnacją i artystyczno-życiowym wypaleniem: „Nie mam takiego potencjału, jak myślałem. Nie mam też siły dawać i nie dostawać nic w zamian. Nikogo to nie interesuje”. Mam nadzieję, że Paszkowiczowi poprawi się nastrój, ale nie sposób nie docenić szczerości jego deklaracji. Bo aż chciałoby się powiedzieć: takich rzeczy się nie mówi głośno. Na pewno nie usłyszymy ich na WGW.
Rosnąca popularność Fringe’a powoduje, że obie imprezy, mimo fundamentalnych różnic, coraz bardziej się do siebie zbliżają. W tym roku miały nawet wspólne after party, na które tradycyjnie nie wystarczyło mi siły i czasu. Jednak dopiero zobaczenie obu stron medalu pozwala na poznanie pełnego obrazu, w tym bezwzględnych w swej naturze mechanizmów świata sztuki. Byłoby dobrze, gdyby również kolekcjonerzy czasami zerkali poza WGW. Chociażby po to, by lepiej poczuć przyciąganie ziemskie i smak przeterminowanych herbatników.
Karol Sienkiewicz
Numer wydania
396
Data
październik 2024