„To jest miasto średnie; w sensie wielkości średniej” – powtarzał jak mantrę Wojciech Bąkowski na wydanej w 2011 roku płycie Niwei „02”. Również w Gorzowie Wielkopolskim nie mają złudzeń. „Jesteśmy miastem średniej wielkości”. Słyszę to zdanie co najmniej trzy razy w ciągu trzydniowego pobytu na miejscu. Brzmi trochę jak przekleństwo, a trochę jak oznaka lokalnego patriotyzmu. „Piosenki miasta średniej wielkości” to zresztą tytuł wydanej w 2008 roku kompilacji gorzowskich zespołów, uświetniającej 750. rocznicę nadania Landsbergowi praw miejskich. Odsłuch tej zapomnianej i już chyba kompletnie niedostępnej płyty musi wzbudzić podejrzenie, że w gorzowskich wodociągach płynie woda o jakimś niezwykłym składzie, a tamtejsza ludność oddycha innym powietrzem. Jest kuriozalna i wspaniała. To wyprawa do krainy grzybów. Oprócz zwykłych piosenek uzupełniają ją „utwory okolicznościowe” – szczeniacki, ale inteligentny żart z kultury eventów i „płyt na temat” finansowanych przez państwowe instytucje albo wydziały promocji miasta. Piosenki te nie sławią jednak piękna gorzowskiej ziemi. Ich tematyka, choć lokalna, wydaje się zupełnie randomowa. „Zupa regeneracyjna” Neue Truppe opowiada o przesiadce na stacji PKP w pobliskim Krzyżu i niezapomnianym posiłku w dworcowym barze. „Urodziny Askany” duetu Wojciech Brożek – Magda Turłaj to hołd dla otwartej w 2007 roku galerii handlowej (ci sami muzycy mają, jako Żółte Kalendarze, jeszcze jedną piosenkę o tym obiekcie). „Infoglob” Projektu 751 – hołd dla wizytówki miasta – architektonicznego potworka, zbudowanego tuż nad Wartą. Namierzenie tych nagrań, rozsianych po dawno zapomnianych serwisach społecznościowych w rodzaju MySpace’a, wymaga dziś sporo samozaparcia.
Płytę stworzyło środowisko dwudziestokilkuletnich wówczas muzyków, związanych z Miejskim Centrum Kultury i nieistniejącą już sceną koncertową MCK, klubem „Magnat”. Większość z nich do tej pory jest aktywna, znaczna część – nadal mieszka w Gorzowie. Hasło „miasto średniej wielkości” oznacza miejsce, które się kocha i z którego się ucieka. Bo z Gorzowa ludzie wyjeżdżają, jak z każdego 120-tysięcznego ośrodka. Problemy związane z depopulacją, z bezrobociem i niskimi zarobkami – to gorzowski constans, podkreślany w wielu rozmowach.
Jednocześnie ten mrok i narzekanie to chyba jednak niecały obrazek. Oficjalne dane mówią na przykład o zaledwie 6-procentowym bezrobociu (choć trzeba pamiętać, że to Specjalna Strefa Ekonomiczna – z całym dobrodziejstwem takiego rozwiązania). Kolejna sprawa: dla osoby z zewnątrz miasto przedstawia unikalną mieszankę. Jest w Gorzowie coś i z małego niemieckiego miasta, i z Polski lat 90. Dwa spostrzeżenia: kierowcy jeżdżą brawurowo (trzeba się rozglądać); do tego ma się wrażenie, że wpierdol czai się na każdym kroku. Frustra i agresja wiszą w powietrzu. Miasto ma jednak też coś, jeśli by się uprzeć, z Berlina. Też jest „biedne, ale sexy”, jak powiedział o stolicy Niemiec Klaus Wowereit, jej burmistrz. Wszystko to tworzy mieszankę – niekoniecznie inspirującą, ale nietypową.
Kamienice i Makabryła
Gorzów to niewątpliwie raj dla fanów duchologii. Tej kategorii użyła w swojej książce Olga Drenda do opisu kultury i przedmiotów przełomu lat 80. i 90. – rzeczy widzianych z dzisiejszej perspektywy w lekko nostalgicznej, pastelowej poświacie. Do epoki „Dynastii” i „Polskiego zoo” odsyłają w Gorzowie brązowe kotary w restauracji w hotelu Mieszko, jednym z najstarszych i wciąż najbardziej reprezentacyjnych w mieście. Niedawno wyremontowany Mieszko prezentuje późnopeerelowski sznyt. Duchologiczne skojarzenia przywodzi też barwny miejscowy proletariat, który bawi się na żywo w kawiarni Letnia. Tłum ludzi w wieku przedemerytalnym tańczy żywiołowo jak na amatorskich rejestracjach z wczesnonajntisowych potańcówek, które stały się hitem YouTube’a i które wykorzystał w swoim teledysku gorzowski zespół Żółte Kalendarze.
Poszczególne historyczne warstwy miasta trwają tu w chwiejnej symbiozie. Można się rozwodzić o fantastycznej, nieco zaniedbanej lub przykrytej pastelozą poniemieckiej architekturze. Polski duch inwencji nie zostaje w tyle i wzbogaca uładzoną mieszczańską estetykę wypustkami w rodzaju budki 24h z alkoholem czy szyldów reklamujących rozmaite biznesy. Bramy w gorzowskich kamienicach wydają się tak ciemne i przesiąknięte wilgocią, jakby robiły za scenografię do jakiejś ekranizacji Dostojewskiego. Ale równie dobrze co kwartały kamienic za ikonę miasta może robić dziś Infoglob, architektoniczny koszmarek, wybrany w 2007 roku przez internautów Makabryłą. Popularny „Pająk” to już znak innych czasów, turbomodernizacji spod znaku unijnych funduszy. Być może za kilkanaście lat, jeśli ktoś pokusi się o napisanie „Duchologii” ostatniej dekady, Infoglob zostanie obwołany ikoną naszych czasów, tym czym dla wczesnych lat 90. był wrocławski Solpol.
To wszystko składa się na nieoczywisty i hipnotyzujący klimat miasta. Jak twierdzi artystka wizualna Dominika Olszowy, Gorzów to miasto, z którego bardzo trudno jest wyjechać. Wprowadza w trans, krąży się po nim jak po orbicie. Coś w tym jest, szczególnie pod względem geograficznej izolacji. Gorzów otoczony jest lasami i pojezierzem, z małymi letniskowymi miejscowościami dookoła. W porze letnich remontów podróż z Warszawy trwa tam 11 godzin. Berlin jest blisko, ale to inna bajka, choć gorzowianie jeżdżą do Berlina i na rejwy, i na saksy. Pochodzący z Chicago i mieszkający w Gorzowie muzyk i fotograf John Donatowicz mówi, że znajdujący się 2,5 godziny jazdy samochodem od Berlina Gorzów mógłby robić nawet za jego przedmieście – takie proporcje zna przynajmniej ze swojej ojczyzny. Dla niego to bliskie sąsiedztwo.
Gorzów się nigdzie nie spieszy (no chyba że za kółkiem), na nic nie napina i do wszystkiego (może poza żużlem) przejawia zabójczy dystans. Najpierw zamordowany zostaje mój entuzjazm. Przyjeżdżam, by dowiedzieć się, jak funkcjonuje prawdopodobnie najbardziej żywotne (poza kilkoma głównymi ośrodkami) i najciekawsze środowisko muzyczne w Polsce. Słyszę – po pierwsze – żeby sztucznie nie kreować zjawiska, którego nie ma, a po drugie, że Gorzów „i tak się kończy”. Gorzowiacy są zgorzkniali na swój jedyny, uroczy sposób. To rodzaj pogodnej rezygnacji, slackerstwa, przegrywu jako filozofii życiowej. Muzycy miasta nad Wartą – nawet jeśli nie zawsze robią rzeczy artystycznie porywające – imponują mi oryginalnością, swoistością, a na poziomie międzyludzkiej komunikacji – ikrą. Słychać, że nie są botami. Zanim wejdziemy na bardziej merytoryczny poziom rozmowy – niemal za każdym razem jestem testowany, prowokowany, czy raczej trollowany. Trzeba jednocześnie trzymać gardę i siebie za brzuch ze śmiechu.
Alternatywny Gorzów, wybrana dyskografia
Kawałek Kulki, „Wyprawa w poszukiwaniu raf koralowych rzeki Warty z Kawałkiem Kulki w kieszeni”, nielegal 2004
Smarki Smark, „Moda na epkę (Najebawszy EP)”, nielegal 2005
Różni wykonawcy, „Daleko od szosy”, Thin Man Records 2011
UL/KR, „UL/KR”, Thin Man Records 2012
Różni wykonawcy, „Projekt Furman”, Thin Man Records 2012
Drekoty, „Persentyna”, Thin Man Records 2012 KRÓL, „Nielot”, Thin Man Records 2014
Lauda, „Gennin”, Latarnia Records 2016
Żółte Kalendarze, „The Best of Żółte Kalendarze”, Ciesielski Rekords 2016
Tutti Harp, „Tła” EP, DYM 2017
LiN, „RAD”, Czarna Korona Records 2018
Wczasy, „Zawody”, Thin Man Records 2018
Ale moje zainteresowanie Gorzowem to żadna kurtuazja w rodzaju „pochylę się nad tym, jak pięknie tutaj animujecie lokalną kulturę”. Miasto naprawdę wydaje się żyć i przejmować muzyką (czy szerzej – kulturą). I dzieje się to w miejscu nieprzesadnie bogatym, które w przeciwieństwie do Warszawy nie jest „miastem wielu predyspozycji” i nie startowało póki co w żadnych konkursach na „stolicę kultury”. Owszem, w Gorzowie za PRL-u istniała fabryka Stilonu, słynna na cały kraj wytwórnia kaset i innych nośników w rodzaju dyskietek komputerowych. Pokaz technologicznej mocy państwa ludowego. Było to miasto robotnicze, do którego w ramach pielęgnowania różnorodności tkanki społecznej dokwaterowywano artystów i inteligencję pracującą. Tak tworzył się zalążek bohemy – zmarły kilka lat temu poeta Kazimierz Furman był lokalnym błędnym poetą, z tak wielką charyzmą, że doczekał się (momentami świetnej) płyty-hołdu lokalnych muzyków ze swoimi wierszami i festiwalu poetyckiego, na który co roku zjeżdżają się najważniejsze nazwiska. Sam próbuję się urwać z eventów muzycznych, żeby zobaczyć, jak w jednym miejscu w Gorzowie upija się „czterdziestu poetów”. We wczesnych latach 60. podobno wpadał w te okolice Czesław Niemen i grywał z lokalnymi muzykami. Stąd pochodzą Krystyna Prońko, Ryszard Krynicki czy ikona romskiej muzyki – Don Wasyl (w Gorzowie jest spora romska mniejszość, organizowany jest też romski festiwal; z miastem związana była też Papusza).
Od Letniej do Centrali
Muzyczna infrastruktura Gorzowa jest bardzo bogata. Filharmonia i szkoła muzyczna to standard w mieście wojewódzkim (Landsberg stolicą woj. lubuskiego jest do spółki z Zieloną Górą). Ale tylko na jednej ulicy w centrum Gorzowa znajdują się cztery muzyczne kluby, z mocno określonym profilem stylistycznym i autorskim programem. Wspomniana już, uczęszczana przez seniorów kawiarnia Letnia z wykonywaną na żywo muzyką dancingową w rodzaju „Białego misia” czy „Siedmiu dziewcząt z Albatrosa”. Obok już od prawie 40 lat działa na zasadzie domu kultury Club Pod Filarami, prowadzony przez Bogusława Dziekańskiego. Adres dalej: alternatywny Magnetoffon oraz nowa przestrzeń, eksperymentalny SEJF w dawnej miejskiej Łaźni. Kilkaset metrów dalej – Miejskie Centrum Kultury. Idąc w stronę bulwarów, trafiamy na klub VIVA DISCO nieco w estetyce castingu do „Warsaw Shore”. Szyld jasno informuje: „Gramy DISCO: disco ’90, disco ’80, disco ’70 i disco polo” – nie ma kupowania kota w worku. Dalej po lewej znajduje się jeszcze Centrala, która robi imprezy techno i koncerty punkowe. Centrala nie sprzedaje alkoholu. Przychodząc ze swoją butelką piwa, czujesz się więc jak na trochę większej domówce.
Infrastruktura i miejsca to jedno – ale gorzowscy kaowcy naprawdę kreują kulturę. Gdyby nie działalność ówczesnej dyrektorki MCK Ewy Hornik i wieloletniego pracownika tej instytucji Rafała Stećkowa i klubu Magnat, cieplarnianych warunków rozwoju nie miałby w drugiej połowie lat 2000 zespół Kawałek Kulki i związana z nim grupa muzyków (to ci od składanki o „Mieście średniej wielkości”). Była to kilkunastoosobowa ekipa, która kompulsywnie zakładała i rozwiązywała zespoły, a rocznie pisała kilkadziesiąt piosenek. Wystarczy poznać ich nazwy, żeby mieć przeczucie, że Gorzów robi rzeczy po swojemu: Wakacje, anTeny, Weś To Zgaś, Kawałek Kulki, Karotka, Waćpan P, Ul. Krokodyli (później UL/KR), Kamiński/Brożek, Neue Truppe, Usta Krwawiące Miłością, Żółte Kalendarze.
W czasach, gdy większość gitarowych i alternatywnych grup, np. z Warszawy, przyjmowała pretensjonalne nazwy w rodzaju Brooklyn Taxi czy inne London Ghosts, Gorzów nie bał się pokazać swojej lokalności czy nawet pewnej przaśności. Jak mówi mi Rafał Stećków, gorzowscy muzycy za punkt honoru przyjmowali pisanie własnych tekstów po polsku i działalność autorską.
W 2005 roku swoją genialną EP-kę wydał lokalny raper Smarki. Do dziś uważany jest przez część środowiska za najbardziej charyzmatycznego polskiego hip-hopowca. Później Smarki postawił na karierę prawnika, ale choć nagrał tylko około 10 piosenek na krzyż, pamięta się o jego legendzie.
Dzieciaki, które urodziły się w czasach debiutu Smarkiego, mogą mitycznego rapera jednak nie znać. Głośno jest za to o innej ekipie z Gorzowa – kolektywie SOMD i należącym do niego artyście o pseudonimie Rzabka. Uliczny rap Smarkiego sprzed zaledwie dekady wydaje się przy produkcjach SOMD staromodny i poczciwy. Smarki nawijał o wartościach, o przemijaniu, o przywiązaniu do miejsca i do ludzi. Jego kultową EP-kę przenika nostalgia, opisuje ona moment wejścia w dorosłość. Piosenki Rzabki (przykładowe tytuły utworów „XD”, „LOL” , „Wściekłe Pixiarze”, „Mam wyjebane”) odżegnują się od jakiejkolwiek humanistycznej głębi. Są zapisem myśli dzieciaka z ADHD. Wiele z nich zbudowanych jest na agresywnych podkładach, jak z rosyjskiej muzyki tanecznej zwanej hardbass i licznych nawiązaniach do gangsta rapu, a także do estetyk post-internetowych, jak vaporwave. W warstwie tekstowej Rzabka opiera się na gimnazjalnych wygłupach, rymach tak żenujących i bez gustu, że aż świetnych. To muzyka szorstka, programowo antyestetyczna – wprost idealna do ronienia łez nad upadkiem duchowym millennialsów. Gang Albanii to przy Rzabce poważny, zaangażowany społecznie projekt artystyczny. Efekt? Kilka milionów wyświetleń na YouTubie.
W Gorzowie wielkich karier muzycznych się nie robi. Oczywiście są wyjątki, bo mówimy jednak o sporym mieście. Tadeusz Łyskawa, założyciel i właściciel praw do nazwy Papa Dance. Jazzman romskiego pochodzenia Adam Bałdych. Popowi wokaliści Dawid i Michał Kwiatkowscy – funkcjonujący świetnie w obiegu telewizyjnych talent shows. Piotr Bukartyk z klimatów trójkowo-poezjośpiewanych. Z alternatywy najbardziej zaistniał chyba póki co Błażej Król, regularnie zapraszany na Openery i OFF-a – tutaj jednak słowo „kariera” jest już na wyrost. Król do niedawna i tak musiał pracować jako sprzedawca w Mediamarkcie. Z roboty zrezygnował, gdy nie dostał urlopu, żeby móc wyjechać w trasę.
Gorzowski spleen
Co ważne – lokalne środowisko trzyma się razem i sobie pomaga. Kłótnie zażegnano dawno temu i wszyscy znają się jak łyse konie. Nie ma zawiści, muzycy non stop wchodzą w różne konfiguracje i spotykają się w tych samych miejscach. Gdy jesteśmy wieczorem na koncercie w ramach festiwalu DYM, znajomi mówią, że kojarzą absolutnie wszystkie osoby na sali. Bartosz Matuszewski, lider psychodelicznego zespołu LiN (wydali w tym roku chwaloną płytę „RAD”) oraz szef klubu Magnetoffon, lubi mówić o „gorzowskim spleenie”. Tak zresztą nazywa się jego festiwal, którego pierwsza edycja odbyła się w listopadzie i na którym jako największe gwiazdy wystąpili m.in. muzycy Synów w solowych projektach. Miasto jest wtedy zamglone, a powietrze wyjątkowo wilgotne, wręcz błotniste. Gdy słucha się debiutu UL/KR z 2012 roku, poprzedniego zespołu Błażeja Króla, ta depresyjność się udziela. Błażej jest typowym gorzowskim muzykiem, rozwiązującym i zakładającym zespół między obiadem a kolacją. Po wydaniu dwóch płyt z Kawałkiem Kulki zmienił szyld na UL/KR, wydał dwie płyty, rozwiązał ten projekt, wydał kolejne trzy płyty solo jako KRÓL, a wreszcie wraz z żoną Iwoną założył kolejne projekty (Kobieta z Wydm, LAUDA).
Gorzowski Spleen to nie jedyny ważny festiwal w mieście. Było Reggae Nad Wartą, a taże Getting Out, na którym występują debiutanci (i – niezależnie od tego, czy i jak grają nu-metal, czy industrialny gotyk – słychać, że robią to trochę inaczej niż w reszcie kraju). W maju odbyła się trzecia edycja festiwalu DYM z muzyką elektroniczną (na wrzesień planowana jest kolejna). Świetne koncerty, na granicy punka i performansu dała feministyczna SIKSA oraz Dawid Szczęsny (ex-Niwea) jako Normal Echo ze swoim depresyjnym recitalem. DYM to oprócz festiwalu także wytwórnia Mateusza Rosińskiego, w ramach której ukazało się już kilkanaście wydawnictw na kasetach i płytach CD. Sam Rosiński pod pseudonimem „wrong dials” produkuje siarczysty noise. W katalogu DYM-u jest też gorzowski ambientowo-dubowy Tutti Harp i projekt faceta podpisującego się po prostu jako Wojciech Krzyżanowski. Gdy występuje przed Siksą w Infoglobie, Krzyżanowski najpierw miksuje propagandowe przemówienia, potem ogłusza białym szumem, by swój set zakończyć nawiązaniami do papieża i internetowej subkultury cenzopapy. Jeśli ktoś zwątpił w oryginalność i słuchalność noise’u, to niech sprawdzi. Z muzyką bogatą w odniesienia do memów i kultury internetu brzmi momentami jak polski James Ferraro.
Muzyczny Gorzów to historia sukcesu partnerstwa publiczno-prywatnego. Właśnie wsparcie instytucjonalne jest tutaj kluczem do trwania, mimo „drenażu kapitału ludzkiego” gorzowskiego środowiska. Rzeczy się dzieją, bo ludziom po prostu na nich zależy. Mała Akademia Jazzu, program animowany przez Bogusława Dziekańskiego, dała szansę kilkunastu rocznikom gorzowskich uczniów, by zapoznali się z podstawami historii jazzu i bluesa. On sam do swoich Filarów – klubu jazzowego prowadzonego na zasadzie domu kultury – ściąga gwiazdy światowego jazzu, a lokalni muzycy mają na te koncerty wstęp wolny. To wszystko później procentuje. Bartosz Matuszewski z Magnetoffonu (z którym MCK ma porozumienie o współpracy) i Tomasz Malewicz z Centrali ściągają czołówkę polskiej alternatywy, a Rafał Stećków z Miejskiego Centrum Kultury szuka kolejnych młodych grup na Getting Out Festivalu. Jeden z najciekawszych małych festiwali w Polsce, DYM, również wspierany jest logistycznie i finansowo przez MCK, z inicjatywy obecnej dyrektorki, Hanny Błauciak.
No dobrze, ale skąd ta oryginalność artystów z Gorzowa? Bartosz Matuszewski ma wytłumaczenie: w Gorzowie nie znajdziesz ludzi do grania metalu czy indie-rocka (muzyków obracających się w danej stylistyce jest za mało). Musisz szukać muzyków z innego klimatu. To powoduje otwartość i wymianę fluidów. Jego poprzedni zespół, indierockowe anTeny, miał w składzie muzyka jazzowego. Nie przez przypadek jeden z najciekawszych polskich zespołów alternatywnych, prowadzone przez Olę Rzepkę Drekoty na pierwszej płycie wspomagała Magda Turłaj czyli Karotka (ex-Kawałek Kulki). Choć cały materiał został stworzony przez katowiczankę Rzepkę, również pierwiastek gorzowskiego freakostwa jest słyszalny na tej płycie. To samo można powiedzieć o grupie WCZASY – choć zespół powstał poza Gorzowem, to Bartłomiej Maczaluk spędził w tym mieście kilkanaście lat. W nostalgicznych i ironicznych tekstach z wydanej w tym roku płyty „Zawody” (a także w teledyskach – kręconych amatorską kamerą) da się dostrzec ułamek gorzowskiej duchologii, podobnej wrażliwości – zamiłowania do amatorskości, rzeczy bezpretensjonalnych i bliskich życiu.
Gdy sugeruję Johnowi Donatowiczowi, że Chicago musi się bardzo różnić od Gorzowa, ten odpowiada: „Wychowałem się w klasie robotniczej Chicago, pewna szorstkość jest podobna tu i tam. Niektóre części miasta wyglądają tu i tam identycznie. Czego mi brakuje – a co miałem w Berlinie, gdzie mieszkałem przez kilkanaście lat – to środowisko akademickie. W Berlinie jedna na pięć spotkanych osób potrafiła z tobą porozmawiać na bardzo głębokie tematy. Tutaj wielu facetów zachowuje się jak przerośnięte trzylatki, które zamiast butelki z mlekiem przyssane są do butelki z piwem. Uważam więc, że miasto nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału, choć ma świetnych artystów – Błażeja Króla, eksperymentującą wokalistkę Hanię Piosik, czy Mateusza Rosińskiego. Miasto ma też ogromny potencjał filmowy, jego wizualność jest niesamowita a ludzie beztroscy i wyluzowani. Zawsze gdy wracam do Gorzowa, czuję wielką ulgę!”.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).