Kto mieszka w Zgierzu, ten żyje fantazjami. Co w roku 2017 oznacza nie tyle bujanie w obłokach czy jakąś formę łagodnych urojeń, dzięki którym łatwiej znieść gorszy nastrój bądź stan własnego konta, ale po prostu internet. Internet – całodobowa wyprzedaż marzeń zrealizowanych przez innych. Nam zostaje tylko zawistne śledzenie na czułych, opalcowanych ekranach tych wszystkich prestiżowych imprez z udziałem kobiet i mężczyzn z segmentu glamour, epokowych wydarzeń kulturalno-społecznych, szalonych weekendów i nocnych dionizjów, które organizowane są w lepszych strefach czasowych, pod egzotycznymi gwiazdami, daleko od nas, dajmy na to w Warszawie. Tutaj jest skromnie. Poza stałymi atrakcjami – oryginalny McDonald’s, gigantyczny roślinny jeż na rogatkach, tramwaj nr 46 sunący dostojnie w tempie parostatku – w rocznicę uzyskania praw miejskich funduje się zgierskiej społeczności występ którejś z wygasłych gwiazd polskiego rocka, a w Sylwestra kwadrans fajerwerków. Nie ma szału, witamy w Zgierzu.
Dlatego kiedy renomowany magazyn kulturalno-społeczny dwutygodnik.com zaproponował mi napisanie relacji z Transatlantyk Festival w Łodzi zgodziłem się od razu.
Rzadkie zwierzę
Kiedy nadszedł t e n d z i e ń, czyli piątek 14 lipca, byłem gotowy i wyposażony. Komplet filigranowych ołówków, kostka żółtych memo stick, by na gorąco rejestrować koany elit, ich modowe gafy, nieplanowane transgresje we foyer i okolicach toalety, notes, żeby w drodze powrotnej naszkicować opis ceremonii za pomocą techniki stenograficznej, tic-tac extra strong i strój będący najwierniejszą imitacją wizytowej elegancji, na jaką mogłem sobie pozwolić, dysponując mglistą wiedzą o dress code i eklektyczną kolekcją rzeczy solidnych, nienowych i ciemnych. Wskoczyłem do autobusu nr 61, z niego do 51 i po godzinie jazdy opłotkami cywilizacji – lasy, sanatorium przeciwgruźlicze, zdziczałe ogrody – znalazłem się u celu.
Bryła Teatru Wielkiego prezentowała się okazale na tle wieczornego, letniego nieba. Nie gorzej sam plac Dąbrowskiego i ulokowana w jego centrum fontanna, którą łodzianie ze względu na dyskusyjny, wieloznaczny kształt ochrzcili z typową dla nich czułością „bezzębnoustą” wymiennie z „waginą”. Tu i tam błąkali się zakochani, dzieci szalały na deskorolkach, dreptali psiarze, ludzie wracali do domu, a inni wychodzili się pobawić. Było i paru smartfonowych katatoników, którzy przysiedli na murkach i oświetlali teraz swoje natchnione twarze kameralną, ruchomą łuną.
Przed 20.00 tłum w teatrze nabrał masy. Pojawiły się pierwsze suknie z półki oscarowej, pierwsze wełniste brody wypielęgnowane niczym królewski osesek, pierwsze twarze znane z retrospektyw i Pudelka, pierwsze okrzyki fotografów, żeby ktoś na ściance okazał lepszy profil, głębię w spojrzeniu, autentyczny entuzjazm, ten swój nowy syntetyczny uśmiech. Buzowało od rozmów i śmiechu. Perfumy zgęstniały, a gong stanowczo ponaglał do jak najszybszego udania się na widownię.
TRANSATLANTYK. Nagrody
Przyznawaną przez publiczność nagrodą Transatlantyk Distribution Award w wysokości 40 000 PLN został uhonorowany obraz Blandine Lenoir "Pięćdziesiąt wiosen Aurory”, a nagrodę Young Film Critics Award przyznawaną przez zwycięzców konkursu organizowanego w ramach Festiwalu Krytyków Sztuki Filmowej Kamera Akcja dla najlepszego debiutu reżyserskiego otrzymał film "Cierpkie mleko” Huberta Charuela. Drugą edycję Konkursu Polskich Krótkich Metraży i nagrodę w wysokości 10 000 PLN wygrała Julia Orlik i jej animowany "Bankiet”
Galę otwarcia Transatlantyk Festival poprowadził sam Jan A. P. Kaczmarek, światowiec, laureat Oscara za muzykę do „Marzyciela” (2005), pomysłodawca festiwalu i zarazem jego dyrektor. Jeśli chodzi o konferansjerkę, wyraźnie postawił na improwizację – prawie nie do odróżnienia od nonszalancji. W czarnym garniturze i rozpiętej białej koszuli – i z tą swoją lwią grzywą srebrnych włosów – przypominał emerytowanego krupiera z Las Vegas, który przez lata obsługiwał Sinatrę, Elvisa i mrukliwych bossów kamorry, więc jest święcie przekonany, że na pewno i dzisiaj poradzi sobie tutaj bez problemu, ograniczając się tylko do rutyny i woli. Niedbała dykcja, liczne potocyzmy, hojna gestykulacja – już to władcza i pańska, już to farsowa – okraszona tajemniczymi uśmiechami i okrzykami w rodzaju „jestem porażony!”, gdy czyjaś wypowiedź lub fragment oprawy muzycznej przeszyły jego duszę, wszystko to razem dowodziło, że traktuje nas jak dobrych znajomych – jeśli nie wręcz krewnych – przed którymi nie musi szafować galanterią i profesjonalizmem. W zamian mogłem usłyszeć, że Jan A. P. Kaczmarek bardzo szanuje Łódź, która uwiodła go energią i transformacją, i dlatego od zawsze chciał zostać jej częścią. Udało się! Dowiedziałem się, że Jan A. P. Kaczmarek liczy w przyszłości na większe zaangażowanie finansowe marszałka województwa. Że „nie umie gotować, ale lubi karmić”. Że „festiwal to rzadkie zwierzę” i że to sztuka na taki festiwal zdobyć premiery. Że Jean-Michel Bernard, jego przyjaciel i kompozytor, z okazji dwieście dwudziestej ósmej rocznicy rewolucji francuskiej „zagra nam parę nut francuskich utopionych w oceanie dźwięków” i że będzie to coś na kształt zagadki à la „Jaka to melodia?” dla naprawdę wytrawnych melomanów. (Rozwiązanie okazało się niepokojąco oczywiste – „Marsylianka”.) Że razem z prezydent miasta Hanną Zdanowską i dyrektorką PISF Magdaleną Sroką mogą właściwie w nieskończoność perorować, wykorzystując po temu tylko cztery słowa: „optymizm”, „smaki”, „inspiracja”, „wyobraźnia”. Że tak jak i one nie uważa, iż banały na temat Łodzi – Łódź jest kobietą, Hollyłódź – to coś złego. Że zapomniał nazwy czy nazwiska wykonawcy, który akurat skończył grać, bo ten swoją grą sprawił, że „jesteśmy w innym świecie”. Rozejrzałem się – nie, wciąż siedziałem w drugim rzędzie.
Hasło przewodnie tegorocznego festiwalu brzmiało „siła kobiety”, a jego materializacją na scenie podczas gali otwarcia było Wielkie Czytanie Kobiet, które ostatecznie przybrało formę akademii szkolnej z elementami rewiowymi. Osiem mniej lub bardziej znanych osobistości ze stołecznej branży artystyczno-lajfstylowej odczytywało na głos wyimki z klasyczek literatury obyczajowej i emancypacyjno-zaangażowanej. Kiedy jedna kończyła swoją kwestię, reszta podchwytywała puentę, by wespół powtórzyć ją około czterech razy niczym apele i upomnienia w mickiewiczowskich „Dziadach”.
„Marzenie jest formą planowania”.
„Marzenie jest formą planowania”.
„Marzenie jest formą planowania”.
„Marzenie jest formą planowania”.
Finał Wielkiego Czytania Kobiet był popisem reżyserki Wielkiego Czytania Kobiet Marii Sadowskiej, która w pewnym momencie bezceremonialnie porzuciła wygodny fotel i włączyła się ochoczo do tego moralizatorsko-deklamacyjnego żywiołu. Kazała wstać obecnym w teatrze „dziewczynom”, a gdy wstały, zaczęła klaskać ponad swoją głową, wirować i rzucać w kontrolowanej pasji dziarskimi komendami, by w ten sposób doprowadzić do grupowego przeżycia i wysiłku. „Nikt nie rodzi się kobietą, każdy rodzi się człowiekiem!”, wołała, a za nią wołał Teatr Wielki.
Gdy emocje opadły, a ruchy ustały, zjawił się niezawodny Jan A. P. Kaczmarek i zadbał o wyrazisty kontrapunkt do wygasłego przed chwilą feministycznego sabatu. Maria Sadowska upomniała się, że pominął ją przy wyliczaniu osób zaangażowanych w realizację Wielkiego Czytania Kobiet, więc, żeby jej stosownie zadośćuczynić, przyłożył czym prędzej dłoń do klatki piersiowej i odśpiewał a capella pokutną, szczerą pieśń:
„Dziękuję Marysiu żeś nam zgotowała takie przedstawienie i nie dałaś ciała!”.
I to był właściwie koniec.
Film jest snem
Tytuł debiutanckiego filmu Vladimira Durána, reżysera, aktora i producenta z Kolumbii, „Żegnaj entuzjazmie” okazał się proroczy, bo już po pierwszym kwadransie jakikolwiek entuzjazm ze mnie wyparował, a co gorsza – usnąłem. Była to fantasmagoria o zacięciu politycznym utrzymana w poetyce realistycznej, bo i Zgierz w swej prowincjonalnej glorii wyglądał w niej realistycznie i Donald Trump również – oranżowa cera, uśmiech jak przeszczepiony ze stocka, fatalny garnitur, szczwany wzrok kapitalisty-hurtownika, który duma, czy dałoby radę rozparcelować planetę na zgrabne działki i opchnąć je kosmitom – tyle że połączenie tej osoby i miejsca, prezydent Stanów Zjednoczonych gościł pod sklepem ogólnospożywczym Hermes na ulicy Żeleńskiego-Boya, sprawiło, że zostałem wybudzony przez własne zaskoczenie i szereg wątpliwości topograficzno-ontologicznych. Na szczęście chyba nikt nie poznał, iż zafundowałem sobie kilkanaście narkotycznych minut – albo z ułożenia mojego zwiotczałego ciała i głośniejszego oddechu wnoszono, że w ten nietypowy sposób reaguję na sztukę. „Żegnaj entuzjazmie” trwał dalej, a ja musiałem już do jego końca barować się z Morfeuszem, żeby ta kompromitująca sytuacja więcej się nie powtórzyła. Niestety – familijna psychodrama zorganizowana wokół zdziwaczałej, agresywnej matki, która żyje w zamkniętym pokoju i stamtąd manipuluje swoimi bliskimi, a ci oddają się niekończącym, ckliwym i pretensjonalnym rozmowom – na zmianę z amatorskimi performances – okazała się być próbą cierpliwości i uwagi, której podołałem z najwyższym trudem.
Pożytek z tego filmu był taki, że odtąd zwracałem baczniejszą uwagę na to, co inni robią w trakcie seansów – zaciekawiło mnie, czego się dopuszczają poza tychże seansów oglądaniem. Oczywiście i ja słyszałem o ekstraordynaryjnych wyczynach, których na sali kinowej dopuszczali się odważni, zdeterminowani i spragnieni. Mam tutaj na myśli kunsztowne, dyskretne amory, cichy zgon, telekonferencje, bójki wszczynane w obronie pryncypiów: nieskrępowanego dostępu do ekranu, wolności od rechotu, otwartej krytyki gry aktorskiej. Pod tym względem „Transatlantyk” miał uboższą, zachowawczą ofertę.
Przede wszystkim – jedzenie i picie. Nie tylko wyroby z bufetu kina Silver Screen, takie jak nachosy, popcorn i kubełki z colą, ale i prywatne wałówki. Pojemniczki z czereśniami, ziarnem o zdrowotnych właściwościach bio, gotowanym bobem, mięsem rozszczepionym na kąski, ryżem z warzywami. Kanapki. Batoniki. Ciasteczka. Bułki z owocami. Do tego napoje – soczki i mineralne. Nawet kefir. Nawet i americano, bo filiżankę da się zainstalować w tej łuzie na prawym oparciu fotela. Na „Ciałach” widziałem jegomościa, który po cichu, ale z godnością ściągał browara z puszki – wpierw rozglądał się dyplomatycznie na boki, a potem zamaszystym ruchem dłoni osuszał kąciki ust i zastygał w dziubku.
Istniała jakaś niepisana regulacja, w myśl której im obraz bardziej ambitny i ponury, tym na mniej pozwalali sobie kiperzy i smakosze. Na „Królu Belgów”, komicznej odysei po Bałkanach Nicolasa III i jego świty i „Brigsby Bear”, słodko-gorzkiej komedii o slapstickowym powrocie do rzeczywistości porwanego w dzieciństwie dwudziestokilkuletniego Jamesa, którego podający się za jego rodziców porywacze-szaleńcy więzili w bunkrze przeciwatomowym i indoktrynowali serialem o przygodach misia w kosmosie, ucztowano bez skrępowania i do woli, w trakcie „Nerudy” – jednym zębem, za to na „Siódmym kontynencie” Hanekego obowiązywała ścisła asceza.
Oddawano się również i rozrywkom duchowym. Wykonywano selfiaki na tle ekranu, akceptowano połączenia telefoniczne i łączono się z ludźmi z Łodzi, a nawet drugiej półkuli, wysyłano esemesy i odczytywano je, aktualizowano Fejsbuka – tu lajk przy fotce z kreteńskich wakacji przyjaciółki, tam serduszko pod wezwaniem do protestu w sprawie SN, siam konstatacja natury uniwersalnej, powiedzmy, że o deszczu – urządzano spontaniczne debaty, wymieniano się przepisami kulinarnymi, rewelacjami o własnej rodzinie, plotami o Znanych i Lubianych. Na „Zwierzętach”, najnowszym filmie Grega Zglińskiego, widziałem faceta, który zdjął buty i refleksyjnie pocierał stopą o stopę.
Tuż przed rozpoczęciem projekcji – a niekiedy nawet i już w jej trakcie – można było obserwować starcia retoryczne i podjazdowe, jaki toczyli anarchiści ze strażnikami porządku. Anarchiści, zupełnie przypadkowo zajmujący najlepsze miejsca, parowali obiekcje strażników i wzywali do obalenia dyktatury numerowanego biletu, głosili swobodę, namawiali do czynnego wyboru, a strażnicy cierpliwie tłumaczyli im potrzebę ładu i konsekwencje, jakie wnosi ze sobą chaos i nieposzanowanie obowiązujących praw.
Raz usadowiła się za mną para i ona jemu do ucha „szuszuszu” i „szuszuszu”, kwadrans, pół godziny, a ona dalej – „szuszuszu” i „szuszuszu”, koło 40 minuty filmu nie wytrzymałem i wypaliłem w ich stronę klasycznym „pst-pst”, który wypracowałem sobie na Konkursach Chopinowskich i w operze, czyli tam, gdzie nigdy nie byłem, więc ona „szuszuszu”, a ja „pst-pst”, „szuszuszu” i „pst-pst”, „pst-pst” vs „szuszuszu” i zrobiła się z tego mini gala MMA i pojedynek korespondencyjny, w trakcie którego syczałem jak wielki pieprzony wąż na fazie ze słowotokiem, co musiało zirytować pańcię siedzącą przede mną, bo odwróciła się i mówi, niech pan przestanie syczeć, „TO NIE ZOO!”, wtedy jegomość z boku huknął, „proszę o ciszę; trwa seans!”, a temu z kolei odpowiedział ktoś inny w ciemnościach, że dość tych kłótni, „ja się nie kłócę, ja zwracam uwagę!”, „i dlatego niczego nie słychać!”, „to nie ja zacząłem”, „przestańcie, przestańcie!”, „ludzie, kultury trochę!” a potem jeden młodzian z rzędu H powiedział do drugiego „Polska” i zapadło milczenie.
Siostra Gombrowicza
W trakcie projekcji „Bagna”, którym argentyńska reżyserka Lucrecia Martel zadebiutowała w roku 2001, co i rusz zadawałem sobie pytanie, czy Jan Jakub Kolski widział może ten film. A jeśli tak, to czemu nie stał się on dla niego inspiracją, punktem odniesienia i wzorem przy kręceniu „Pornografii”, tego pretensjonalnego, napuszonego gniota. Bo Martel znakomicie oddała to wszystko, co Kolski zamienił w toporną dosłowność i unurzał w kabotyństwie Majchrzaka. Jej opowieść raczej na pewno nie jest hołdem dla Gombrowicza, ani świadomą żonglerką motywami i postaciami z jego dzieła, ale podczas oglądania tego wyjątkowego obrazu naprawdę trudno było oprzeć się wrażeniu, że oto mamy tu do czynienia z ekranizacją gombrowiczowskich obsesji.
Fabularnie w „Bagnie” nie dzieje się wiele – tropikalne lato, podupadła rezydencja gdzieś pod granicą boliwijsko-argentyńską, skonfliktowana wielopokoleniowa familia, sporo osób niebezpiecznie blisko siebie, a każda ze swoją tajemnicą, ukrytym pragnieniem, traumą. Na okolicznych wzgórzach bezlitosne dzieci polują ze strzelbami na zwierzęta, otępiałe od żaru nastolatki polegują w licznych pokojach i doznają pierwszych seksualnych objawień, przy zapuszczonym basenie wciąż urządzane są party, ale zblazowani goście – niemłodzi, niepiękni, niezainteresowani – to już tylko zombie ze śladami dawnej elegancji i wysokiego statusu społecznego, zapijaczonego Mecha, głowa rodziny i pani na włościach, praktycznie nie opuszcza łóżka.
Z Gombrowicza są tu napięcia. Agenda cywilizacji pośród zachłannej, nieokiełznanej dżungli, fascynacja i odraza, które niewolą wyższych/kulturalnych (Argentyńczyków) z niższymi/dzikimi (Indianami), piętrowe gry pomiędzy młodymi a starymi, zdominowanie uboższych przez bogatych, wzajemne oddziaływanie na siebie młodych – nierzadko z kazirodczym podtekstem – przezwyciężanie letargu erotyką, agresją i śmiechem. Jeden z synów Mechy ma potwornie okaleczoną twarz i patrząc na niego, należy się postarać, żeby nie rozpoznać kolejnej gombrowiczowskiej figury, która, niczym Katasia w „Kosmosie”, ma zastanawiać, elektryzować i testować wrażliwość i tolerancję na fizyczną brzydotę.
Osobisty LeBrona
Niezapomniane dwie minuty. Najpierw LeBron James jakimś zupełnie nadludzkim wysiłkiem blokuje wychodzącego z kontrą Andre Iguodale, który zapewne już zaliczył sobie te dwa łatwe punkty. Tymczasem LeBron szybuje tuż za jego plecami i potężnym uderzeniem prawej dłoni dosłownie wbija piłkę w tablicę. Nadal remis – 89:89. Minutę później Kyrie Irving dokonuje czegoś równie niezwykłego. Na 55 sekund przed końcem, mając przed sobą Stephena Curry, MVP sezonu tego i poprzedniego, rzuca za trzy i trafia. Potem jeszcze LeBron dokłada osobisty i Golden State Warriors pozostaje rozpaczliwa końcówka, a w niej dwa następujące po sobie pudła. Syrena! Clevland Cavaliers wygrywają finały 4:3 i przechodzą do historii, bo dokonali czegoś absolutnie fenomenalnego – jako pierwszy zespół w dziejach NBA odrobili stratę z 1:3 i zdobyli mistrzostwo.
Zdejmuję gogle i słuchawki i rozglądam się dokoła. W lekko zaciemnionej sali kilkanaście osób kręci się na obrotowych stołkach i nerwowo rzuca głową pod różnymi kątami. Przypominają ludzi, którzy nagle stracili wzrok i panicznie starają się odzyskać orientacje – albo pacjentów, na których dokonuje się osobliwych eksperymentów. Niektórzy z nich znajdują się teraz w Muzeum Historii Naturalnej w Berlinie i obserwują Giraffatitana, gigantycznego zauropoda z późnej jury, poznają historię cyberbroni o nazwie Stuxnet, badają gabinet osobliwości czy lądują wewnątrz teledysku Moderat, inni podróżują dokoła Ziemi śladem kultur nomadycznych, jeszcze inni, podobnie jak ja przed chwilą, oglądają „Follow My Lead: The Story of the NBA Finals 2016”, dwudziestopięciominutowy film dokumentalny o spektakularnym wyczynie Clevland Cavaliers. A wszystko to w wirtualnej rzeczywistości 3D 360 stopni w ramach sekcji Czasoprzestrzenie VR.
To fantastyczne doznanie. Znajdujesz się o centymetr od jednego ze współczesnych sportowych bogów – możesz prawie dotknąć LeBrona Jamesa – wpuszczają cię do młyna, w którym przed meczem koszykarze zagrzewają się do walki, podziwiasz rozwrzeszczane hale, czirliderki odstawiają gwiazdę przed twoim nosem, stoisz w trumnie i patrzysz jak wpadają kosze, sprzedawane są czapy, zaliczane przechwyty, w dość wąskim korytarzu falą napierają na ciebie kibice – aż odruchowo starasz się im uchylić.
Po sekundzie zjawiła się wolontariuszka i odprowadziła mnie na zewnątrz, tam – przejęła następnego chętnego i wolnym krokiem powiodła ku nowym przygodom i wymiarom.
Zdjęcie musi być ostre
Robert Frank wciąż żyje… to pierwsza dobra i zaskakująca informacja, druga – że dziewięćdziesięciotrzyletni autor legendarnego projektu fotograficznego „The Americans” z roku 1958, który przeobraził oblicze fotografii socjologiczno-realistycznej, nadal pracuje, dzieląc swój czas między zagraconym studio w Nowym Jorku (Frank „nie wyrzuca niczego”) i starą chatę rybacką na odludnej Nowej Szkocji.
Film „Nie mrugaj – Robert Frank”, w którym o Franku nie mówi wyłącznie Frank, ale i jego współpracownicy i przyjaciele, jest zarazem wspomnieniem i opowieścią o ucieczce. Długie i twórcze życie Franka ukazane zostało jako stopniowa rezygnacja z uczestnictwa w absorbującym, medialnym świecie i świadome unikanie łatwych artystycznych rozwiązań – takich jak odcinanie kuponów od sukcesu „The Americans”. Choć na powszechny aplauz i uznanie musiał Frank nieco poczekać, bo pierwsze reakcje na ten album nie były euforyczne. Dopiero z czasem uznano, że to dzieło z wszech miar wyjątkowe, nieprzemijające, genialne, emanujące na kolejne pokolenia. Żeby je stworzyć, Frank przez rok jeździł po Stanach Zjednoczonych – pokonał kilkanaście tysięcy kilometrów, zużył 767 rolek filmów, zrobił ok. 28 tysięcy zdjęć. Do „The Americans” ostatecznie weszły 83. Daje to pojęcie, jak świadomym i surowym jest artystą.
Po „The Americans”, do których wstęp napisał Kerouac, zaczął działać z bitnikami, robił filmy eksperymentalne i dokumentalne, takie jak ten o trasie koncertowej Rolling Stone – „Cocksucker Blues”. Później musiał zmagać się z osobistymi tragediami – w roku 1974 jego ukochana córka, Andrea, zginęła w katastrofie lotniczej, a syn Pablo zapadł na schizofrenię (zmarł w szpitalu psychiatrycznym w 1994). Odtąd Frank wybierał samotność, odmawiał wystąpień i wywiadów, z rzadka fotografował, choć w miarę regularnie przygotowywał świeże produkcje filmowe.
„Nie mrugaj…” jest również wykładem mistrza o sztuce fotografowania. Kudłaty, potężnie zbudowany starzec we flanelowej koszuli w kratę i bejzbolówce spokojnym głosem udziela nauk: „zdjęcie musi być ostre”, „zdjęcie musi być szybkie”, „pierwsze zdjęcie jest najlepsze”, „najciekawsi są ludzie, nie pejzaże”, „zdjęcie to wspomnienie do odłożenia na bok, a film jest żywy”, „ludzie się zmieniają i udają, kiedy wiedzą, że zostaną sfotografowani”, „uwielbiam błędy”, „prowadziła mnie intuicja”, „nienawidzę tych jebanych wywiadów”.
Głodnych nakarmić
Najpierw ten wyśmienity, przejmujący dokument w reżyserii Christophera LaMarca zatytułowany „Boone”, który ukazuje codzienność na farmie kóz w Oregonie. To podzwonne dla tradycyjnego rolnictwa i modelu ekonomicznego opierającego się na samowystarczalności. Ale przede wszystkim opowieść o małych i wielkich cyklach życia, śmierci, pogody i natury – i o współczesnej biedzie. Biedzie tym bardziej niesprawiedliwej i dotkliwej, że niezasłużonej. Bohaterowie „Boone”, para i ich kumpel, harują od świtu do zmierzchu, a i tak ledwo mogą przeżyć i nie mają właściwie niczego wartościowego. Ich dom, obejście, ubrania i sprzęt są doszczętnie zdezelowane – ich jedyne rozrywki w rzadkim czasie wolnym to radio, gry zręcznościowe na podwórku i wieczorne piwo na kanapie. Mimo to swoje obowiązki wykonują może nie tyle z przyjemnością, co z metodycznym spokojem i żarliwym, omal religijnym zaangażowaniem. Wrażenie robi zwłaszcza intymna więź zadzierzgnięta pomiędzy nimi a zwierzętami. Kamera nie cofa się i filmuje wszystko – nocne porody kóz, walkę o przetrwanie słabowitych koźlątek, chorobę ukochanego, zasłużonego psa, a potem długie z nim pożegnanie i pogrzeb. „Boone” jest doskonałym remedium na rojenia zamożnych mieszczan, którzy widzą siebie w jakiejś schludnej utopii agrarnej na głębokiej prowincji, bo nie w smak im zgiełk i brokat metropolii. Nie ma tutaj etycznego pszczelarstwa, dni zbiegłych na kontemplacyjnych spacerach i odsłuchiwania tętna ekologicznego lasu. Tylko brud, znój i monotonia.
A po – EC1, czyli centrum kulturalno-rozrywkowe w zabytkowej łódzkiej elektrowni, i kolacja, która stanowiła dopełnienie „Boone” i wraz z projekcją składała się na jedno z wydarzeń sekcji Transatlantyk Kino Kulinarne.
Dużo się działo, bo dawną halę maszyn wypełniono prawie po brzegi. Obleczone bielą okrągłe stoły i krzesła, profesjonalna obsługa kelnerska wykonująca coś w rodzaju menueta za każdym razem, gdy przyszło im serwować nowe danie lub zebrać brudne naczynia, doskonałe wina bez limitu, tuzin kucharzy, którzy pod czujnym okiem dwóch szefów kuchni uwijali się na scenie jak w ukropie, by nakarmić głodnych i wymagających. Jako abnegat i człowiek lokalny nie byłem przygotowany na takie luksusy – postanowiłem zostać niezaangażowanym obserwatorem.
Wokół kręcił się i szumiał lepszy świat. Ci wszyscy Polacy płci obojga – a było ich grubo ponad setka – zebrali się tutaj nie po to, żeby do czegokolwiek aspirować lub kogoś trwożliwie udawać, ale by wprost zamanifestować swój niekwestionowany sukces. Świetne marynarki w kolorach entuzjastycznych, modne suknie i spodniumy od projektantów, których zna się z nazwiska, zindywidualizowana biżuteria, jaskrawe szminki, gdzieniegdzie wybrzuszenie od botoksu, męskie twarze użyźniane regularnie kremami, żadnych rękoczynów, czy choćby tubalnych śmiechów.
Z czasem dało się zauważyć i postacie klasy deluxe. Mignął prymasowski, szlachetny profil Andrzeja Seweryna, wzruszyła powietrze – oraz parę serwetek – Dorota Stalińska, idealna, jak odkuta z jednej bryły kwarcu, Grażyna Torbicka trwała niewzruszenie przy stoliku nr 1, a Jan A. P. Kaczmarek, poczuwając się do obowiązków dobrego gospodarza, lawirował między zarumienionymi z radości gośćmi i zagadywał. Toczyły się wszędzie przyjazne dialogi i rozmawiano o sztuce i kulturze w niezobowiązującej konwencji biesiadnej – „był obecny na pewnym etapie pisania scenariusza, ale w napisach go nie ma/Deneuve nie schodzi z planu/to są cholernie aktualne problemy/jestem fanem weekendów” – dzięki czemu nikomu z obecnych nie udało się nadać im istotności i powagi.
A kiedy wracałem do domu – kiedy wracałem do Zgierza – to zamiast przyglądać się opustoszałej Łodzi nocą albo zapisywać karteczkę wrażeniami i detalami, wolałem powtarzać sobie w duchu te nasycone, zagadkowe nazwy, które za pierwszym razem brzmią jak zaklęcia lub imiona zagranicznych dzieci:
flan z koziego sera
rabarbarowy mus
majonez kolendrowo-pietruszkowy
kiełki musztardowca
czips z marakui
marynowana czereśnia.
Cykl tekstów współfinansowany przez: