„Dziękuję, Europo! Zapraszamy na Ukrainę!” – żegnała się z widzami rozemocjonowana Dżamała w 2016 roku, odbierając kryształowy mikrofon po wygranej na Eurowizji w Sztokholmie. Początkowo nic nie wróżyło sukcesu – wybór jej piosenki „1944” opowiadającej o wywózce Tatarów krymskich zarządzonej przez Stalina wzbudził kontrowersje. Rosja domagała się wycofania piosenki, oskarżając ją o łamanie reguł konkursu zakładających apolityczność wystąpień, broniła jej zaś Europejska Unia Nadawców (EBU), organizator Eurowizji, nie dopatrując się w niej konkretnych politycznych treści. Nie tylko szum medialny pomógł jednak piosenkarce w wygranej. Na jej sukces złożyło się parę czynników: osobista perspektywa i zaangażowanie (tragedia dotknęła bezpośrednio jej rodzinę), odpowiednie wyważenie proporcji: między uniwersalnym przekazem a partykularną historią, elektroniką a motywami inspirowanymi ludowością (piosenka po angielsku i tatarsku, pojemna interpretacyjnie – mogąca pomieścić w sobie i wywózkę Tatarów, i wojnę na wschodzie Ukrainy, i współczesny kryzys migracyjny), w końcu zaś umiejętne balansowanie na granicy polityczności (wypowiedzi Dżamały krytykujące wprost Rosję, w piosence zaś zachowanie wysokiego poziomu ogólności) oraz profesjonalizm wykonania (wspaniałe możliwości wokalne). Piosenkarce udała się rzecz niezwykła – potrafiła przekuć tragedię w zwycięstwo. Pod tym znakiem odbywała się też cała tegoroczna Eurowizja.
Organizacja konkursu przebiegała nie bez problemów, właściwie można powiedzieć, że było o krok od katastrofy. Kłopoty zaczęły się zaraz po zwycięstwie Dżamały. W Rosji odezwały się głosy wzywające do bojkotu konkursu i wyciągnięcia konsekwencji wobec organizatorów sprzeniewierzających się idei Eurowizji. Na szczęście na pogróżkach się skończyło. Ponownie zaczęło się mówić o Eurowizji w listopadzie 2016 roku – ukraińska telewizja publiczna straszyła, że konkurs może się nie odbyć ze względu na brak funduszy. W końcu przygotowania do Eurowizji w Kijowie ruszyły z opóźnieniem i też nie bez przeszkód (pod wpływem Cerkwi prawosławnej organizatorzy musieli zrezygnować z okolic Soboru Mądrości Bożej jako miejsca ceremonii otwarcia). Nie minęły dwa miesiące, a EBU wydała oficjalny komunikat w sprawie sprzedaży biletów – została ona uruchomiona w lutym, wyjątkowo późno jak na standardy eurowizyjne. Powodem były zastrzeżenia Komitetu Antymonopolowego Ukrainy co do wyboru dystrybutora biletów. W tym samym miesiącu gruchnęła wiadomość o masowych rezygnacjach w komitecie organizacyjnym konkursu. Chodziło o najważniejsze osoby przygotowujące wydarzenie, w tym dwójkę producentów wykonawczych i szefa ochrony, skonfliktowanych z szefem komitetu. Na pomoc wezwano Christera Björkmana – eurowizyjną legendę zajmującą się od lat produkcją Melodifestivalen, szwedzkich eliminacji do konkursu. Kryzys zażegnano, nie oznaczało to jednak końca problemów.
Prawdziwą bombą była decyzja władz ukraińskich zabraniająca wjazdu reprezentantki Rosji Julii Samojłowej do kraju. Przyczyną był jej występ na Krymie, który odbył się już po aneksji półwyspu (piosenkarka nie kryła też swojego poparcia dla działań Rosji w mediach społecznościowych). Negocjatorem w konflikcie próbowała być EBU, która starała się nakłonić Ukrainę, by cofnęła zakaz. Gdy to jednak nie poskutkowało, przekonywała Rosję do transmisji występu Samojłowej lub zmiany kandydata. Kryzys trwał do kwietnia i żadnej ze stron nie udało się przekonać. Rosja w końcu wycofała się nie tylko z konkursu, ale i z transmisji Eurowizji w kraju. Oskarżyła Ukrainę o upolitycznienie konkursu, używając do tego szantażu emocjonalnego (argumentowała, że władze boją się niewinnej dziewczyny na wózku inwalidzkim – Samojłowa choruje na rdzeniowy zanik mięśni), sama też walczyła bronią polityczną (zmuszała Ukrainę do cofnięcia legalnej decyzji). Incydent ten pokazał kluczowy i najbardziej fascynujący paradoks Eurowizji – deklarowaną apolityczność i ścieranie się interesów narodowych.
Reprezentanci Rumunii, Ilinca & Alex Florea, fot. Andres Putting
Z tego pasma udręk Eurowizja wyszła mocno poturbowana, konkurs odbył się jednak bez problemów, gromadząc w maju w Kijowie reprezentacje 42 krajów (gdyby wystąpiła Rosja, wyrównano by osiągnięty już kilka razy rekord liczby uczestników). W tym roku hasłem konkursu było Celebrate diversity – odpowiednio nośne i odpowiednio ogólne dla Eurowizji. Nie obyło się jednak bez ironizowania. Do prowadzenia konkursu, po raz pierwszy w historii, wybrano trzech mężczyzn (Ołeksandr Skiczko, Wołodymyr Ostapczuk i Timur Mirosznyczenko), którzy byli swoistym rewersem trzech prowadzących kobiet w austriackiej edycji sprzed dwóch lat. Odsłoniło to sposób pojmowania różnorodności – wśród negocjowanych tożsamości kwestia płci czy rasy jest na Eurowizji zawsze czymś drugorzędnym wobec tożsamości narodowej, nawet jeśli jest ona czasem poddawana ironicznym zabiegom. Wyszedł przy tej okazji także inny paradoks – w tym roku 35 piosenek, czyli ponad 80%, zaśpiewano po angielsku. Jak ma się to do tegorocznego hasła? Być może przemyślenia wymaga zatem wymóg użycia języka narodowego przez wykonawców.
W finale znalazło się 26 utworów. Wśród nich królowały ballady, stosunkowo mało było klasycznych eurowizyjnych hitów, choć prawdziwi koneserzy mogli cieszyć się pop-operową piosenką z Chorwacji (dialogujący sam ze sobą Jacques Houdek (Chorwacja), fot. Andres PuttingJacques Houdek – połączenie Eltona Johna i Luciano Pavarottiego), melanżem jodłowania i rapu (i to o dziwo nie w wykonaniu reprezentantów Austrii, lecz Rumunii) czy idealną radiową szwedzką produkcją (Robin Bengtsson w piosence łączącej lekki synthpop z falsetem à la Justin Timberlake). Nie zabrakło znanych z poprzednich edycji rozwiązań scenicznych: ogromnych wizualizacji (także na podłodze), dmuchawy czy fajerwerków. W tym roku show wydawało się jednak skromniejsze. Niewielu wykonawców zdecydowało się na udział tancerzy, mało było tańca synchronicznego, pirotechniki używano oszczędnie. Nie do końca wypalił pomysł umieszczenia na środku ogromnego „żyrandola” naładowanego sprzętem i poruszającego się wertykalnie. Sama scena z dwiema wypustkami nad nią, mogącymi przywodzić na myśl objęte ręce, wydawała się bardziej kameralna w stosunku do poprzednich edycji i kreowała bardziej intymną atmosferę. Ciekawy jest też fakt, że wielu wykonawców wybierało monochromatyczne wizualizacje, paleta barw ograniczała się zaś często do czerni i bieli.
Występ Hiszpanii (pierwsze od końca miejsce w finale), jako jednej z nielicznych reprezentacji, upstrzony był kolorami. Manel Navarro – blond chłopiec z gitarą – pojawił się na scenie razem z zespołem. Wszyscy byli ubrani w rozchełstane hawajskie koszule, proste jeansy i trampki. Ich wizualizacja przypominała wygaszacz ekranu o tytule „Lato” (palmy, morze, gwieździste niebo, deski surfingowe). Navarro śpiewał po hiszpańsku, ale w refrenie użył prostego angielskiego tekstu, który można łatwo powtórzyć – „Do it for your lover” (to także tytuł piosenki). Nie wiadomo jednak, o jaką czynność chodzi Manuelowi. Z pewnością jednak o nic groźnego ani zdrożnego – zapewnia o tym muzyka kołysząca się synkopowanym rytmem lekkiego wakacyjnego hitu (prosta aranżacja z gitarą akustyczną i perkusją). W otrzymaniu punktów przeszkodził Manuelowi prawdopodobnie także niemiłosierny fałsz, jaki wydobył z siebie, dochodząc do kulminacji. Mimo porażki Hiszpanie wychodzący z Międzynarodowego Centrum Wystawienniczego, gdzie odbywał się konkurs, nie tracili dobrego humoru – mieli świadomość, że ich piosenka była, mówiąc delikatnie, nie najlepsza i podśpiewywali nieco zmieniony refren: „Do it for your loser”.
Hiszpania uratowała Niemcy przed wylądowaniem trzeci raz z rzędu na samym dole listy. Marne to jednak pocieszenie dla kraju, któremu marzy się powrót na jej szczyt (wciąż pamiętają wygraną Leny w 2010 roku). Piosenka Leviny „Perfect Life” oskarżana była o plagiat, porównywano ją do „Titanium” Davida Guetty i Sii. Nie można chyba jednak mówić o ścisłym kopiowaniu, ale niewątpliwie utwór Leviny nie miał w sobie nic oryginalnego – słucha się go jak zlepka różnych, już gdzieś zasłyszanych, produkcji (instrumentalny wstęp inspirowany jest „Titanium”, ale wokal jest już dużo lżejszy, mniej siłowy, więcej jest też łagodzących utwór smyczków). Za ryzykowny można uznać także wybór wizualizacji – piosenkę o znajdowaniu szczęścia w życiu i nieprzejmowaniu się błędami skąpano w szarości abstrakcyjnych geometrycznych figur, wykonawczynię zaś ubrano w szarość oraz grafit i kazano jej leżeć na scenie lub stać bez ruchu.
Trzecie od końca miejsce zajęli gospodarze. Jakby mimowolnie powtórzył się schemat sprzed kilkunastu lat. W 2005 roku, gdy konkurs odbywał się w Kijowie po zwycięstwie Rusłany – wojowniczej księżniczki Eurowizji, Ukraińcy postanowili zgłosić do konkursu „Razom nas bahato”, hymn Pomarańczowej Rewolucji. Piosenka ze zmienionym tekstem, bez politycznych odniesień, uplasowała się na jednym z ostatnich miejsc w tabeli. W tym roku gospodarze także nie przejęli się formatem eurowizyjnym – ciężki rock niezbyt dobrze sprzedaje się w konkursie, była to jednak świadoma decyzja i kontra wobec obowiązujących schematów. Zespół O.Torvald wystąpił z piosenką „Time” traktującą o uzyskiwaniu samoświadomości i dojrzewaniu do buntu. O ile ich występ w eliminacjach krajowych przyprawiał o gęsią skórkę, całkowicie bez echa przeszło ich wykonanie na Eurowizji. W pierwszej wersji umieszczono zespół na podwyższeniach przypominających barykady ułożone z żelastwa, na piersiach wykonawców umieszczono zaś zegary elektroniczne odliczające od 3 minut w dół. Wizja muzyków-żywych bomb była przerażająca. W finale postanowiono zmienić całkowicie charakter występu. Zespół ubrano w proste szare kombinezony, na scenie umieszczono zaś wielką głowę strzelającą w pewnym momencie laserami z oczu. Efekt prysł od razu – zmarnowano szansę stworzenia inscenizacji na miarę zespołu Lordi (wygrana Finlandii w 2006 roku), zamiast tego zespół podzielił los innej rockowej grupy z zeszłego roku – cypryjskiego Minus One (21 miejsce).
W tym miejscu warto wspomnieć o przerywniku między występami uczestników a liczeniem głosów. Jest to moment, w którym gospodarze mogą przedstawić się najpełniej. Ukraina postawiła sobie z pozoru proste zadanie – przekonać widzów, że są krajem „tolerancyjnym, nowoczesnym i otwartym” (cytat z jednego z prowadzących na zakończenie show). Wystąpiła zatem Dżamała, ale nie z „1944” – tę piosenkę wykonała podczas pierwszego półfinału – lecz z nową produkcją, dużo lżejszym i weselszym utworem „I Belive in You”. Powróciła także odmieniona Rusłana – nie w wersji etnicznej, a elektronicznej. Nieco cięższe brzmienia zaprezentował również zespół Onuka z orkiestrą NAONI grającą na instrumentach ludowych. Wyszło z tego zupełnie przedziwne połączenie Kraftwerku z Mazowszem (szacunek za robienie techno na burczybasie). Swoje cameo miała także legendarna Wierka Serdiuczka, której występ na Eurowizji z 2007 roku można znaleźć na listach zarówno najlepszych, jak i najgorszych w historii. Różnorodność tego zestawu może przyprawić o zawrót głowy, taki był jednak zamysł – pokazania Ukrainy z różnych stron. Najważniejszym elementem przekazu było zaś dokonujące się tam połączenie tradycji i nowoczesności.
Wróćmy jednak do zestawienia i przyjrzyjmy się szczytowi tabeli. Głosami widzów na trzecim miejscu uplasowała się Mołdawia. Nazwa zespołu SunStroke Project większości czytelników nic nie powie, Epic Sax Guy jest już bardziej rozpoznawalny – to pseudonim nadany jednemu z założycieli zespołu, którego fragment występu stał się fenomenem internetu w 2010 roku. Wtedy ich piosenka znalazła się w ogonie wykonawców, tym razem powrócili jako obrońcy starej Eurowizji z utworem „Hey Mamma”. Takich hitów już się nie pisze – skocznych, opartych na prostym tekście w refrenie, z wpadającą w ucho zapętloną saksofonową melodyjką i dodatkiem zupełnie odjechanej choreografii (tym razem jest to fikuśny wyrzut prawej nogi). Nie oznacza to jednak, że od 2010 nic się nie zmieniło – ich występ był dużo bardziej uładzony. O ile wcześniej pokazali się w pełnej kampowej krasie, ze świecącymi skrzypcami i nagimi klatami tancerzy, w 2017 postawili na dużo bardziej stonowany występ w garniturach, z żeńskim chórkiem w roli panien młodych (piosenka jest wszak o przekonywaniu przyszłej teściowej, że jest się dobrym materiałem dla jej córki).
Na drugim miejscu znalazła się Bułgaria. Wydaje się, że jest to przykład idealnego hitu nowej Eurowizji – dopracowanego w każdym calu produktu telewizyjnego. Wykorzystano tu androgyniczną urodę Kristiana Kostowa i jego niepokojąco dorosły głos w ciele nastolatka. Ballada „Beautiful Mess” zaczyna się elektronicznym, nieco orientalizującym wstępem nadającym mu od razu tajemniczą aurę. Pod względem wokalnym została ona napisana tak, aby pokazać skalę głosu piosenkarza – zarówno dołów, jak i falsetu. Równie ważna jest sama oprawa wizualna występu: nieco futurystyczny, czarno-biały asymetryczny kostium korespondował z abstrakcyjnymi wizualizacjami utrzymanymi w tych samym kolorach. Początkowo Kostow jest otoczony przez „żyrandol” (jeden z niewielu występów ogrywający jakoś tę nowinkę sceniczną), który dopiero później podnosi się w górę i daje wykonawcy więcej przestrzeni, co koresponduje z dramaturgią piosenki. W kulminacyjnym momencie, przy kolejnym powtórzeniu refrenu, zapewniającego o obronie miłości przed przeciwnościami losu, tylna ściana rozbłyska tysiącem świateł, jakby pod wpływem jego głosu.
Krystian Kostow (Bułgaria), III miejsce, fot. Andres Putting
Na sukces Bułgarii pracowało pięciu kompozytorów. Portugalii wystarczyła jedna osoba – kompozytorka i tekściarka (a przy okazji także piosenkarka) Luísa Sobral. Napisała ona utwór „Amar pelos dois” dla swojego brata Salvadora, który wygrał nim krajowe eliminacje. Podobnie jak w przypadku Dżamały trudno było sobie początkowo wyobrazić wygraną Portugalii – piosenki śpiewanej w języku narodowym, ostentacyjnie staromodnej, będącej ukłonem w stronę piosenki autorskiej (do głowy przychodzi od razu Caetano Veloso).
Sobral zrezygnował całkowicie z eurowizyjnych efektów. Nie stanął na głównej scenie, lecz w maleńkim kółku na środku widowni, od razu stwarzając bardziej intymną atmosferę (w tle leciała wizualizacja lasu, mógł być to jednak randomowy obraz). Piosenkarz starał się zwrócić uwagę na siebie jedynie śpiewem, choć nie jest to do końca prawda – wytworzył sobie sceniczną personę nadwrażliwca w czarnym, nieco za dużym garniturze, z dziwnymi przyruchami, którą przekonująco odegrał. Prostota, zaangażowanie emocjonalne, wybór piosenki o miłości (można zgadnąć temat bez znajomości tekstu) i, paradoksalnie, ostentacyjne odrzucenie reguł eurowizyjnej gry dało mu zwycięstwo.
W przypadku Sobrala droga od klęski do tryumfu wyglądała jednak nieco inaczej niż u Dżamały. Eurowizja nie uchroniła się przed fake newsem. Sobral nie wziął udziału w próbach przed półfinałem ze względów zdrowotnych, na miejscu zastąpiła go siostra. Szeroko rozpowszechniła się plotka o poważnej chorobie serca Salvadora, choć tak naprawdę przeszedł on jedynie operację przepukliny. Podobnie jednak jak ukraińskiej piosenkarce udało mu się osiągnąć sukces na swoich zasadach. I – rzecz niespotykana – zdobyć uznanie zarówno profesjonalnego jury, jak i telewidzów.
Salvador Sobral triumfuje, fot. Andres Putting
Polska powróciła na Eurowizję w 2014 roku po dwuletniej przerwie i od tego czasu próbowała różnych strategii, aby wygrać – czasem z lepszym, czasem z gorszym skutkiem, zawsze jednak kwalifikowała się do finału. Przebojem wdarli się do konkursu Cleo i Donatan z piosenką o słowiańskiej dumie, zyskując uznanie – przede wszystkim – telewidzów. W następnym roku na konkurs wysłano Monikę Kuszyńską. Jej ballada „In the Name of Love”, mocno odwołująca się do kontekstu autobiograficznego (wideo przedstawiające życie koncertowe sprzed wypadku, który spowodował, że jeździ na wózku) zajęła jednak jedną z ostatnich lokat. W zeszłorocznej edycji reprezentantem Polski był Michał Szpak z pełną rozmachu piosenką „Color of Your Life”, która wyjątkowo przypadła do gustu telewidzom. Tym razem postawiono na klasykę.
Piosenka Kasi Moś „Flashlight” zakwalifikowała się do finału, przepadła jednak wśród innych ballad. Jej występ był w pełni profesjonalny. Moś pokazała ciekawą ciemną barwę głosu, choć piosenka była napisana może trochę za nisko, stąd lekki przydech przy najniższych dźwiękach. Największym problemem był jednak sam utwór: power ballada, w której brakowało mocnego uderzenia. Zbyt monotonny rytm, niezbyt wpadający w ucho refren oraz tekst z ryzykownymi rymami (fire/desire/higher/wire) sprawił, że piosenka znalazła się na piątym miejscu od końca. Być może zatem, myśląc o strategii na Eurowizję, powinniśmy stawiać na szalone występy, jak pokazuje przykład seksownych Słowianek ubijających masło czy ekstrawaganckiego Szpaka w czerwonym mundurze i pomalowanymi na czarno paznokciami.
Przyszłoroczna edycja konkursu odbędzie się w 2018 roku najpewniej w Lizbonie. Fani będą tymczasem debatować nad przemową Sobrala („muzyka to nie fajerwerki” i jego zaangażowaniem politycznym – bluza z napisem S.O.S Refugees), analizować przyczyny porażki uznawanego za faworyta Francesco Gabbaniego (ponad 100 milionów odsłon na YouTubie!), przyglądać się statystkom, przeglądać memy i gify (zdecydowanie najbardziej gifogenna jest w tym roku twarz uroczo trollującego transmisję Sobrala), słuchać dziesięciogodzinnego loopa nowego Epic Sax Guya (idealny podkład do sprzątania) albo oddolnie powstających coverów (jeden z poprzednich zwycięzców Alexander Rybak coverujący Sobrala, rodzeństwo Sobral coverujący Blanche z Belgii, Sobral śpiewający swoją piosenkę w wersji flamenco itd). Zwykli obywatele powrócą myślami do Eurowizji (jeśli w ogóle) dopiero przy okazji nowych krajowych eliminacji. I czasem tylko, nieświadomie, wysłuchają w radiu jakiejś piosenki. Prędzej będzie to jednak Mołdawia, Belgia czy Szwecja niż Portugalia.