Nie usłyszeć w 2016 roku o alt right (alt-prawicy) to jak przegapić Brangelinę (rozwód Angeliny Jolie i Brada Pitta) i Harambe, Zbigniewa Stonogę i bekę z Drake'a siedzącego na budynkach oraz dwie najważniejsze żaby tego roku – smutnego Pepe i Dat Boia na unicyklu. Wciąż nic? Jeśli dla kogoś te odwołania są niejasne, to znaczy, że (niezależnie od wieku) wychował lub wychowała się w rzeczywistości, w której Donald Trump nie mógł zostać prezydentem Ameryki, zmyślony news miał mniejszy wpływ na rzeczywistość niż solidnie przygotowany artykuł, a podstawowym odniesieniem w kulturze była książka albo film, a nie internetowy mem. Ta rzeczywistość odchodzi w przeszłość. Zmienia się w azyl dla uchodźców ze świata „postprawdy”. Świat „Gazet Wyborczych” i „New York Timesów”, ekspertek i ekspertów, politycznych tabu i jakiejś weryfikowalnej prawdy, to geograficznie wciąż ten sam świat, co świat „Breitbarta” i „Infowars”, świat antyszczepionkowców i Ku Klux Klanu, świat celebrytów z dostępem do broni atomowej. Ale kulturowo to nie są te same światy.
Alt right to zwycięstwo internetowego forum nad panelem dyskusyjnym, piwnicy nad salonem, mema nad uczonym wstępniakiem w drukowanej prasie. Alt-prawica to zwycięstwo wszystkiego, co uchodziło za barbarzyństwo, nad wszystkim, co uchodziło za normalne. Oczywiście, to co normalne definiowane jest społecznie, można więc zdefiniować to na nowo. To się właśnie dzieje. Alt-prawica to dziecko dwóch cech liberalnego świata. Po pierwsze wszystko można w nim zanegować. Jednocześnie, w tym samym świecie, większość ludzi do niedawna miała hamulce powstrzymujące ich przed tym. Aż pojawili się altrightowcy i spróbowali.
Zaczęła się prawdziwa rzeź starych ideałów. Trudno się w niej połapać. Jeśli myśleliście, że „oddzielenie ras” i „etniczny egoizm” to słownik tęskniących za apartheidem partyjek z RPA – mylicie się. Jeśli myślicie, że „Holocaust albo Rwanda robi wrażenie na młodzieży” – mylicie się. Jeśli uważacie, że „prorosyjscy geje” to pomylony paradoks („prorosyjski Zachód” w ogóle) – mylicie się. Nie do pomyślenia są dla was Amerykanie, którzy uważają Deklarację Niepodległości za historyczną pomyłkę, a demokrację za reżim nie lepszy niż monarchia albo niewolniczy feudalizm? Jesteście dinozaurami epoki, w której rasizm i pogarda dla innych były powodem do wstydu, w której nazywanie kobiet „tępymi sukami” było wystarczającym powodem, by zostać skazanym na towarzyską banicję, i w której podważanie istnienia zmian klimatycznych czy skuteczności szczepionek były synonimem nieracjonalności.
Jeśli jednak uważacie, że „kultura wypływa z rasy”, „treścią polityki jest wojna kulturowa”, drogą tej politycznej walki jest zniszczenie dotychczasowej kultury, a jej celem jest „pokojowe lub siłowe oddzielenie się od liberalizmu” (włącznie z zaspokojeniem „skromnych” potrzeb faktycznych wyznawców idei Adolfa Hitlera) – to alt-prawica jest dla was.
Powyższe pomysły to nie kolaż ze skrajnych stron radykalnych bojówek albo rekonstrukcja poglądów marginalnej sekty. To oficjalny quasi-manifest tego ruchu, opublikowany na stronie Breitbart, gdy jej redaktorem był Stephen Bannon, dziś – po zwycięstwie Donalda Trumpa – czołowy strateg Białego Domu. Żeby było ciekawiej – słowa te napisali ludzie przedstawiający się jako „niewierzący muzułmański pół-kebab” i „niebezpieczny pedał”. Tak: manifest nowego amerykańskiego szowinizmu – antyliberalnego, izolacjonistycznego i przeciwnego prawom człowieka ruchu, który „ma uczynić Amerykę wielką” – napisali niewierzący muzułmanin i gej. I żaden z nich nie jest Amerykaninem. Nie do wiary? Nic dziś nie jest nie do wiary. Niewiarygodne było wyłącznie to, jak nie przewidziano, że nagromadzony w internecie hejt kiedyś wybuchnie i będzie to miało swoje konsekwencje. Okazało się, że ma, dla kultury i polityki, i to na historyczną skalę. Prezydent elekt USA zawdzięcza (po części przynajmniej) stanowisko internetowym trollom, którzy uważają masakrę w Srebrenicy za śmieszną („usunięcie kebaba”), „oddzielenie ras i kultur” za polityczne minimum nowej ery, a feminizm za „największy powód samobójstw młodych mężczyzn”.
***
Rozsądnie chyba będzie zacząć opowiadanie o alt-prawicy od rzeczywistości, w jakiej rozkwitła – internetowych dyskusji (4chan), „magii memów”, wojny o gry wideo (#Gamergate), trolli i walki z „terrorem politycznej poprawności”. Kiedy więc pod koniec roku 2015 na serwisie Quora zapytano, „czym jest alt-prawica”, odpowiedzi opisywały ten ruch jak każdą inną mikrofrakcję w świecie zachodniej polityki. Czemu się sprzeciwiają (imigrantom, establishmentowi, feminizmowi), co lubią (prowokować), jacy są intelektualni guru (od Oswalda Spenglera i Heideggera po de Benoista i Aleksandra Dugina). Taka charakterystyka nie daje jednak przesłanek, żeby sądzić, że to akurat tej mikrofrakcji – a nie żadnej innej – uda się w mniej niż dwa lata przebyć drogę od shitpostingu (zalewania internetu agresywnymi wynurzeniami dla zasady) do przedsionka Białego Domu. Co więc stało się po drodze?
W 2014 roku doszło do kilku wydarzeń w świecie mediów elektronicznych i gier wideo, które zostaną zbiorczo nazwane #Gamergate. W największym skrócie, chodziło o awanturę o miejsce kobiet, wolność słowa i granice krytyki w środowisku twórców gier komputerowych i graczy – branży, która w wielu aspektach „przerosła Hollywood”. Być może najbardziej emblematyczne było to, co spotkało feministyczną krytyczkę, dziennikarkę i autorkę miniwykładów na YouTube, Anitę Sarkeesian. Sarkeesian zebrała w 2013 roku pieniądze, wyprodukowała i wystartowała na kanale FeministFrequency z serią poświęconą „antykobiecym motywom” w grach wideo – kolejne odcinki opisywały topos „damulki w tarapatach” albo „kobiety-nagrody” dla herosa. Sarkeesian nie odkryła niczego nowego, raczej w atrakcyjnej formie przedstawiała młodszym odbiorczyniom i odbiorcom metody analizy kulturowej, które stosuje się w literaturoznawstwie czy wiedzy o filmie. Omawiane przez nią motywy i toposy też nie były wyjątkowe dla gier, przeciwnie – z łatwością znajdziemy je czy w „Pieśni o Nibelungach”, czy w sadze o Wiedźminie (co kto lubi).
Filmiki Sarkeesian zwróciły jednak uwagę z innego powodu. Choć wygłaszane przez nią tezy nie byłyby szokujące nawet na konserwatywnym uniwersytecie czy konferencji branżowej – pojawiły się w przestrzeni, którą wielu graczy (tj. chłopców i mężczyzn) uważało za swoją domenę. Nastąpił prawdziwy wybuch wściekłości. Uznano – taką interpretację później narzucą i szczególnie gorliwie promować będą gwiazdy alt-prawicy – że to atak „autorytarnej lewicy” na ostatnią przestrzeń, w której „chłopcy mogą być chłopcami”; gdzie mogą bez obaw żartować i fantazjować, jak im się podoba, bez agresywnych „feminazistek” pouczających ich, co o kobietach można mówić. Choć Sarkeesian nie była w swoich filmikach bynajmniej natarczywa, to poruszane przez nią tematy i krytycyzm wobec obecnych w branży trendów pomogły szybko przykleić do niej stereotyp „przemądrzałej okularnicy”, do tego z pewnością samotnej, brzydkiej i „niedojebanej”. Pojawiła się też krytyka ze strony kobiet – zarzucano jej między innymi, że chce „zakazać seksownych kobiet w grach”.
Atak na Sarkeesian to element kulturowego sporu, który według podobnego scenariusza toczy się i na polu filmu, i literatury, i życia publicznego. Od wściekłych komentarzy szybko przeszło jednak do realnych gróźb – upubliczniono adres Sarkeesian i próbowano zastraszyć gwałtem i śmiercią. Przed jej występem na uniwersytecie stanowym w Utah do rektora dotarły pogróżki, zapowiadające „masakrę”. Autor listu groził „drugim Montrealem” – czyniąc bezpośrednią aluzję do zamachu na tamtejszą politechnikę, gdzie 25 lat wcześniej fanatyk powołujący się na „walkę z feminizmem” zabił 14 kobiet i ranił drugie tyle osób. Sarkeesian odwołała swój wykład.
Afera #Gamergate ośmieliła nowy trend i zainteresowanym chwilową sławą oraz czystym ubawem z trollowania przyniosła lekcję: właściwie wszystko, co na siłę uda się upchnąć jako „wolność słowa”, uchodzi w Ameryce bezkarnie. Trzeba też nie dać się złapać. W przeszłości udawało się skutecznie atakować i reżim Ben Alego w Tunezji, i Kościół Scjentologii. Wtedy robiło to Anonymous, więc poprzeczka została zawieszona wysoko.
Gdy wiosną 2016 roku w kinach pojawił się remake „Pogromców duchów”, z żeńską obsadą – gotowy był już schemat reakcji. Leslie Jones, czarnoskóra aktorka grająca w filmie jedną z głównych ról, padła ofiarą skoordynowanej kampanii wyzwisk. Analogicznie jak w przypadku Sarkeesian nie skończyła się ona na bluzgach. Upowszechniono dane osobowe i nagie zdjęcia Jones. Sprawa była dyskutowana globalnie. Za Jones wstawiła się także Hillary Clinton i szereg osobowości ze świata mediów i rozrywki. Autorzy afery musieli mieć ubaw – na chwilę naprawdę świat mówił o nich. Ich okrutny żart zmusił do reakcji nawet kandydatkę na prezydenta.
Dlaczego jednak w ogóle Jones została zaatakowana? Odpowiedzi, jakie przynoszą 4chan i Reddit – domyślne platformy kultury trollingu – przeczą konwencjonalnej logice. Jones została zdaniem uczestników nagonki „ukarana” nie za bycie czarną – na co wskazywała treść napastliwych wiadomości – pewną siebie kobietą, która odniosła sukces w mediach, ale za to... że jest rasistką. Jones, przez to że gra postać zbyt ich zdaniem „stereotypową” (oraz dlatego, że „połasiła się na kasę”), zasłużyła na to, co ją spotkało. Gdy zaś „poskarżyła” się mediom na rasizm i szowinizm świata, w którym kilkadziesiąt tysięcy ludzi dla sportu porównuje ją do goryla, udowodniła, że faktycznie to ona jest „rasistką”, bo nienawidzi białych ludzi i ich kultury.
Witajcie w jaskini.
***
Jak wojna z kobietami w mediach wiąże się z późniejszym sukcesem alt-prawicy? Bezpośrednio. Portal Breitbart ogłosił #Gamergate... zwycięstwem wolności słowa, tolerancji i równości. To nie pomyłka. Alt right konsekwentnie broni prawa do obrażania albo poniżania innych, łamania tabu i wykpiwania świętości kultury amerykańskiej ważnych zarówno dla konserwatystów, jak i liberałów – uważa bowiem, że istniejące normy to polityka „autorytaryzmu”, wolność jest wtedy, kiedy większość może bezkarnie przywalić mniejszości, a równość jest rozumiana jako quasi-darwinowska sytuacja, gdy nikt nikomu nie pomaga.
Ten sam „niebezpieczny pedał”, Milo Yiannopoulos, który popełnił manifest alt-prawicy, wcześniej elegancko opakował (z odniesieniami do „Hobbita” włącznie) nową ideologię dla sfrustrowanych istnieniem mówiących i myślących kobiet w branży rozrywkowej: „kulturalny libertarianizm”. Chodzi o to, że każdy musi liczyć się z tym, że może oberwać, a kultura, jak biznes, jest tylko dla tych, którzy przetrwają najbrutalniejszą nawet krytykę – jeśli kobiety chcą mieć coś do powiedzenia, niech się liczą z tym, co je spotka. Najwyraźniej groźby gwałtu i śmierci to element „inicjacji”. Jeśli jednak ktoś się przebije – jak sam Yiannopoulos, gej – to znaczy, że wygrał. „Kulturalny libertarianizm” to faktycznie „Władca much” w dobie ekonomii lajków i najbardziej sparszywiała wersja mitu „amerykańskiego snu” dla ludzi, którzy traktują internetowe forum jako optymalny model życia społecznego.
#Gamergate – skoordynowana i rozniecana przez postaci w typie Yiannopoulosa akcja rugowania niezgadzających się z nimi kobiet za pomocą gróźb – zostało sprzedane cierpiącym na egzystencjalne i statusowe lęki (lub zwykłą życiową frustrację) i wyznającym dość partykularną interpretację wolności facetom jako oddolny „ruch społeczny” mający na celu uchronienie wspólnoty graczy przed zakusami feminizmu. W typowy już dla tych sporów sposób: walkę z nietolerancją przedstawiono jako nietolerancję, groźby gwałtu za dopuszczalne i uzasadnione, obronę przed nimi zaś za cenzurę i atak na świętą wolność.
Artykuł w Breitbarcie jest zresztą dobrym ćwiczeniem w populizmie: traktuje graczy jako homogeniczną całość, związanych jedną naczelną zasadą (pisze o merytokracji) i posiadających jednego wroga („kulturowych autorytarian”) – by następnie przedstawić autora jako reprezentanta całej tej wspólnoty, który awangardzie przewodzi. To poetyka wielkich kwantyfikatorów i wielkich przemilczeń – bo w tekście nie ma słowa o tym, że „wspólnota graczy” jest faktycznie różnorodna i z tej różnorodności naturalnie wyrastają także głosy krytyczne. Ale o to przecież chodzi, prawda?
A, zapomniałbym: kampanię przeciwko aktorce z „Pogromców duchów”, Leslie Jones, na Twitterze również rozniecił... Yiannopoulos. Został za to dożywotnio wyrzucony z platformy i stał się dla swoich fanów męczennikiem wolności słowa. To ciekawe, że wolnorynkowi i uważający się za libertarian publicyści, postulujący wykluczenie innych z debaty na gruncie ideologii (lub czystej zachcianki), najgłośniej protestują i doszukują się spisku, gdy wykluczenie dotyka właśnie ich. Kiedy Richard Spencer – wyznawca idei rządów „białej cywilizacji” w Ameryce – został zablokowany przez Twittera, poskarżył się, że spotkały go „skoordynowane czystki” i padł ofiarą... „nocy długich noży”. Niestety, znajomość europejskiej kultury, na którą tak często się powołuje Spencer, nieco go zawiodła – także dlatego, że „noc długich noży” napisał z błędem ortograficznym.
Afera #Gamergate i atak na Jones zbiegły się w czasie z okresem wzmożenia różnych ruchów „maskulinistycznych” – wcześniej uznawanych za rozproszony i marginalny fenomen karmiący się resztkami uwagi na obrzeżach mediów. Na zasadzie riposty na feminizm i przez analogię do „mamosfery” (internetu młodych matek) – w sieci rozkwitła równoległa „manosfera” facetów. To konglomerat blogów, forów i stron internetowych o różnej tematyce – od nierzadko wulgarnych i zamierzenie prostackich blogów o seksturystyce i „sztuce podrywu” po zwyczajne porady.
Jednym z łączników był bezwstydny bloger („o potencjale na Pulitzera”, jak pisze sam o sobie) Mike Cernovich. Jest on autorem e-booka o „mentalności goryla”, którą jego zdaniem powinni obudzić w sobie mężczyźni. Pozycja stała się bestsellerem: był to dość niespodziewany sukces sprzedażowy, bo Cernovich, mimo prowadzonej z rozmachem autopromocji, jest szefem jednoosobowej marki, jaką jest on sam i jego skrajne poglądy. Jest, nietrudno zgadnąć, przeciwnikiem „politycznej poprawności”, „białego wstydu” i, oczywiście, feminizmu. Wyznaje zasadę: „wygrywasz, gdy poniżasz”, jak powiedział reporterowi „New Yorkera”, Andrew Maranzowi.
Przez cały rok Cernovich zalewał internet strumieniem szokujących i skandalizujących tez, z których tylko część ma jakikolwiek związek z rzeczywistością. Oczywiście, fani jego rozprawek o męskości gorliwie puszczają kolejne rewelacje w obieg. Metody działania Cernovicha okazały się jednak faktycznie skuteczne. To on – gdy już obudził w sobie „mentalność goryla” na polu polityki – podniósł larum na temat problemów zdrowotnych kontrkandydatki Trumpa, Hillary Clinton, do rangi sprawy ogólnonarodowej. (Clinton faktycznie chorowała na zapalenie płuc, Cernovich przypisał jej jednak „udar w trakcie przemówienia” oraz dodał, że ma „stopiony mózg”). Kiedy zaś odkrył źródło popularności Trumpa, zaangażował się w jego kampanię na pełny etat, trafiając w orbitę alt-prawicy. W 2016 napisał kolejne dwie książki, ostatnią o tym, jak „uczynić siebie i Amerykę wielką razem z Trumpem”. Spodziewa się córki. Powiedział, że „będzie dla niej miły, o ile nie okaże się tępą suką”.
***
Prawdziwym świętem i rytuałem przejścia była dla „manosfery” i czempionów #Gamergate – jak i alt-prawicy w ogóle – konwencja Republikanów w Cleveland w stanie Ohio w lipcu 2016 roku. Zaproszono na nią protoplastę i czołowego celebrytę „manosfery”, Roosha V., a Yiannopoulos promował tam swoje „niebezpieczne pedalstwo”. Oczywiście, nie zabrakło też dziennikarzy i publicystów portalu Breitbart i jego (byłego) redaktora naczelnego, Bannona. Postaci, które w świecie kultury i debaty publicznej głównego nurtu dotychczas nie istniały (brytyjski „The Economist” artykuły o „alt-prawicy” i „manosferze” opublikował w kategorii „Economist wyjaśnia”), przestały czekać na jakiekolwiek uznanie mainstreamu. Nie było ono już potrzebne. W Cleveland dłonie ściskali im europejscy populiści (Geert Wilders), miliarderzy z Doliny Krzemowej (Peter Thiel) i przynajmniej pięciu pretendentów do republikańskiej nominacji prezydenckiej. W swoim obozie przywitał ich Donald Trump, przyszły prezydent.
Tego sukcesu nie byłoby jednak, gdyby nie drugi – obok walki z „poprawnością polityczną” i feminizmem – myślowy nurt, który dopełnił powstawanie alt-prawicy. To nacjonalizm, idea „białego państwa” czy otwarty rasizm, jaki odegrał niepoślednią rolę w kulturze politycznej ostatnich lat. Kiedy bowiem w kulturze i popkulturze ostatnich lat toczyły się spory o tożsamość – których radykalnym odpryskiem było właśnie #Gamergate czy „manosfera” – równolegle polityka po obu stronach oceanu porwana była przez tematy, które nie pozwalały ominąć kwestii jeszcze bardziej tabuizowanych i konfliktogennych: rasy i religii.
Rok 2015 był czasem, w którym tradycyjna scena partyjna i instytucje polityki w Europie zaczęły trzeszczeć w posadach, by w 2016 roku, po brexicie, zupełnie się zapaść. Jedną z przyczyn był kryzys debaty publicznej i tradycyjnych recept politycznych wobec napływu ponad miliona uchodźców oraz imigrantów z ogarniętej wojną Syrii i innych krajów Bliskiego Wschodu oraz Afryki Północnej – w skrócie „kryzys uchodźczy”. W Ameryce zaś – obok żywiołowej dyskusji o ewentualnej pomocy (lub braku) w sytuacji kryzysu, jak i odpowiedzialności za niego – pojawił się ruch #BlackLivesMatter, sprzeciw wobec brutalności policji spotykającej nieporównywalnie częściej czarnych obywateli kraju. Ochoczo transmitowane przez telewizje (a jeszcze chętniej przez samozwańczych ekspertów na YouTube) sceny z zamieszek na czarnych przedmieściach i płotów forsowanych na europejskich granicach przez migrantów i uchodźców zlewały się w jeden spektakl zagrożenia dla publicznego porządku – zagrożenia o ciemnej twarzy młodego mężczyzny.
Alt-prawica – i jej główna medialna platforma, czyli Breitbart – szybko zaczęła łączyć te nitki. #BlackLivesMatter sponsoruje znany filantrop Soros i Demokraci, Soros sponsoruje kandydatkę demokratów Clinton, Black Lives Matter wypowiedziało „wojnę rasową” Ameryce, Clinton popiera Black Lives Matter i uchodźców, Clinton stoi na czele wojny rasowej przeciwko Ameryce prowadzonej za pomocą uchodźców i czarnych za pieniądze George'a Sorosa – wszystkie konkluzje stały się dopuszczalne. Breitbart – warte dziesiątki, jeśli nie setki, milionów dolarów przedsięwzięcie medialne – dosłownie zalewało swoich czytelników i czytelniczki skandalizującymi informacjami o faktycznych i zmyślonych konfliktach rasowych i problemach związanych z imigracją. Europa była przedstawiana jako oblężony kontynent, zagrożona cywilizacja, pogrążone w anarchii schyłkowe państwo rządzone przez stetryczałe elity. Kreatywnie mieszano i zlepiano w jedną całość sytuację w Ameryce i Europie – na przykład, gdy po śmierci na komisariacie młodego czarnoskórego mężczyzny doszło do zamieszek w małym francuskim miasteczku, Breitbart informował, że w Europie zniszczenie sieje... amerykańskie #BlackLivesMatter. Przy okazji prawie nigdy portal nie informował o zamieszkach lub aktach przemocy dokonywanych przez grupy nacjonalistyczne. Miał za to sekcję o tytule: „czarna przestępczość”.
Ameryka i Europa zaczęły mówić tymi samymi sloganami. Widmo „islamskiego zagrożenia” w Ameryce – gdzie w ostatnich latach doszło do kilku krwawych zamachów motywowanych islamskim fundamentalizmem – stworzyło świetną okazję do obrony „tradycyjnych wartości”, „tożsamości” i „odrębności kulturowej”, dla której zagrożenie mieli stanowić uchodźcy wojenni z Syrii (ale i Meksykanie, i czarni). Rzadko wcześniej wypowiadana na głos idea „etnicznego egoizmu” czy po prostu budowy „białego państwa” – jego orędownikiem był Richard Spencer, obrońca „Amerykanów europejskiego pochodzenia”, który podobno ukuł samo pojęcie alt-prawicy – połączyła kulturowe wojny z liberalizmem z twardą antyimigracyjną retoryką.
Po konferencji prowadzonego przez niego National Policy Institute Spencer wygłosił jeszcze jedno wieczorne przemówienie dla sympatyków. „Zwycięstwo Trumpa było triumfem woli” – powiedział w nawiązaniu do tytułu najbardziej znanego filmu propagandowego III Rzeszy. „Aż do tego pokolenia Ameryka była białym krajem, stworzonym dla nas i naszych potomków. Biała rasa jest na niekończącej się drodze naprzód. Biały to twórca, odkrywca i zdobywca. (...) My [biali] nie wykorzystujemy innych, nic nie zyskujemy na ich obecności. To oni nas potrzebują”. Część widowni żegnała go sloganami „Hail victory! Hail the people!” i uniesioną prawą dłonią.
Strona Breitbart stała się głównym punktem odniesienia dla antyimigranckich neofitów – myślących o Ameryce „europejskimi” kategoriami państwa narodowego, narodowego dziedzictwa i kultury. Debata, w której centrum był islam, siłą rzeczy stała się bardziej radykalna niż dotychczasowa dyskusja o imigracji w łonie partii republikańskiej. Wcześniej głównie operowano kategoriami z gospodarczego słownika – miejscami pracy, kosztami utrzymania opieki zdrowotnej czy edukacji imigrantów i imigrantek z Meksyku – teraz zaś szło o „cywilizację” i „tożsamość”.
I tu alt-prawicowcy szybko wstrzelili się ze swoim językiem prowokacji – Allum Bokhari, współpracownik Yiannopolousa, przekonywał swoich fanów na forum Reddita, że takie „kebaby jak on sam”, czyli zintegrowane i niewierzące, są OK. Ale reszta „kebabów od Merkel” to potencjalni terroryści. Jak odróżnić dobrych od złych? Być może powinniśmy wpuszczać tylko tych, którzy jak Bokhari uważają, że „Mohamet jest przecenianym pedofilem”. No dobra, ujdą też w ostateczności kobiety i dzieci. Breitbart – dla którego Bokhari pisze – przodował w nagłówkach sugerujących, że „kryzys uchodźczy” to wina „liberalno-lewicowych” elit wmuszających ludziom tolerancję dla uchodźców, a w ten sposób z problemu humanitarnego i politycznego robił kwestię kulturową: uchodźcy, jak feminizm i „poprawność polityczna”, to fanaberia kłamliwego establishmentu.
Sam Donald Trump nigdy nie połknął w całości tego słownika. Nawet dla niego niektóre z pomysłów trolli w gatunku Bokhariego i Yiannopoulosa to za dużo. Jednak często mówił wprost hasłami z antyimigracyjnej publicystyki, kreatywnie je zresztą mieszał, raz wspominając o „importowaniu terrorystów”, raz o „gangach imigrantów”, raz o „meksykańskich gwałcicielach”. Wróg był zaś jeden dla wszystkich – Hillary Clinton. Była sekretarz stanu uosabiała wszystko, czego alt-prawica nie znosiła – poparcie dla feminizmu, mniejszości, liberalne ideały i otwarcie granic dla stu tysięcy uchodźców. Wcześniej rozłączne światy wojenek kulturowych i białego nacjonalizmu znalazły, oprócz wspólnego wroga i platformy, także patrona. Yiannopoulos mówi zresztą, że Trump jest jego „tatuśkiem”. W toku kampanii okazało się, że ta mieszanka młodych, hałaśliwych i łamiących wszelkie tabu prowokatorów prowadzona na barykady przez szefa portalu Breitbart, Bannona, jest nie tylko pożyteczna (bo przyprowadza ze sobą wyborców i wkurza przeciwników), ale i skuteczna. Ostatecznie to Bannon, szef portalu Breitbart, który w największym stopniu rozpropagował alt-prawicę, wziął na siebie funkcję dyrektora całej kampanii prezydenckiej. I odniósł – w słowach samego Trumpa – „historyczny sukces”.
***
„Alt-prawica” pojawiła się w debacie jako parasolowy termin określający związanych z kampanią prezydencką Donalda Trumpa skandalistów i zwolenników teorii spiskowych, domorosłych krytyków kultury i ideologów, zwyczajnych trolii, ale i faktycznie wpływowych dziennikarzy i politycznych macherów. Najlepiej byłoby jednak określić to zjawisko jako skuteczne zniszczenie norm w debacie publicznej. Alt right to manifestacja ideologii „politycznej niepoprawności”, która właśnie odnosi sukces. Nie ma co udawać – pierwszy przyznał to znawca Rosji Anton Szechowcow – że nacjonalizm odejdzie. Nacjonalizm stał się nowym językiem polityki – teraz gra idzie o to, kto z niego skorzysta lepiej. Alt-prawica na razie w tym celuje.
Krytykowani są za rasizm, antysemityzm, nienawiść do kobiet. Ale przyjmują te oskarżenia z dumą. Jednym z pierwszych kultowych memów tego środowiska – twitterowy hashtag: #altrightmeans, czyli „alt-prawica znaczy...” – o tym właśnie mówił. Obrazek przedstawia grupkę chłopców, na których spoza kadru lecą wyzwiska: „rasiści”, „homofobowie”, „seksiści”. Chłopcy odwracają się plecami i machają ręką w geście mówiącym „whatever”. Bo rzeczywiście, alt-prawicowcy te wyzwiska wynieśli z dumą na sztandary, jak niegdyś, w czasach walki o prawa obywatelskie odwracano znaczenie słów „pedał” czy „czarnuch”, czyniąc z nich przewrotnie przedmiot dumy. Dziś „rasista” to nowy „nigger” – środkowy palec skierowany w stronę przeciwników.
Ideologia „politycznej niepoprawności” jest perwersją klasycznego amerykańskiego libertarianizmu czy rynkowej zasady „wszystko, co nie jest zabronione, jest dozwolone”. Ma swoją racjonalność – nawet jeśli jest to racjonalność zwodnicza. Alt right pyta: jeśli czarni mogą celebrować swoją tożsamość, jeśli mogą robić to Żydzi, to czemu nie biali mężczyźni? Jeśli atak na mężczyzn nie jest „antymęskością”, to czemu współczesna kultura piętnuje i próbuje zakazywać ataków na kobiety? Jeśli promowanie równości i multikulturalizmu jest dopuszczalną doktryną, to dlaczego dopuszczalną doktryną nie może być zwalczanie równości i promocja monokulturalizmu? Rozbrojenie każdego z tych pytań-pułapek wymaga czasu. Tymczasem, jak wirus, krążą one w 140-znakowych wiadomościach na Twitterze, przeskakują z głowy do głowy, dają poczucie siły i chwilową odpowiedź na niepewność. „Polityczna niepoprawność” uzależnia, jak wszystkie poprzednie wcielenia kontrkultury – daje poczucie transgresji. Alt right trzeźwo pyta: czemu można szydzić z graczy albo białej klasy robotniczej? I szybko daje rozwiązanie: nie postuluje zrozumienia, wielonurtowej dyskusji, diagnozy problemu. Proponuje zemstę: niech teraz ci, z których się śmiali – biali mężczyźni – pośmieją się z innych. Niech w tym łańcuchu dziobania znów zapanuje „normalny porządek”. Jak każda forma populizmu – alt-prawica stawia czasem zasadne pytania, ale zawsze przynosi złe odpowiedzi.
Alt right najzupełniej poważnie wierzy w swoją quasi-darwinowską równość: niech każda kobieta zazna tego samego upokorzenia, co Donald Trump w trakcie kampanii. Niech ma za swoje. Jednocześnie jest też wspólnotą paradoksalnie inkluzywną. Na zarzuty o homofobię czy rasizm odpowiada: „zaraz, zaraz, przecież u nas rządzą pedał i kebab”. To prawda: jak inne współczesne rasizmy nie posługuje się wyłącznie biologicznymi kategoriami rasy, przeciwnie – uważa, że wspólnota narodowa jest otwarta. Ale jednocześnie otwarta o tyle, o ile podziela się w jej ramach pewien szczególny rodzaj lojalności i przywiązania. I uległości. Owszem, może być z nami „pedał” i „kebab”, ale pod warunkiem, że nienawidzą, razem z nami, muzułmanów i feministek. Ważna jest hierarchia: by być jednym z nas, trzeba wyrzec się partykularnej i wrogiej tożsamości i przyjąć nasze prawa. Dlatego – wbrew konwencjonalnej logice – promować amerykański szowinizm może „pedał” i „kebab”. To stanowi jednak drapieżną polemikę ze standardami debaty w ogóle: czy nie jest tak, że liberałowie też dopuszczają do głosu tylko tych, co myślą jak oni – pyta alt right? To może my – z naszą nienawiścią – jesteśmy tak naprawdę uczciwi. To samo mówią kobiety z Breitbarta – twierdzą, że nie wyzywanie kobiet jest dyskryminacją, ale dyskryminacją jest mówienie im przez feministki, co mają robić.
Byłoby błędem banalizować i ignorować ten nowy kanon „antypoprawności” – także dlatego, że w dużej mierze jest on naprawdę odzwierciedleniem „normalnej” sfery publicznej. Tylko à rebours. To nie jest jedynie antyliberalizm, to jego zły brat bliźniak. To new normal na nowe czasy.