Jest taki moment w każdym porządnym filmie, o budżecie liczonym w milionach dolarów, który zaplanowano jako cios nokautujący. Niby tylko to jedna ze scen, ale wiadomo, że właśnie ona była pretekstem do uruchomienia machiny produkcyjnej – to właśnie ją jako przynęte zarzucił reżyserowi scenarzysta, to ją referował podnieconym głosem szukający dodatkowych finansów producent. Żeby nikt nie przeoczył momentu, utrwala się go w zwolnionym tempie, przytłaczających zbliżeniach, z patetyczną muzyką w tle. Jeszcze niby cisza i niepewność, ale już rozlegają się fanfary – słońce wschodzi nad horyzontem, nadciąga kawaleria, heros powstaje z kolan, szykując się do ostatniego uderzenia i już wiemy, że to za tę chwilę zapłaciliśmy zawyżoną cenę biletu. „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości”, i w zasadzie całe kino Zacka Snydera, to właśnie ten moment. Rozciągnięty do wymiaru pełnego seansu. Niekończąca się kulminacja groziłaby pewnie poważnym zawałem, gdyby reżyser zapobiegliwie nie wyprał jej całkowicie z dramatyzmu.
Superman nie pierze bielizny
Powód do fanfar jest nielichy, bo „Świt sprawiedliwości” to pierwsze w historii kinowe spotkanie dwóch ikon popkultury. Batman i Superman w jednym filmie to gratka, a warto dodać, że do herosów dołącza Wonder Woman i grzecznościowo przemykają przez ekran inni, mniej popularni bohaterowie wydawnictwa DC. Scenariusz słabo maskuje fakt, że produkcja ma uruchomić konkurencję dla filmowego świata Marvela. Postaci przedstawiać nie trzeba (Ben Affleck debiutuje w roli Batmana, ale Snyder zrobił już wcześniej „Człowieka ze stali” z Henrym Cavillem w roli Supermana,), ich historia jest z grubsza znana, wystarczy chwycić te figurki w garść i widowiskowo przez dwie godziny ze sobą pozderzać. Metafora chłopca bawiącego się zabawkami jest jak najbardziej na miejscu. Crossover komiksowy – spotkanie bohaterów z różnych serii w ramach jednej przygody – we współczesnej postaci wymyślono jako akcję marketingową. Taki ruch wymogła na Marvelu w latach 80. firma Mattel produkująca licencjonowane figurki herosów. „Secret Wars” miały zachęcić dzieciaki do kompletowania kilkucalowych replik ulubionych bohaterów, ale sukces przełożył się też na sprzedaż komiksów. Crossover wymusza na czytelnikach kluczenie między seriami (oczywiście tylko jeśli chcą poznać całą historię), a sporadyczne potrząsanie uniwersum to dobry sposób, by przy okazji odświeżyć i przewietrzyć kilka domagających się zmian tytułów.
„Batman v Superman. Świt sprawiedliwości”, reż. Zack Snyder
Pierwszy filmowy crossover Marvela został sprytnie przygotowany. Wielu herosom poświęcono najpierw oddzielne filmy, więc występ w „Avengers” był dla nich powrotem na ekran, a do filmu wnieśli swoje indywidualne historie. DC próbuje mechanizmu odwrotnego – „Świt sprawiedliwości” nie jest wielkim finałem kilkuletniego cyklu produkcyjnego, ale wprowadza bohaterów i uruchamia filmowe uniwersum. Wybór Zacka Snydera na reżysera filmu, który ma nadać ton całemu raczkującemu projektowi, jest jakimś pomysłem – DC musi przecież określić się w stosunku do święcącego tryumfy konkurenta, zaznaczyć swoją odrębność. W przypadku Marvela kluczem do sukcesu okazała się mieszanka humoru i akcji, w której ważkie wybory moralne nigdy nie przysłaniają dobrej zabawy, a bohaterowie traktują się i są traktowani przez twórców z przymrużeniem oka. DC chwyciło się swoich nielicznych sukcesów w innych mediach – serii gier osadzonej w świecie Batmana i nietoperzowej trylogii Christophera Nolana. Brytyjski reżyser poświęcił Batmanowi trzy ponure widowiska wypełnione wybujałą symboliką, dające się czytać jako polityczne alegorie. Ubrał w fantastyczny kostium opowieści o rewolucji, anarchii, totalnej inwigilacji, konstruując popkulturową wersję mitu i trochę podobną drogą próbuje iść najnowsza produkcja spod znaku DC. Różnice między wydawnictwami wynikają też trochę z materiału wyjściowego – Marvel nie szczędził swoim bohaterom problemów kosmicznych czy magicznych, ale częściej niż wielki konkurent wikłał ich w prozę życia. Dzięki temu w filmach o Człowieku Pająku czy Ironmanie dobrze sprawdzają się uniwersalne konwencje kina popularnego.
Snyder zapracował sobie na metkę barbarzyńcy wnoszącego do świata kina wizualne gadżeciarstwo rodem ze świata reklamy. Niemal każde ujęcie w jego filmach jest efektem specjalnym, składającym się na coś w rodzaju pełnometrażowego zwiastuna. Jest szaleńczo sprawnym ekranizatorem komiksów, który z pompą przeniósł na ekran kinowy kadry „Strażników” Alana Moore'a i „300” Franka Millera. Interesuje go zajawka wizualna, bajer estetyczny, obrazek z całą towarzyszącą temu słowu powierzchownością. Jego kamera fetyszyzuje obiekt, a służący temu alfabet zawsze składa się z tych samych elemetów – monochromatycznych filtrów, efektu slow motion, przytłaczających zbliżeń, długich scen opartych na płynnym ruchu kamery naśladującym wirtualną kamerę z konsolowych gier akcji. Jeśli coś łączy twórczość Snydera i Nolana, to całkowity brak poczucia humoru.
„Batman v Superman. Świt sprawiedliwości”, reż. Zack Snyder
W centrum „Świtu sprawiedliwości” stoi problem dużego kalibru, który mógłby zainteresować Nolana – kwestia niewyobrażalnej odpowiedzialności związanej z niewyobrażalną mocą. Był to jeden z tematów „Strażników” – w komiksie Moore'a odpowiednikiem Supermana jest Doctor Manhattan – potężna istota działająca na zlecenie rządu USA. Moore wyciągnął konsekwencje z faktu istnienia nadistoty – taka siła nie może istnieć tylko po to, aby bronić ludzkość przed kieszonkowcami. Twórcy komiksów stworzyli bohaterom potężnych antagonistów – przy okazji walk bogów ginęły ludzkie mróweczki, a zbuntowani herosi wymawiali służbę naszej mizernej cywilizacji. U Moore'a niezniszczalna istota, zdolna unicestwić planetę, znajduje się ponad ziemskimi kategoriami moralnymi i może bawić się w herosa, tylko dopóki nie zrozumie swojej pozycji. Potem jest dla ludzkości jedynie kataklizmem, beznamiętnym bóstwem. A jeśli w miejsce kolorowego herosa podstawimy sobie np. równie niszczycielską i niepojętą bombę atomową, to otrzymamy komunikat o dużej mocy rażenia. Pokrewne tematy powrócą zresztą w najnowszym widowisku Marvela („Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów”), gdzie herosi będą zastanawiać się, czy warto się rejestrować i podporządkować woli politycznych przywódców. I oczywiście, tłuc się przy okazji po mordach.
„Batman v Superman. Świt sprawiedliwości”, reż. Zack Snyder. USA 2016, w kinach od 1 kwietnia 2016W „Świcie sprawiedliwości” Batmana przeraża istnienie siły, która może zwrócić się kiedyś przeciwko ludzkości. Pojedynek wysportowanego kolesia w bajeranckim ubranku z topiącym stal wzrokiem kosmitą nie ma oczywiście wiele sensu, bo rozgrywany na serio trwałby jakieś dwie i pół sekundy. Ale dla Snydera to tylko pretekst, by zderzyć ze sobą dwa koncepty estetyczne. Aktorów traktuje trochę jak action figures – zmienia im kostiumy, nie szczędzi gadżetów, konfrontuje z kolejnymi wątkami, jak zadowolony z siebie kolekcjoner, który chce wcisnąć do filmu tyle epokowych wydarzeń z komiksu, na ile pozwoli metraż i budżet. Nie próbuje udawać, że historia ma dla niego wymiar dramaturgiczny, w przeciwieństwie do Nolana, opowiadanie zupełnie go nie interesuje.
Absurd – Atrakcja – Abstrakcja
Dlatego nie sposób nawet stwierdzić, że film mu się „nie udał”, że nie potrafi on kierować emocjami czy budować narracji. On po prostu nie wydaje się tym szczególnie zainteresowany. Prawdopodobnie „Świt sprawiedliwości” udał mu się dokładnie tak, jak to sobie wymyślił i zaplanował. Na ekranie widać entuzjazm i fascynację, tyle że niespecjalnie przekładają się na doświadczenie kinowe. Długie, perfekcyjnie wyegzekwowane sekwencje walki dają tyle rozrywki, ile dawało mi w dzieciństwie podglądanie przez ramię starszych kuzynów grających na komputerze. Niby uczestniczę w imprezie, ale tak naprawdę podglądam ją tylko przez okno.
Jeśli w twórczości Snydera tkwi jakiś potencjał mitologiczny, to ukrywa się on w dyktującym wszystkie warunki obrazie. W adaptacji „300”, idąc wiernie ścieżką wydeptaną przez Franka Millera, reżyser nie wahał się wprowadzić na ekran czterometrowych wojowników, murów wzniesionych z ludzkich zwłok czy słoni o gabarytach Stadionu Narodowego. Kompletne wypięcie się na realizm (nawet w jego fantastyczno-komiksowej postaci) i porzucenie żartobliwej tonacji byłoby jakąś odmianą w kinie superbohaterskim. Zamiast nuty kompletnego szaleństwa mamy smutne podrygi próbujące „zracjonalizować” komiksową opowieść. Mamy Batmana szykującego się do pojedynku z kosmitą poprzez wykonanie dodatkowej serii pompek i Supermana skutecznie ukrywającego swoją tożsamość pod fałszywymi okularami. Kiedy idzie o motywację superbohaterów, wolę bezpośredniość przebijającą przez krótką pogawędkę z finału, kiedy Batman przepytywany przez Wonder Woman (Gal Gadot) wyjaśnia, czemu chce odnaleźć i zjednoczyć ziemskich herosów. Otóż – uwaga, będzie spoiler – Batman ma przeczucie, że będzie to konieczne.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).