Długą drogę przebyła poezja Macieja Woźniaka od momentu ukazania się debiutanckiego „Srebrnego ołówka” w 1998 roku. W kolejnych, regularnie co 2–3 lata wydawanych książkach klarowała się autorska poetyka, chwalebnie pozbywając się balastu nadmiernej czułostkowości, sentymentalizmu i porywów serca (zauważalnie gdzieś od „Iluzjonu” z 2008 roku). Czytając wariacko intertekstualne wiersze z „Pocztówek dźwiękowych”, trafia się jeszcze z rzadka na prześwity z życia bliżej nieokreślonej „dwuosobowej eklezji”, ale – cóż powiedzieć – jest jakby godniej, dostojniej, może też po prostu mniej tu gry pozorów: „Ty w swoim powozie – z brązowych / oczu i kruchych bioder, ja w swoim – z siwiejącej głowy // i śliny, co język niesie” (fragment z inspirowanego piosenką zespołu Pearls Before Swine, pięknego i bardzo lirycznego wiersza „Przezroczyste powozy”).
Jak pokazują nowe utwory, po drodze w twórczości Woźniaka wydarzyło się coś jeszcze: charakterystyczna liryka opisu, uwodząca niebanalną kreską pejzażu i maestrią metafory znacząco ustąpiła teraz miejsca zabawom, skupionym na ogrywaniu efektu retoryczności tekstu. „Pocztówki dźwiękowe” całkiem nieźle wszakże sprawdzają się jako akompaniament do „rozpacznych rautów francuskich filozofów”.
Długo nie trzeba czekać na ofensywę języka. Tomik zaczyna się całkiem uroczyście, bo od „Hymnu”, w którym bohater przez „uchyloną Wisłę” zagląda do Polski. Po takim otwarciu można spodziewać się co najmniej zaangażowanej przekrojówki z naszego „tu i teraz”, ale nie – po czterech zaledwie wersach hymn cichnie i szybko okazuje się, że najgłośniejsze były w nim... ryby i ptaki. Następny w kolejności „Kwartet na końcu lasu” raczej podtrzymuje niemrawą aurę, współtworzoną przez: leniwe rozmyślanie o wiosennym myciu okien, poranną rozmowę przy kawie, prace ogrodowe, schnące drewno, drzemiące koty. Proza życia wierszem. Kiedy już „luźny i bosy dzień” zdaje się nie mieć nic więcej do zaoferowania, poeta niespodziewanie wypuszcza karabinową serię krótkich sylab, które w kolejnej linijce nieco się uspokajają, podtrzymując jednak wrażenie ruchu i przyjemnie bujając wersem. Układa się to w finezyjnie zrytmizowaną frazę: „Skrupulat od toccat na soplach raptem ma twarz / jeszcze chłopca o nieprzystojnym wzwodzie słońca”. Język, egocentryk z natury, uderza w nagłe staccato i wybudza z drzemki, po to, by rzecz jasna zwrócić na siebie uwagę.
Maciej Woźniak, „Pocztówki dźwiękowe”.
Instytut Mikołowski, 36 stron,
w księgarniach od października 2014Pisząc o poezji Macieja Woźniaka, Tomasz Mizerkiewicz stwierdził kiedyś, że jej najważniejsze odkrycia i pytania krążą wokół kwestii świadomości. Jest duża celność w tym rozpoznaniu. By je zweryfikować, trzeba odwiedzić kilka opuszczonych miejsc z dawnej twórczości płockiego autora i – co za tym idzie – przekopać się przez nieskończone archiwum cytatów, aluzji i erudycyjnych parafraz, którymi karmią się te wszystkożerne teksty.
Dawniej – choćby za czasów tomiku „Wszystko jest cudze” – zbieranie śladów jaźni odbywało się na zasiedlonym terytorium świata. Stąd wynikała też silna emocjonalność podmiotu, który unieważniając konstytuujący sens granic, odnajdywał się raczej w rozproszeniu, negacji i „cudzej wszystkości”: mógł więc być w jakimś stopniu Virginią Woolf, księżną Dianą, ale też spinką do włosów czy światłem na płótnie Vermeera. Bezpośrednio nawiązuje znów do tego wątku Woźniak w „Białej skrzynce” (2012), gdzie do jednego z wierszy dopisuje za Lacanem: „Głupcem jest ten, kto wierzy, że jest tożsamy z sobą w sposób niezapośredniczony”. W „Pocztówkach dźwiękowych” niegdysiejsza „wszystkość” zostaje zastąpiona systemem języka, który nie gorzej od świata umownej zewnętrzności spełnia funkcję zwierciadła dla świadomości. „W słowach łatwiej znaleźć / pokrycie niż w faktach” – pada niby manifest programowy fraza w „Pocztówce od Sylvii Kristel”. Tę myśl kontruje jednak cytat z „Przezroczystych powozów”: „A słowa nie są / tym, co istnieje”, potęgując wrażenie widmowości tekstualnego uniwersum.
Przesunięcia akcentów w twórczości Woźniaka nie sposób zrozumieć bez przywołania filozoficznego sprawcy całego zamieszania, Jacques’a Derridy. Twórca dekonstrukcji w jednym ze swoich kanonicznych tekstów zostawił cenną wskazówkę, która – mówiąc na marginesie – pozwala dostrzec w sporej części współczesnej polskiej liryki coś więcej niż przypadkowy bełkot. Pisał: „Tak więc obecność – a zwłaszcza świadomość, właściwe jej bycie wobec siebie – ma być ostatecznie przedstawiona już nie jako absolutna forma-matryca bycia, lecz jako (...) określenie i skutek w obszarze pewnego systemu, który nie jest już systemem obecności, lecz systemem różni, który nie uznaje już opozycji czynne–bierne, tak samo jak pary przyczyna–skutek czy określoność–nieokreśloność”. Tym modelowym systemem, dodajmy, jest doskonale zorganizowana przestrzeń języka, gdzie stale negocjowana jaźń zderza własne i cudze, idiom i prawo. Z powyższych konstatacji między innymi bierze swój początek skupienie Woźniaka na wydarzeniowości mowy jako „oddechu myśli”, który określa warunki zaistnienia tak prawdy i wiedzy, jak i doświadczenia („Drzwi do rzeki”).
Ostatecznie autor, przypominając zdanie Ernsta Blocha: „to, co jest, nie może być prawdziwe”, odwraca zasadę rzeczywistości – rozkoszuje się już nie tyle urokami pejzażu, co doskonałością słów, współbrzmień, zagadek frazeologii. W tych elementach „Pocztówek dźwiękowych” czuć prawdziwy nerw poetyckości. Nie dziwią zatem również takie (cyber?)wyznania jak: „Smakowi słów w menu nie dorówna / smak tego, co znaczą. Klikaniu w ikonę / żadna nie dorówna ręka” („Ochrona przed potem”). Medium starcza za przekaz, który można zamknąć w skrótowej formule „work-in-progress”.
Trzeba też zaznaczyć, że charakterystyczna opisowość i obserwatorska pasja nie znikają zupełnie z poezji Woźniaka, o czym przypomina pośrednio sam tytuł książki. Pocztówka dźwiękowa łączy obraz i dźwięk, nawet w sytuacji, gdy jedno nie ma większego związku z drugim – często przecież laminowano zupełnie przypadkowo wyglądające pocztówki po to, by użyć ich jako nośników dźwięku. Gdyby odnieść tę zasadę do nowych tekstów Woźniaka, można wysnuć wniosek, że warstwa wizualności i wysłowienia są niby awers i rewers tego samego – wiersza jako brzmiącego obrazu i obrazowego brzmienia: „I raptem / oczy przetrząsają kieszenie ust, / usta przetrząsają kieszenie oczu / i znajdują hojne okruchy” („Bierzcie i wiedzcie”). Paradoksalnie zmienia się zatem niewiele: impuls dla mowy w dalszym ciągu przychodzi od zmysłu postrzegania. Ten ostatni – pozostawiony sam sobie, pozbawiony wsparcia wypracowanych, niechby i niedoskonałych schematów języka – musiałby zamieszkać na wygnaniu, poza obszarem świadomości. Tymczasem cała praca kultury, wszystkie jej „eteryczne muśnięcia”, z którymi Woźniak od lat chętnie się identyfikuje, polegają właśnie na powracaniu z tego wygnania na żyzną glebę znaczeń.