Małgorzata Szumowska często wpada pod ostrze krytyki. Z jednej strony ma się jej za złe, że bierze na warsztat „modne”, kontrowersyjne tematy, z drugiej – że nie idzie za ciosem i nie spełnia tabloidowych oczekiwań. Jak na ironię filmy, które traktują o niemożliwości pogodzenia sprzecznych dążeń, same padają ofiarą krytyków, którzy taką sprzeczność zdradzają. Wypomina się reżyserce, że uparcie odrabia lekcje z niezagospodarowanych w polskim kinie tematów, a jednocześnie zarzuca, że ucieka od przypisanych im skrajnych formalnych i fabularnych rozstrzygnięć. Z jakichś względów przyjmuje się za pewnik, że ocierając się o zjawisko sponsoringu, musi zrobić sequel „Ostatniego tanga w Paryżu”, bo inaczej da dowód typowej dla polskiego filmowca pruderii. Z kolei, czyniąc bohaterem księdza geja, powinna dokonać miażdżącej krytyki polskiego duchowieństwa i społecznej zaściankowości. Sytuacja Szumowskiej powoli zaczyna przypominać położenie pechowego ucznia, który naraził się nauczycielowi – cokolwiek zrobi, czepliwy belfer znajdzie sposób, aby postawić mu pałę.
Ubolewa się nad brakiem w Polsce dobrego „kina środka”, które o aktualnych sprawach mówiłoby subtelnie, bez bijących po oczach zużytych symboli i bez skrótów w kreśleniu społecznych realiów. Dlaczego więc od Szumowskiej, idealnie celującej właśnie w tę niszę, wymaga się wyrazistych światopoglądowych deklaracji? Krytycy, których drażni nie dość dosadne rozprawienie się ze „strasznym mieszczaństwem” w „Sponsoringu”, są trochę jak bohaterka Juliette Binoche, która w historiach prostytuujących się studentek wciąż szuka sensacji, które ubarwiłyby jej artykuł dla lifestylowego magazynu. Jedna z dziewczyn tłumaczy dziennikarce, że jej klientami są nie tyle poszukiwacze perwersyjnych doznań, ile znudzeni mężowie, którzy tak bardzo oddalili się od żon, że szczytem perwersji jest dla nich zwykłe fellatio. Dlaczego więc od filmu, który ma ze wspomnianym „Ostatnim tangiem w Paryżu” tyle wspólnego, że dzieje się w stolicy Francji i zdarzają się w nim również sceny erotyczne, wymaga się takiej samej pikanterii? Czy rezygnacja z niej nie jest właśnie reżyserskim wyczuciem decorum? Jedyną perwersją w „Sponsoringu” jest „upadek” dziennikarki, która pod wpływem swych rozmówczyń odkrywa magiczny świat erotyki i buntu – odkrywa na nowo masturbację, pluje jedzeniem i pije wódkę z gwinta. Oczywiście to perwersja na miarę bohaterki, ale na tym właśnie zasadza się pomysłowa satyra na burżuazyjne kołtuństwo, zawieszona gdzieś między współczuciem a politowaniem. Szumowska nie dekonstruuje światów, którym się przygląda, a jedynie dyskretnie je przemeblowuje, sprowadzając na ziemię: w „Sponsoringu” – piekiełko studentek dorabiających jako call-girls, w najnowszym „W imię...” – niebo Kościoła pozornie zrzeszające ludzi z misją i powołaniem. Tym odczarowaniem Szumowska może rozczarowywać tych, którzy uparcie spodziewają się panoramicznie nakreślonego, krytycznego portretu środowiska – reżyserka traktuje go jako tło kameralnych rozterek głównego bohatera. Jej ostatnie filmy mają źródło w publicystyce, ale pozbawione są opiniotwórczej misji. Aktualne tematy, potraktowane jako fabularny konkret, to raczej wyraz przekory i świadomego porzucenia ambicji dokonania jakiejkolwiek przełomu.
„Sponsoring”, reż. Małogośka Szumowska
Bohatera „W imię...”, księdza Adama, bardziej niż wygłaszanie płomiennych kazań zajmuje pomoc młodzieży z poprawczaka. Przeszkadzająca mu w byciu wzorowym duchownym seksualność nie staje się przyczynkiem do kliszowej opowieści o kryzysie wiary czy „zakazanej miłości”. Bohater nie postrzega swych homoerotycznych pragnień w kategoriach grzechu, jego podejście jest czysto pragmatyczne – obawia się przeniesienia do innej parafii, z dala od ludzi, z którymi czuje się związany. Fakt, że bohater nie chce rezygnować z bycia księdzem, uwiarygadnia wewnętrzny konflikt między pragnieniem seksualnego spełnienia a duszpasterskimi obowiązkami. Wiara, którą Adam przyjął świadomie w dorosłym życiu, mająca coś ze świeżości i entuzjazmu pierwszych chrześcijan, zostaje przeciwstawiona tradycji polskiej religijności, którą kultywuje się głównie przez bezrefleksyjne obrzędy chrztu, komunii i bierzmowania. Choć jego charyzma wydaje się zniewalać otaczających go autochtonów, koniec końców okazuje się tylko aurą człowieka, który – cytując barokowego poetę – samotnie „toczy bój z szatanem, światem i własnym ciałem”. W gruncie rzeczy Adam pozbawiony jest pomnikowego tragizmu – ani z niego reformator skostniałych norm, ani ofiara społecznej nietolerancji. Dzięki codziennej szamotaninie ze słabościami jest po prostu bardziej empatycznym człowiekiem i kapłanem. Szumowska lubi rzucić fabularną bombę po to, aby rozbroić ją przemyślaną narracją. Sprowadzanie wszystkiego z wyżyn do parteru sprawia, że często spotyka się z zarzutem o polityczną letniość. W tych pretensjach tkwi jednak ukryte założenie, że każde pojawienie się przedstawiciela pewnej mniejszości – narodowej, religijnej czy seksualnej – musi z filmowej opowieści czynić narzędzie krytyki politycznej, naruszać tabu i koniecznie coś przekraczać, tak jakby gej nie mógł być zwyczajnym bohaterem filmu. Czy nie o to walczą ci, którzy domagają się upolitycznienia sztuki? Aby homoseksualizm stał się powszednim zjawiskiem, tak w kinie, jak i życiu społecznym? Aby ze swoją orientacją seksualną czuł się bezpiecznie nie tylko znany stołeczny artysta, który ma wsparcie innych znanych artystów, ale także osamotniony pan Waldemar z masarni w Pyrkach?
Szumowskiej niekiedy brakuje formalnej konsekwencji i odwagi w pozostawianiu niedopowiedzeń. Księdzu Adamowi każe w rozmowie z siostrą powiedzieć: „nie jestem pedofilem, tylko pedałem”, jakby nie w pełni ufała, że widz sam potrafi dokonać gradacji przewinień. W „Sponsoringu” sceną, w której butelka szampana trafia do odbytu szamoczącej się dziewczyny, zapewniła sobie byle jakie alibi przed ewentualnym zarzutem, że relacja prostytutki i klienta została zbyt sielankowo nakreślona. „W imię…” grzeszy miejscami nachalną metaforyką. Słabo wypada wątek kuszenia (a zarazem wybawienia) księdza, w którym reżyserka ucieka się do archaicznego przeciwstawienia natury i kultury – małomówny, trochę dziki prostaczek uwodzi przybyłego z miasta duchownego. Dobrze jednak, że z ich związku nie robi się wielkiej historii miłosnej – to raczej namiętność zrodzona z bliskości i akcydentalnego dotyku, chwila słabości, niosąca w sobie niewykorzystany potencjał nowego życia.
„W imię...”, reż. Małgośka Szumowska
Dookreślenie sytuacji bohaterów odbywa się nie za pomocą ciężkiej artylerii publicystycznego dyskursu, tylko przez miękkie wywracanie kulturowo-religijnych symboli, które zdradza subtelne poczucie humoru autorki „33 scen z życia”. Ksiądz Adam odrzuca wdzięki (nomen omen) Ewy, która przynosi mu jabłecznik, słowami „jestem już zajęty”, z uwodzącym go chłopcem biega w gąszczu kukurydzy, udając małpy. Ich osobliwy taniec w wiejskim Edenie, w którym Księga Genesis kręci piruety wokół Darwina, sugeruje: „byliśmy tu od początku świata”. Zabawnie rymuje się też rozmowa, w której arcybiskup przekonuje, że sprawy nadużyć duchowieństwa nie są w żadnym wypadku zamiatane pod dywan, ze sceną, gdy Adam nie może się wyspowiadać, bo w kościele właśnie trwa odkurzanie. Obowiązkowe w obrazach o wiarołomnych bluźnierstwo także zostaje przełamane ironią. Podczas lekcji pływania złudzenie piety, skomponowanej z nagich ciał mężczyzn, zostaje strawestowane ukradkowym spojrzeniem na genitalia, a gdy w pijackim amoku ksiądz zrywa obraz papieża ze ściany, zamiast Ojca Kościoła podeptać, odpływa z nim w tańcu przy dźwiękach pop rocka. Jaka niewola – taka rebelia.
Szumowskiej nie interesuje transgresja, ale niemożność jej dokonania i związane z nią pragnienie. W tym sensie kino reżyserki jest uniwersalne, zawsze przez małe „u”: konformizm nie jest tu domeną burżuazji – jakiejś abstrakcyjnej grupy społecznej i abstrakcyjnego stylu życia, z którymi nikt nie chce się utożsamić. Konformizm to demon, z którym każdy prędzej czy później musi się zmierzyć. Prostytutki, księża, geje, klasa średnia – to wybrane przez Szumowską środowiska, w których ujawniają się indywidualne ograniczenia, poza które, z różnych powodów, bohaterowie nie potrafią wyjść. Dramat, z którym się mierzą, wynika bardziej z ich własnych sprzecznych pragnień niż ze zderzenia ze światem zewnętrznym. Takie kino z założenia nie eksploruje nowych lądów. Traktuje raczej o doświadczaniu małych kryzysów, które nie przynoszą ani zdecydowanej zmiany, ani wielkiego poczucia straty. Kryzysów zaledwie na krótką chwilę rzucających światło na wewnętrznego, skłonnego do kompromisów „strasznego mieszczanina”, którego wszyscy czasem dokarmiamy, aby każdego dnia nie musieć patrzeć w przepaść.