1. Pragnienie
Hlynur ma osiemnaście lat i chce mu się pić. Od dwóch lat może pracować, a teraz również głosować, ożenić się, ale pić ustawodawstwo mu nie pozwala. Na Islandii, czy w Islandii (to zależy, co się ma na myśli, i jak się lubi to, co się ma na myśli), obowiązuje prawo, które wymaga od spragnionego ukończenia dwudziestego roku życia. Z władzą nie ma żartów. Dawno temu główny dziennik opisał komiczną sytuację. Mężczyzna miał dziewiętnaście lat i znajdował się na własnym weselu. Z zawodu był sprzedawcą. Od siedemnastego roku życia pracował w państwowym sklepie alkoholowym. Napił się jednak i ktoś na niego doniósł. Przyjechała policja. Najpierw wzniosła toast za zdrowie młodej pary, a potem aresztowała pana młodego. Gazety opisują różne rzeczy. Nie trzeba im wierzyć, ale fakt pozostaje faktem.
Mamy piątek, lipcowy do tego. Słońce nie zachodzi. Hlynur zaplanował wszystko dokładnie, bo wie, że sklep zamkną bardzo wcześnie i nikt nie sprzeda mu piwa w restauracji. W sklepie też mu nikt nie sprzeda. Ale na Islandii funkcjonuje instytucja tak zwanego „dziada alkoholowego”. Stoi przed sklepem, a jego znakiem rozpoznawczym jest cuchnąca torba. W tej torbie ma suszoną rybę – popularną zagrychę. Nieletni podchodzą do niego i wręczają banknoty. Z sześciopaku jedno piwo jest dziada.
Reykjavik 101 / fot. robbie, Flickr CC
W piątek wieczorem świat ma tutaj inny wymiar. Trochę zawężony, bo miasto stołeczne szaleje w obrębie 101. Ta liczba to nic innego jak kod pocztowy centrum. Definiuje mały obszar naszpikowany barami, restauracjami, klubami. A Hlynur siedzi na ławce obok ratusza, patrzy na spasione do granic przyzwoitości kaczki, otwiera kolejną puszkę, od czasu do czasu wstając w celu opróżnienia pęcherza przy pobliskiej karłowatej björk, czyli brzozie. Hlynurów są setki. Jeśli przedawkują, co się bardzo często zdarza, nikt nie zabierze ich do izby wytrzeźwień. Takowych tu nie ma. Policja jest, i owszem, to przyjaźni kolesie. Nieuzbrojeni, w kompleksach (przestępczość niewielka), pracują na darmowej taksówce, odwożąc nieprzytomnych do domów. Mniej pijani wracają sami. Często piechotą, lub zamawiają prawdziwą taksówkę. Potem wszystko wraca do normy, bo w niedziele się trzeźwieje, a w poniedziałek idzie do pracy. Hlynur też pójdzie do pracy. Większość młodzieży szkolnej wakacje przepracowuje.
2. Tańcując z piwem w dłoni.
Anna mieszka w odległej dzielnicy. Do centrum ma ponad dziesięć kilometrów. Jest nie tylko przezorna, ale też pełnoletnia, toteż nabyła poważne ilości piwa i mocniejszych trunków dzień wcześniej. Czeka na przyjaciół, którzy starym weekendowym zwyczajem przyjdą około dziewiętnastej, aby pomóc jej to wszystko opróżnić. W początkowy trans wpada się w domu. Przede wszystkim dlatego, że alkohol, choć w sklepie jest bardzo drogi, i tak o niebo tańszy niż w barach. Gdy wszyscy będą zdrowo podpici, zamówią taksówkę. Być może jeszcze o tej porze będzie do centrum jechał jakiś autobus, ale szanujący się Islandczyk nie wsiada do autobusu. Autobusami (jak słusznie zauważył poczytny pisarz Hallgrimur Helgasson w swojej powieści „Poradnik domowego killera”) jeżdżą tylko dewotki, wariaci i Polacy. Co przezorniejszy z Anny towarzystwa ma w portfelu gotówkę. Płacenie kartą może mieć opłakane skutki. Kiedy skończy się kontrola nad alkoholem, skończy się również kontrola nad wydawaniem. Powstanie tak zwana „egzekucja za pomocą plastikowej siekiery”.
fot. Iceland Airwaves / Flickr CC
Podpita paczka jest już w pełnym ludzi centrum. Brzęk tłuczonego szkła, głośne śmiechy, nawoływania, trzask drzwi i okien, wymiotowanie, publiczne sikanie, a nierzadko kopulacja pod murem lub na chodniku, to weekendowa norma. Czy centrum jest zasiedlone wyłącznie przez właścicieli knajp i ich klientów, albo tych, którzy do barów wejść nie mogą i zmuszeni są imprezować na zewnątrz? Oczywiście, że nie! W centrum mieszkają ludzie. W centrum są normalne domy i mieszkania. Posiadanie mieszkania w 101 to prestiżowa bajka.
Noc na ziemi
W Polsce trwa właśnie debata publiczna, w której ścierają się dwie wizje miasta nocą – czy centrum powinno mieć wyjątkowy status jako publiczna przestrzeń barów, nocnych imprez i klubokawiarni, czy też powinno być zwyczajną przestrzenią mieszkalną, objętą nakazem ciszy nocnej? W wakacyjnym cyklu dwutygodnik.com pokażemy, jak ten konflikt interesów wygląda w innych miastach, opowiemy, jak bawią się miasta na świecie.
Istnieje coś takiego jak cisza nocna? Kto by się tym przejmował, gdy noc staje się dniem i ten dzień trwa dwadzieścia cztery godziny? Ale jesienią i zimą, kiedy dzień przestaje istnieć i zastępuje go noc trwająca nie tylko noc, ale i sporą część dnia, wcale nie jest lepiej. Stare przysłowie mówi: nie ma złej pogody – są tylko złe ubrania. I Islandczycy robią w zimowe weekendy dokładnie to samo, co w letnie, choć w innych ubraniach, ma się rozumieć.
Wróćmy jednak do Anny i jej przyjaciół. Wchodzą do jednej z knajp i zamawiają alkohol. Po islandzku. Jeśli polecenie jest proste – na przykład: pięć piw proszę – zamówienie zostanie zrealizowane automatycznie, ale jeśli ktoś zacznie wymyślać dziwne drinki, to istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że klient będzie zmuszony wyjaśnić szczegóły swojego życzenia po angielsku. Barman może okazać się Polakiem lub Litwinem.
fot. Patrick Gensel / Flickr CC
W pełnej ludzi knajpie nie ma już wolnych miejsc, spłoszony Niemiec odbywający praktykę w banku, który za chwilę zbankrutuje, siedzi na wystającym kaloryferze. Trzyma w dłoni szklankę upiornie drogiego vikinga i z uwagą obserwuje tubylców. Gra muzyka i część klientów tańczy. Z piwem w dłoniach, co chwilę rozlewając na siebie lub na inną osobę, ale nikt z tego powodu nie skacze sobie do gardła. Wręcz przeciwnie. Zabawa przebiega bezkolizyjnie. Niemiec nie pochwala wylewania, ale co kraj, to obyczaj i jedno jest pewne – po piwie chce się sikać. Andreas kładzie szklankę z niedopitym trunkiem na sąsiednim stoliku i idzie do toalety. Są trzy pisuary, lecz wszystkie zajęte. I w tym momencie praktykant z banku zalicza jeszcze większy szok. Faceci przy pisuarach w jednej dłoni trzymają swoje penisy, a w drugiej... szklanki z piwem! Zagraniczniak próbuje wejść do kabiny, ale ta jest zajęta. Czeka aż jeden z panów skończy przy pisuarze. Miejsce się zwalnia. Po chwili praktykant jest już przy swoim kaloryferze. Piwa, które zostawił, jednak już nie ma. W jednej sekundzie pojmuje, dlaczego ludzie z piwem tańczą i wychodzą do toalet. Następnym razem zrobi to samo.
Anna i jej znajomi wychodzą z baru. Zanim z trudem wsiądą o szóstej rano w taksówkę do domu, zaliczą jeszcze kilka innych knajp. Nie siedzi się do końca w jednym miejscu. Nawet nie wypada. Trzeba dać innym zarobić. Odbyć tradycyjną pielgrzymkę z baru do baru. A barów w 101 jest mnóstwo.
3. How do you like Iceland?
Plaża w Reykjaviku / fot. stebbz, Flickr CCLotnisko w Reykjaviku obsługuje loty krajowe. Wyjątkiem są regularne rejsy na Wyspy Owcze, czartery na Grenlandię oraz lądowania prywatnych samolotów. Międzynarodowy port lotniczy w Keflaviku jest oddalony 60 km od stolicy i bardzo sprawnie łączy Islandię z resztą świata. Krajowe lotnisko usytuowane jest prawie w centrum miasta i sąsiaduje z kampusem uniwersyteckim. Jest piątek. Z prywatnego dżeta wychodzi lider brytyjskiej grupy Blur. Przyleciał się napić, poszaleć, bo doniesiono mu, że weekendowy Reykjavik jest jednym z najlepszych miejsc świata, żeby się zabawić. Oraz, że – paradoksalnie – jest również rajem intymności. Żadnych zdjęć, żadnych nachalnych dziennikarzy, żadnych wywiadów. Tylko pić i zapominać o męczących trasach koncertowych, bandach zachłannych producentów, nachalnych dziennikarzy, łowców sensacji i autografów. Przypuszczalnie przy którymś piwie lider będzie musiał odpowiedzieć jednemu z tubylców na krótkie i bardzo ważne pytanie: how do you like Iceland? Lider zdecydowanie odpowie: I like it very much. Pytanie nie przewiduje innych odpowiedzi. Na tym cały show wokół gwiazdy się zazwyczaj kończy. Bywa, że gwiazda czuje się tak dobrze, że już nie chce spędzać weekendów w innym miejscu. Lider Blur kupił sobie mieszkanie w samym centrum Reykjaviku, a swoją bezgraniczną miłość do nienachalnego narodu oraz szalonych imprez weekendowych przelał na papier nutowy. Tak powstała ścieżka dźwiękowa do filmu „101 Reykjavik” na podstawie powieści wspomnianego Hallgrimura Helgassona.
O miłości gwiazd do Reyjkaviku można długo i ciekawie, bo Elton John też pokochał (zwłaszcza gejowski klub o wdzięcznej nazwie Vegamot, „na rozstaju dróg”), Nick Cave również powracał wielokrotnie (wcale nie na koncerty), John Travolta przetańczył na jakimś stole całą noc, wybitny malarz norweski Odd Nedrum odkupił od miasta budynek biblioteki (w 101 ma się rozumieć) i zrobił sobie z niej stałe mieszkanie. Lista jest dłuższa, choć oficjalnie jej nie ma. Istnieje też nieoficjalny tytuł „Przyjaciel Islandii”. Coś w rodzaju nadania tytułu doktora honoris causa, lecz bez pompy, wręczania dyplomów i przebierania w śmieszne ubranka. Po prostu w pewnym momencie media, a za nimi ludzie, zaczynają mówić między sobą, że ten, albo ta, albo ci są „Przyjaciółmi Islandii”.
fot. Robert Babiak / Flickr CC
Taki tytuł można też stracić. Quentin Tarantino mimo sławy pozostał człowiekiem bardzo skromnym, więc dowiedziawszy się, jaki odlot można zaliczyć w sobotni wieczór na Islandii, wybrał się na wyspę zwykłym, rejsowym samolotem. I odlot oczywiście zaliczył. Połknął bakcyla, postanowił powrócić. Powracał kilkukrotnie. Pojawiał się w pospolitych miejscach.
Pewnego dnia piszący te słowa spędził z nim na skacowanej pogawędce dobrą godzinę na basenie komunalnym w Reykjaviku 101. W kilka miesięcy po naszym spotkaniu dowiedziałem się, że wielki reżyser został wykreślony z listy „Przyjaciół Islandii”. Wykreślenie było aktem metafizycznego oddalenia, bo jak wspomniałem, lista fizycznie nie istnieje. Wielki reżyser zapomniał był, że imprezował w kraju luterańskim. Choć mało kto praktykuje, to ponad 80 procent społeczeństwa przynależy nominalnie do Kościoła ewangelickiego. Robimy rzeczy, ale się nimi nie chwalimy. Posiadamy rzeczy, ale się nimi nie chwalimy. Coś przeżywamy, ale to nasza sprawa. Pomagamy, ale nie trąbimy o tym. Imprezujemy do urwania filmu, ale w poniedziałek wracamy grzecznie do pracy. Zdradzamy, lecz tylko w weekendy, i żaden pastor nie udzieli nam rozgrzeszenia. A Tarantino, powodowany zachwytem, chlapnął gdzieś w nowojorskim dzienniku to i owo. Mówił, że nie ma lepszego miejsca na ziemi na to, żeby się napić, poimprezować. Jak zwierzę. Do końca. Wysławiał pod niebiosa islandzką wódkę i piwo, ale przede wszystkim ludzi, którzy są w stanie wypić morze alkoholu. Podkreślał, że wcześniej niepotrzebnie przechlapał swój czas na nudnych imprezach z amerykańskim establiszmentem w tle. Przytaczał islandzką imprezę sylwestrową i jakiegoś ministra, który fantazyjnie oddawał mocz na środku pokoju, a inni nic sobie z tego nie robili. Na koniec dodał, że kocha ten kraj i daje głowę, że gdyby poprosił islandzką stewardesę podczas lotu powrotnego nie tylko o drinka, ale o coś więcej, to pewnie by to dostał. Chyba ostatnie zdanie zaważyło na wykreśleniu z nieistniejącej listy. Są pewne świętości. Szargać można wszystko – z wyjątkiem islandzkich linii lotniczych.