Na wycieczkę do Polski – egzotycznego kraju, gdzie nie ma żadnego magazynu muzycznego z prawdziwego zdarzenia (chyba że za taki uznać konserwatywny i nudny „Teraz Rock”, który według mnie jest prasowym odpowiednikiem piosenki „We built this City” Starship) – przyjechała grupa turystów z kraju, gdzie kultura muzyczna rozszerza się szybciej niż wszechświat. Przyjechała na panel o dziennikarstwie muzycznym na targach Co Jest Grane. Na Wyspach co roku powstają nowe tytuły, które dołączają do grupy tych najszacowniejszych: „NME”, „MOJO”, „CLASH” czy „The Fly”. Kwitnie kultura blogowa (wystarczy wspomnieć o www.recomender.net czy blogach muzycznych „Guardiana”), pojawiają się coraz to nowe strony internetowe, które chcą rywalizować z autorytetem „papieru”, lecą ścinane głowy mistrzów, rewolucje zjadają własne dzieci, zrzędliwi tetrycy rywalizują z młodymi byczkami. Krótko mówiąc, ktoś pisze, aby czytać mógł ktoś. Dzieje się. W Polsce dziennikarz muzyczny nie jest kimś, czyje nazwisko się pamięta (chyba że ma „w nazwisku rybę”).
Oczywiście, dawno już minęły czasy, kiedy dziennikarstwo muzyczne było zawodem elitarnym, a dziennikarz chodził niemalże w podobnej glorii, co korespondent wojenny. Nie będzie kolejnego Lestera Bangsa. Nie znaczy to jednak, że temat nie istnieje – mam wrażenie, że debata na targach Co Jest Grane przypomniała nam, że jeśli szybko nie zainteresujemy się w Polsce sporami o krytykę muzyczną, pozostaniemy krajem buraka i ziemniaka. Brytyjczycy mogą prowadzić nam wykłady o pisaniu nawet dłuższe niż przemówienia Fidela Castro, ale nie nauczą nas pisać we własnym języku oraz nie zmuszą tych, których sakiewka pełna jest złotych monet, żeby sypnęli groszem dziennikarzom muzycznym i redaktorom magazynu, który będzie im potrafił przyzwoicie zapłacić.
Europejskie Targi Muzyczne CJG
W dniach 23-25 listopada 2012 w Pałacu Kultury w Warszawie odbyła się druga edycja tej imprezy. Prócz koncertów i prezentacji odbywały się spotkania (m.in. z Tomaszem Stańką, Kayah, producentem Rossem Robinsonem), panele dyskusyjne i warsztaty. Wśród tematów były m.in.: muzyka w internecie, adaptacja przestrzeni pofabrycznych na sale koncertowe, moda na muzykę retro, współczesny polski hip-hop, siła muzyki wykorzystywanej w reklamach.
Nie tylko ze względu na rozwój internetu coraz więcej polskich recenzji pojawia się w sieci – dzieje się tak także dlatego, że nikt w papierze ich nie chce albo nie chce za nie płacić. Wszyscy na targach narzekali na aktualny stan rzeczy, ale nie dlatego, że to ulubiony sport Polaków – narzekali z miłości do muzyki.
Prowadzący panel Przemysław Gulda stwierdził na przykład, że w Polsce mało kto interesuje się muzyką i nie ma ona tak ważnego miejsca w kulturze jak w Stanach Zjednoczonych czy w Europie. „Czy ktoś jest w stanie sobie wyobrazić, że nagrodę literacką Gdynia w kategorii esej dostaje nie, jak co roku, zbiór poświęcony międzykulturowemu dyskursowi uprawianemu na płaszczyźnie sztuki wizualnej, ale np. książka, w której autor opisuje swoją wyprawę do miejsc, w których zmarli słynni muzycy, przy okazji zastanawiając się nad etosem rockowego herosa i meandrami własnego życia emocjonalnego? A taka jest właśnie jedna z kanonicznych pozycji amerykańskiego dziennikarstwa muzycznego, książka jednego z moich ulubionych autorów, Chucka Klostermana”.
Dziennikarstwo muzyczne w Polsce jest więc z założenia zjawiskiem niszowym, trafiającym do minimalnego grona odbiorców. Jeśli dziennikarz muzyczny chce się dowiedzieć o muzyce czegoś więcej, poszukać łączników między nią a tym, co dzieje się obecnie w kulturze, polityce, życiu społecznym, sięga raczej po teksty autorów zagranicznych. Przemysław Gulda ceni zwłaszcza Amerykanów: wspomnianego Klostermana, Roba Sheffielda, Roberta Christgau’a czy Carrie Brownstein.
Na CJG przyjechało co prawda towarzystwo z Anglii, nie ze Stanów, ale i tak zrobiło się trochę tak, jakby przyjechał z Ameryki wujek i przywiózł dużo „zachodniej zgnilizny”. Pewni siebie, zrelaksowani, patrzyli na nas jak na białe niedźwiedzie. Frank Zappa powiedział kiedyś, że „pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze” – tak też brzmiał tytuł panelu. Jeden z forumowiczów strony Drowned in Sound pod tekstem o śmierci dziennikarstwa muzycznego napisał: „ale po co właściwie pisać te teksty, kiedy najbliżej sedna trafia się wtedy, kiedy z zachwyconym wyrazem twarzy powtarza się bez przerwy: «To było kurwa niesamowite»”. Goście panelu starali się wybrnąć z niemożliwego w sposób rozsądny, bo w szaleństwie, jakim jest pisanie o muzyce, musi być jakaś metoda – opowiadali przede wszystkim o swoich doświadczeniach, nie stawiając generalnych diagnoz.
Na zaproszenie organizatorów zjawił się Lewis Carnie (szef programowy BBC2 i BBC6), Mark Millar (CLASH Music), Lisa Wright (NME i The Fly), Emily Rose McKay (NME i Uncut) oraz Kieron Tyler (MOJO i The Arts Desk). Lewis był profesjonalnie zwięzły i do rzeczy. Mark trochę się plątał, ale emocjonalnie angażował (i przystojnie wyglądał). Emily była dowcipna, szczera, z dystansem i błyskiem w oku, który na pewno sprawdza się przy wywiadach. Lisa brzmiała jak zbuntowana nastolatka i widać, że niezłe z niej enfant terrible. Kieron z kolei przypominał mi Johna Cleese'a – ubrany w świetny garnitur, zakochany w sobie i autoironiczny zarazem; taki rodzaj Anglika, który z zachowaniem wszelkiej kurtuazji zapyta: „can I fondle your buttocks?”. Przemysław Gulda usiłował zapanować nad tą „brytyjską inwazją”.
Wszyscy zgodzili się, że osobowość dziennikarza jest najważniejsza, ale powinna manifestować się raczej się między słowami, a nie poprzez bezustanne powtarzanie zaimka „ja”. Powinno się też unikać znanej ze złych wypracowań z polskiego „konferansjerki” typu: „Kiedy jechałam autobusem, nagle pomyślałem, że napiszę…”. „Trzeba mieć swój własny, rozpoznawalny głos – podkreślał Mark – który nie powinien być tożsamy z magazynem, dla którego piszesz. Recenzja to tylko twoja opinia, nic tego nie zmieni – pokaż więc, że jesteś wyjątkowy”. Jeszcze Kieron: „Piszemy przecież zawsze z doświadczenia. Nauczyłem się pisać recenzje z koncertu zaraz po powrocie do domu, kiedy moje emocje są najświeższe. Od razu przechodzę do rzeczy, żadnego wstępnego paragrafu. Musisz zaczynać od tego, co cię porwało – niezależnie od tego, czy jest to pokazanie gołego tyłka czy piosenka, od której się popłakałeś. To jak pamiętnik. Wszyscy zaś lubią czytać cudze pamiętniki”.
Najważniejsza jest historia – podkreślali wszyscy zgodnie. To jak pisanie powieści kryminalnej. Czego szukasz? Jakie są dowody? Muzyka jest nicią, na którą nanizasz kolejne rzeczy – kontekst kulturowy, życie prywatne muzyka, jego inspiracje. Nie można mówić o tworzeniu bez mówienia o sobie. Trzeba pytać swoich rozmówców, najwyżej powiedzą „nie”. Wtedy też się czegoś o nich dowiesz.
Czy nie stało się jednak tak, że dziennikarze zmienili się w wehikuły promocji, traktowani przez działy PR jako tacy „lepsi PR-owcy”, którzy rozreklamują zespół? Czy dziennikarz, który jest archeologiem szukającym skarbów w muzycznej przeszłości albo też wizjonerem układającym przyszłość, został zastąpiony skrzętnym reporterem na usługach rynku? Czy powinno się więc omijać drogi marketingu i polegać tylko i wyłącznie na Facebooku i innych serwisach społecznościowych oraz rekomendacjach przyjaciół?
Zdaniem gości panelu to zgubna droga. Kieron: „Szukam nowych i ciekawych rzeczy wszędzie. Ale tak, przyznaję – większość rzeczy, jakie dostaję, wpada mi przez skrzynkę od agencji PR, nawet najmniejsze zespoły indie mają managerów. Piszę recenzje zaledwie z niewielkiej części tego, co dostaję. Mój kolega z «Daily Telegraph» dostaje cały worek na śmieci płyt CD [w Polsce w mało której redakcji występuje taka klęska urodzaju – przyp. KS]. Musimy to wszystko filtrować. Siadam co tydzień o ustalonej godzinie i przesłuchuję wszystko co przyszło, bo boję się, że coś przegapię”.
Ale być może dobry recenzent muzyczny powinien być bardziej pozytywistą? Mieć poczucie misji? Ani Mark, ani Kieron nie sądzą jednak, że dziennikarz ma pisać teksty misyjne z założenia, a w swoich priorytetach mieć działanie u postaw. Tylko gust ma prowadzić ich od piosenki do piosenki – bez względu na jej pochodzenie.
Z takim podejściem nie zgodził się Lewis: „W tym zawodzie musisz «się wysilić» i sam po coś pójść. Możesz oczywiście czekać na dostawy od wytwórni, które cię zasypują płytami, ale możesz wstać od tego biurka, nie czekać, aż będzie ci dane. Tak jest bardziej ekscytująco. Zależy nam przecież, żeby wprowadzać coś nowego do muzycznego biznesu, a nie się go słuchać”.
Dostarczycielem „nowego” jest przede wszystkim internet. Wraz z jego rozwojem, stopniowo okazywało się, że zarówno dziennikarze muzyczni, jak i sami muzycy mogą obyć się bez siatki hierarchicznych zależności, pokazać się słuchaczom bez pytania kogokolwiek o zgodę, rozpieprzyć „ścieżkę kariery” i rozmaite namaszczenia.
Goście panelu są jednak ostrożni w swoim stosunku do sieci – może dlatego, że sami wciąż okupują media tradycyjne i boją się, że zostaną wyrzuceni z siodła; może zaś dlatego, że na co dzień muszą przeglądać sporą zawartość internetu pod kątem muzycznymi po prostu są realistami, a nie idealistami. Lewis: „Internet wcale nie jest fajny. Każdy może tam wrzucać wszystko. Masz więc mnóstwo rzeczy, które wcale nie są gotowe, niektóre zaś są po prostu okropne – mówię tutaj zarówno o recenzjach, jak i o piosenkach. To zatyka rynek, a także zabiera czas dziennikarzom, kiedy przebijają się przez tę kupę gówna”. Mark Miller jest w opozycji do kolegi po fachu: lubi i ceni zarówno DIY w tekstach, jak w muzyce – czuje tam szczerość i bezczelność, jakiej potem często brakuje. Przemysław Gulda ani się nie przeraża, ani nie zachwyca. Po prostu stwierdza gorzko, że czasem rolą dziennikarza jest filtrowanie gówna.
Lisa nie martwi się filtrowaniem. Martwi się za to, że internet za bardzo przyśpiesza procesy, które powinny obywać się w wolniejszym tempie: „Nie można hype’ować zespołu już po pierwszej piosence, bo hype skończy się, kiedy nagrają album. To paranoja”.
Skoro recenzja nie może być jak instrukcja, to czy powinna być dziełem sztuki? Coraz częściej pojawiają się opinie, że przecież recenzję można spokojnie zastąpić linkami na YouTube. Czytasz ją przez 30 sekund, a w tym samym czasie mógłbyś posłuchać opisywanego kawałka i z większą akuratnością powiedzieć, czy będzie ci się podobał. Słowa muszą więc mieć znaczenie, żeby obronić sensowność samego wysiłku. Dziennikarz nie może starać się tłumaczyć dźwięków na tekst – to niemożliwe – musi zbudować równoległe dzieło.
Jakiś czas temu słynny krytyk muzyczny Neil Kulkarni skrytykował „NME” za promowane standardy dziennikarstwa. W tekście „A New List From The NME, and some thoughts about pop-hackery” pisał, że współcześnie dziennikarz muzyczny jest zatrudniany jako wieszak, jako podsłuchiwacz albo jako perwersyjny geek, który cały czas kłapie dziobem na temat tego, co cała reszta świata przeżywa bez słów. Neil apeluje o to, żeby wreszcie przestać przepraszać za to, jaki zawód się wykonuje i uświadomić sobie, że recenzent to także artysta. „Język jest waszym medium, nieskończoność waszym potencjałem, dorównajcie muzyce, o której piszecie, albo nawet ją przebijcie. Nie jesteście wieszakami! Jesteście częścią dyskusji, bitwy. Weźcie długopisy, kartki, mózgi i walczcie!”.
Wszystko to pięknie brzmi, ale może właśnie tak powinno być – skoro już żyjemy w czasach umów śmieciowych, śmierci prasy i dobrostanu pustosłowia, to żywienie się ideałami wydaje się całkiem rozsądnym rozwiązaniem.