Sezon
rys. Timberdoodle Kennels

Sezon

Aldona Kopkiewicz

Aldona Kopkiewicz przeglądała dla nas dokonania młodych poetów z ostatnich miesięcy. Opowiada o najciekawszych: zaprawionej alkoholem i papierosami liryce Wyszyńskiego, poemacie Oparek, zlepkach metafor Woźniaka i poezji Bąkowskiego, którą łatwiej usłyszeć niż przeczytać

Jeszcze 3 minuty czytania

Zacznę od debiutu Filipa Wyszyńskiego pod tytułem „Skaleczenie chłopca” – Wyszyński został wybrany podczas Połowu w Biurze Literackim w 2010 roku, teraz wyszedł tom napisany przez zaledwie 20-letniego autora. Tacy młodzi debiutanci to podejrzana sprawa. Ilość wódki lejącej się w wierszach Wyszyńskiego wskazuje, że autor chciałby uchodzić za enfant terrible. To książka młodzieńcza, zaprawiona alkoholem i papierosami liryka o śmierci i miłości, „skaleczeniach chłopca” właśnie, o znaczących dotknięciach i utratach, i nawet o tych dotknięciach i utratach, które już nie znaczą, i które Wyszyński przyjmuje dość chłodno. Gdzieś tam patronują mu Rafał Wojaczek i Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki. Ale nie dlatego warto śledzić, jak będzie rozwijał się ten poeta. W jego pisaniu dojrzałość przejawia się w samej formie wierszy – Wyszyński postanowił pisać w sposób tradycyjny i przejrzysty, ale nie popadł ani w starcze, ani w klasycystyczne nadęcie, uchował się też przed kiczem dosadności.

Filip Wyszyński, „Skaleczenie chłopca”. Biuro Literackie,
Wrocław, 48 stron, w księgarniach od czerwca 2012
To proste utwory, czytelne, a jednak przyciągające uwagę; złożone z dość ogranych obrazów, które mimo wszystko zapadają w pamięć. Wyszyński nie chce sztubacko imponować ekscentrycznymi metaforami ani grą słów. Widać, że kształtuje wiersze świadomie, i że najbardziej zależy mu na delikatnym przeplataniu zdań przez trzymane na sztywno wersy. Podobają mi się skojarzenia, niby oczywiste, a jednak świeże i własne. Wieloznaczności przemykają jakby chyłkiem, pojawiają się od czasu do czasu bez większych pretensji. Zdarza się i egzaltacja, ale równie często trafimy tu na udane paradoksy i dowcipy. Mam nadzieję, że autor nie pije tyle, ile w wierszach, i że będzie się dalej rozwijał.

Joanna Oparek debiutantką w dziedzinie poezji niby nie jest, ale to pierwszy tomik, którym wpisała się we współczesną scenę poetycką. „Czerwie” są godne uwagi ze względu na tytułowy poemat; inne wiersze zawarte w tej książce nie wykraczają poza średnią krajową. Oparek wybiera krótszy wiersz, kiedy pisze o własnych przeżyciach, i nagle robi się zbyt egotycznie i przyciężkawo – gdy przerzuca się na trzecią osobę i wycofuje emocje, bywa lepiej.

Joanna Oparek, „Czerwie”. WBPiCAK, Poznań,
66 stron, w księgarniach od lutego 2012
Poemat „Czerwie” opowiada o Julce, zgwałconej podczas wojny ciotce autorki. Nakładają się tu na siebie pamięć o krewnej i fantazje na temat jej doświadczeń, poszarpane wspomnienia są wywoływane w różnych stylach i rozgrywane na dysonansach. Oparek stara się przede wszystkim opisywać, nie przesadza z metaforami, zachowuje dystans i w poruszający sposób łączy czułość z brutalnością. Stosuje środki stylistyczne w duchu Różewicza: wybiera przeważnie wiersz wolny, rozgrywający się w języku potocznym, natomiast napięcie emocjonalne trzyma dzięki pauzom. Nie udaje jej się bez pewnych niezgrabności i niedociągnięć, ale ponieważ właśnie szorstkie potraktowanie materiału sprawiło, że tekst dobrze się czyta, można tymczasem przymknąć na to oko. Zaczyna się tak:

Julka jest stara i mała jest jabłkiem ugryzionym raz

Julka leży w trawie i lato zapomina o niej na czerwono
rosa na pomarszczonej skórce jedna kropla
reszta ciała jeszcze trzyma się ogonka
ale choroby pełzną już po niej leniwe żuki znużone gąsienice

Julka toczy się po podwórku
i jabłoń schyla się po nią

HISTORYJKA:

Miała dziewięć lat i zbierała jagody puszcza ciemna
Julka dziewczynka i wojna jagody koszyk ziemia
wszystkie zwierzęta mówiły po niemiecku
Julka dziecko
Dobiegł do niej

Dobiegł do niej
Otworzył ją i wepchnął jej do środka wojnę

Maciej Woźniak, „Biała skrzynka”. WBPiCAK,
Poznań, 44 strony, w księgarniach od maja 2012
Naprawdę dobra jest nowa książka Macieja Woźniaka – „Biała skrzynka”. Trudno umieszczać Woźniaka w kategorii „młodsi i mniej rozpoznawalni”, bo to poeta z dość długim stażem. Ale nie doczekał jeszcze poważnej recepcji, nawet jeśli „Ucieczka z Elei” przyniosła mu pewien rozgłos. Woźniak opowiada o bardzo podstawowych doświadczeniach – mijaniu czasu, odchodzeniu bliskich i pamięci o nich, mówieniu, ale punktem wyjścia jest jakiś zlepek metafor rozgrywanych tak, że domniemane zdarzenie rozprasza się w nich i między nimi, a zarazem zostaje jednak w pewnej jednostkowej konfiguracji przyłapane. Woźniak ma bogatą wyobraźnię, a dzięki niej tworzy dość zawiłe metaforyczne sieci, które wiążą się tu delikatnie i z wyczuciem, przy pomocy bardzo oryginalnych porównań. Momentami można odnieść wrażenie, że za dużo tu rebusów, a za mało konkretów, ale ten chłodny i intelektualny kierunek mimo wszystko się broni – przede wszystkim dlatego, że w wykonaniu Woźniaka ta gra nie staje się zbyt estetyczna, nie chce być wdzięczna ani urzekająca, więc wchodzimy w te wiersze bez zabezpieczeń i wtedy właśnie dajemy się ponieść.

W tomie znajdziemy świetne wiersze refleksyjne, wspomagane cytatami z mistyków i filozofów, w których manifestują się problemy konstytucji podmiotowości, głosu poetyckiego, przebywania w języku. Język w końcu staje się najważniejszym momentem postrzegania świata przez Woźniaka, co puentuje forma mandali, chwilowego, epifanijnego skojarzenia słów i obrazów – trudno rozstrzygnąć, gdzie zaczyna się opis przyrody, a gdzie kończy poetycka praca między słowami. Tyle ogólników – aby dokładniej zbadać sprawę, trzeba by napisać osobny tekst. Dlatego zostawiam czytelników z wierszem, przy którym wymknęło mi się „wow”. To „Autoportret z papierosem”, nawiązujący, jak się zdaje, do „Autoportretu z fajką” Tadeusza Pióry, który nawiązywał do Magritte'a, a może i do Foucaulta:

Bilde enist sin selbes niht, noch enist im selber niht;
ez ist aleine des, des Bilde ez ist.
Mistrz Eckhart

Słowa przychodzą do głowy, tak się mówi. Bo nie od razu
trzepoczą w jej lampie. Jest dosyć mroku, by miały gdzie
czekać, podnoszone czasami do ust. Tak się podnosi głos,
jakby dłonią z wysokości przepony. Lepszy jesteś
w tej garści, zwinięty w wygodny dla palców rulonik,
niż gdzieś, gdzie trzeba by być chyba duchem świętym,
żeby o sobie wiedzieć. Jak do obrazu, tak się mówi
do siebie. Z wysokości mostka wzywając zaufanego dżina,
umorusałkę w tembrowinach, kuszącą, by oderwać pięty. I wpaść
przez bibułkowy przerębel w twarz jak u madonny mobilną,
więc może być nawet własna. Wiara to jedyna
pewność, każda inna jest tylko wiarą. Krew dzwoni
i dzwoni na ten anioł, kto wie, czy bezpański.

Chciałabym jeszcze wspomnieć o Wojtku Bąkowskim – artyście, który działa w różnych mediach, ale jego twórczość powinna w końcu zostać zauważona także w dziedzinie literatury. Wiersze Wojtka Bąkowskiego łatwiej usłyszeć niż przeczytać, bo publikowane są w niszowych książeczkach artystycznych, a blog WSB był prowadzony tylko do 2009 roku. Bąkowski tworzy w audio i wideo, ale w większości dzieł pojawia się też gdzieś tekst, który na ucho przypomina poezję (tu łapię się na głupim nawyku, że poezja istnieje dopiero w piśmie). Bąkowski jest rozpoznawalny raczej w obiegu artystycznym niż literackim, a u nas – z nie do końca jasnych przyczyn – obiegi te rzadko się przenikają. W końcu jednak ktoś poszedł po rozum do głowy (był to Wojciech Kuczok) i zaprosił Bąkowskiego na wydarzenie literackie – na Scenę Literacką na OFF-ie, gdzie Bąkowski występował sam, melorecytował w towarzystwie jakiegoś niewielkiego urządzenia do skąpo wygrywanych podkładów. Na Youtubie można znaleźć wiadomość, że występ zapowiada pierwszą solową płytę artysty.

Bąkowski wciąż tworzy w klimacie znanym z nagrań KOT-a i Niwei, zmniejsza przy tym melodyjność i rytmiczność strony dźwiękowej, we wcześniejszych projektach także niezbyt piosenkowej – i stara się ją bardziej zintegrować ze słowem. Same teksty natomiast wydają się coraz bardziej przemyślane formalnie. Świetnie współgrały z pojedynczymi, powtarzającymi się dźwiękami elektronicznymi, które brzmiały trochę retro-futuro, a trochę jakby ciut spowolnione dziecko usiłowało się połapać w znalezionym na strychu Casio. Bąkowski to ewenement, bo jawne czerpanie inspiracji z Mirona Białoszewskiego jest związane z wystawianiem się pod krytycznoliteracki ostrzał – ale dziś, kiedy epigonów Białoszewskiego nie ma zbyt wielu, może właśnie nadszedł moment, by czerpać z niego bez kompleksów i twórczo. A może po prostu nieźle mu to wychodzi. Czasem Białoszewski przebija przez te wiersze zbyt wyraźnie, ale sposób, w jaki Bąkowski używa języka, jest jednak niepodrabialny: stosunek zrzynki do własnej dykcji przeważa na korzyść poznańskiego artysty, zwłaszcza że konteksty wizualne i dźwiękowe, często też zapożyczone, stanowią jednak jakąś nową jakość, wyrażającą więcej niż tylko jednostkową wrażliwość Bąkowskiego.

Bąkowski czerpie z potoczności, z mowy, podkręca ją, a potem jeszcze od czasu do czasu podbija niespodziewanym, odjechanym skojarzeniem, żeby nie przykleić się na zawsze do tak zwanej namacalnej rzeczywistości. Podobno stylizuje się na dzieciaka z osiedla, ale wydaje mi się, że przede wszystkim chce robić sztukę z tego, co bliskie; z tego, co znajduje się w pokoju, z tego, co widzi się i słyszy, idąc po bułki i fajki. Poza tym minimalistyczny wizerunek i podkłady współgrają z tekstem, ukazując niby pustą przestrzeń narodzin drobin sztuki, myśli, języka – efekt uzyskiwany dzięki bieli (wampiryczna twarz Bąkowskiego w świetle reflektorów też się liczy) odpowiadającej depresyjnej deprywacji sensorycznej. Podobnie jak szarość i czerń. Anestezja spotyka się tu z tworzeniem stopnia zero, ale bez wielkiego modernistycznego pragnienia czystości czy nowego początku. Autor mówi raczej o tym, jak się czuje i opowiada przy pomocy tego, co ma pod ręką – co brzmi dość naiwnie, ale takie nie jest, zwłaszcza gdy mamy do czynienia z twórczością melancholijnego pogranicza, gdzie stawka toczy się o możliwość zmysłowego pobudzenia, przepisania najprostszych doznań i tworzenia metafor ze zwykłych doświadczeń. Oczywiście, ten gest też z Białoszewskiego, ale Bąkowski jest bardzo wszechstronny i dba o to, by wśród rozpoznawalnych stylów zawsze jednak chodziło o jego wizję i doświadczenie, podejrzewam więc, że jeszcze nam pokaże, do czego jest zdolny.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.