W ciągu ostatnich dekad europejska humanistyka dokonywała rewizji poglądów na relację pomiędzy ludźmi a środowiskiem naturalnym – podejmując próbę naprawy błędu, który można najogólniej określić mianem antropocentryzmu. Założenie (często milczące) o wyjątkowości istot ludzkich uważa się za jeden z filarów tradycji judeochrześcijańskiej, skonsolidowanej u progu nowoczesności przez myślicieli, którzy na pozór wcale nie byli wiernymi sługami kościoła. Na liście inkryminowanych propagatorów antropocentryzmu umieszcza się zwykle Francisa Bacona, jednego z twórców nowoczesnego paradygmatu naukowego, i Kartezjusza. Także drugie źródło, z którego europejska duchowość czerpie wodę na swój humanistyczny młyn, czyli Grecja, nie daje podstaw do zakwestionowania chrześcijaństwa w tym akurat względzie. W Polsce wnikliwie pisze o tych kwestiach między innymi Olga Tokarczuk (przede wszystkim „Maski Zwierząt”, opublikowane w zbiorze „Moment niedźwiedzia”).
Post-humanistyczna rewizja przełomu XX i XXI wieku dotyczy przede wszystkim bytów kolektywnie zwanych zwierzętami. Dużo się mówi – i słusznie – o konieczności włączenia zwierzęcia w obręb refleksji etycznej, a także ponownego zdefiniowania człowieczeństwa w świetle z bólem nabywanej świadomości, że podział na ludzkie i nie-ludzkie jest arbitralny i należy do sfery ideologii, nie empirii. W klasycznym już eseju „Otwarte” Giorgio Agamben pisał, że granica pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem przebiega wewnątrz człowieka. Myśl filozoficzna Jacques’a Derridy jest gęsto przetykana refleksjami na temat zwierząt – wystąpienie tego filozofa podczas poświęconej jego myśli konferencji zatytułowanej „L'Animal autobiografique” (1997) stanowi spójne podsumowanie tych rozproszonych refleksji. Istnieje już oddzielna dyscyplina humanistyki określana jako „animal studies”. Jedną z najsłynniejszych amerykańskich teoretyczek kwestii zwierzęcej jest Donna Haraway, której ogromna popularność stanowi pokłosie opublikowanego w latach 80. kontrowersyjnego „Manifestu cyborga”.
Przyglądanie się problemowi relacji pomiędzy ludźmi i zwierzętami z ogólnej, filozoficznej perspektywy jest bez wątpienia potrzebne, ostatecznie jednak grozi popadnięciem w nową formę metafizyki. Zarówno Derrida, jak i Haraway zdają sobie sprawę z tego ryzyka. Derrida mówi nawet, że „zwierzę” nie istnieje – istnieją tylko poszczególne gatunki zwierząt i poszczególne osobniki w obrębie gatunków. Ludzkie kontakty ze zwierzętami nie przebiegają zawsze według tego samego wzorca. Spotkanie z pszczołą jest czymś innym niż, dajmy na to, z pluskwą. Inaczej zobaczymy wygrzewającą się w słońcu jaszczurkę, a inaczej – gniewosza plamistego (ten niejadowity wąż często bywa mordowany z uwagi na podobieństwo do żmii). Inaczej zareagujemy na spotkanie z miejskim gołębiem, a inaczej – z sową; słowo „kurczątko” budzi inny rodzaj emocji, niż „kurczak” czy „drób”. Ogromne zróżnicowanie ludzko-zwierzęcych spotkań sprawia, że generalizowanie na ten temat nie ma większego sensu. Istnieje jednak bardzo szczególny przypadek zwierzęcia tak silnie i od tak dawna związanego z człowiekiem, że przyjrzenie się ich wzajemnym relacjom może rzucać światło na problem granicy między ludzkim a nie-ludzkim życiem: tym zwierzęciem jest pies.
Donna Haraway używa w odniesieniu do psa określenia „gatunek towarzyszący” (companion species), wskazując na łacińską etymologię angielskiego słowa companion, cum panis, „z chlebem”. Mówi się: pies jest towarzyszem człowieka, czy nawet, w bardziej podniosłym rejestrze, jego przyjacielem, albo „najlepszym przyjacielem”, gdzie przymiotnik dyskretnie wskazuje na fakt, że istnieją także przyjaciele gorsi. Towarzysze, najlepsi przyjaciele, zasiadają do jednego stołu, przy którym dzielą się chlebem, przy czym ten chleb to często mięso pozyskane z ciał gorszych przyjaciół. Od tysięcy lat ludziom, a wcześniej przodkom ludzi, zdarzało się zasiadać do symbolicznego stołu razem z psami. Z tego powodu człowiek i pies to gatunki „towarzyszące sobie” w bardzo radykalnym sensie: od pewnego momentu ich ewolucja przebiegała wspólnie. Zgodnie z aktualną wiedzą biologiczną można zakładać, że historia spotkań z psami jest zapisana nie tylko w kolektywnej pamięci kulturowej, ale też w molekułach, z których zbudowane są nasze organizmy.
Pies, będąc blisko człowieka, jest jednak (a może właśnie ze względu na tę bliskość) wystarczająco inny, żeby bywać przedmiotem namiętnej nienawiści. Nawiązując do obserwacji poczynionych przez Jeana Rolina w książce „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa”, Olga Tokarczuk w tekście „Feralne psy” odnotowuje, że okrucieństwo wobec tak zwanych „bezpańskich” psów jest tak powszechne, iż zdaje się stanowić uniwersalny składnik każdego ludzkiego porządku społecznego: „nowa władza, bez względu na to, czy pochodząca z puczu, przewrotu, niedemokratycznych czy demokratycznych wyborów, często zaczyna od zrobienia porządku z plagą bezdomnych psów (…), jakby wymordowanie bezpańskich psów było aktem założycielskim nowego społeczeństwa”. Przykłady rytualnych czystek, o których piszą Rolin i Tokarczuk są przerażające (np. decyzja Atatürka, żeby wywieźć wszystkie bezpańskie psy na malutką wysepkę bez wody i tam je pozostawić – ten fakt stał się tematem projektu artystycznego Joanny Rajkowskiej „Psy z Üsküdar”), paradoksalnie jednak płynie z nich pewien rodzaj fałszywego pocieszenia, bo łatwo zacząć wierzyć, że tylko jacyś wyjątkowi i z gruntu źli ludzie zdolni są robić takie rzeczy, podczas gdy my sami „nie skrzywdzilibyśmy nawet muchy”, a zatem nie możemy brać na siebie odpowiedzialności za los takich dawno wybitych tureckich kundli.
Co jednak, jeśli chodzi o kundle z naszej części Europy i jeśli zdychają teraz, w ramach czystki przed imprezą sportową, którą współorganizuje nasz kraj? Czy wtedy nadal nie jesteśmy za nic odpowiedzialni? Mam oczywiście na myśli sprawę sprzed kilku miesięcy, czyli rzeź ukraińskich psów przed Euro 2012. W ciągu dwóch lat poprzedzających igrzyska na ulicach ukraińskich miast zginęło około 300 000 psów, przy czym wiele z nich doświadczyło przed śmiercią wielogodzinnej agonii – zasada bowiem, którą kierowali się mordujący, była tylko jedna: zrobić to jak najtaniej. Jedna z najbardziej ekonomicznych metod polegała na podawaniu psom ludzkich leków przeciwgruźliczych powodujących krwotoki wewnętrzne i, ostatecznie, śmierć przez uduszenie, inny prosty sposób polegał na wrzucaniu niewielkich zwierząt żywcem do śmieciarek, gdzie były zgniatane razem z odpadami. Zdjęcia z Ukrainy obiegły internet, pojawiło się kilka doniesień w mediach, zawiązała się akcja „Fair Play – Polska”, zorganizowano kilka pikiet, następnie temat przycichł (szczegółowo pisałam o sytuacji na Ukrainie i o działaniach grupy „Fair Play” w „Przekroju” z 2 czerwca 2012). Czas mediów płynie szybko, każdego dnia trzeba dostarczyć nowej porcji szumu, toteż w kilka tygodni po zakończeniu Euro 2012 ukraińskie psy są dla nas dokładnie tak samo nieinteresujące, jak kundle Atatürka.
Niemożliwość zatrzymania uwagi na jakiejś kwestii choćby przez chwilę to porażająca cecha współczesnej kultury zachodniej. Niemożliwość ta dotyczy przede wszystkim spraw nieprzyjemnych albo trudnych, a w pierwszym rzędzie każdego rodzaju refleksji, który mógłby doprowadzić współczesnych odbiorców informacji do konieczności zrewidowania ich wyobrażeń o sobie. Niestety, podobna logika często przyświeca także działaniom organizacji pro-zwierzęcych: empatia niepostrzeżenie zamienia się w poczucie wyższości i zaczyna działać nie w interesie jakiejś istoty, którą trzeba chronić przed cierpieniem, tylko w interesie samego działacza. Uczestnicy pikiety, która odbyła się pod stacją warszawskiego metra w drugim dniu rozgrywek Euro 2012 skandowali hasło: „Ukraina, krwi kraina!”, bo dzięki temu mieli jasno sprecyzowanego wroga – potwora, który zabija psy i który nie ma nic wspólnego z nami. Drugim wrogiem pikietujących była alternatywna pikieta – grupa rapujących chłopców. Przesłanie młodzieży (piosenki opowiadały o problemach młodych ludzi takich jak narkotyki czy przestępczość, a także o możliwości wyjścia „na prostą”) rozbrzmiewało głośniej niż postulaty grupy „Fair Play” przede wszystkim dlatego, że chłopcy mieli lepsze mikrofony. W związku z tym błyskawicznie stali się przedmiotem werbalnych ataków ze strony obrońców zwierząt. Wytworzył się podział na „nas” i „tamtych”, tak jakby interesy borykającej się z kłopotami młodzieży musiały wchodzić w konflikt z dobrem psów. Z kolei nasza pikieta kilkakrotnie stała się celem agresywnych komentarzy przechodniów, a wszystkie te hałaśliwe zajścia rozegrały się w grupie dobrych ludzi, z których nikt nie jest potworem mordującym psy.
W „Czarnym Potoku” Leopolda Buczkowskiego, powieści z czasów II wojny światowej, pojawia się opis kogoś, kto być może takim potworem jest. Chodzi o Bulca, przedstawiciela policji ukraińskiej współpracującej z Niemcami, o którym jeden z bohaterów powieści opowiada:
Brał, wiecie – a był jeszcze taki mały smarkacz – brał i dusił pszczoły pudełeczkiem od zapałek. Pszczoła, jak zwyczajnie latem, siadała na desce i pocierała nóżkami skrzydełka. Czyściła się z tego wszystkiego, co niepotrzebne w drodze, pocierała głowę i ciężko dęła bokami, zwyczajnie jak pszczoła robotnica. A on, cholera, brał pudełko i trzask. Pszczoła zagrała jak na bajorku i koniec. Przez długi czas to robił. Nieraz pokazywałem to twemu ojcu. A potem to się zabrał do psów. Zabić pałką psa to wielka rzecz. Raz, że trzeba mieć siłę i trzeba być złym człowiekiem. Dopadał psa w kącie i zabijał na śmierć. Nie potrzebujesz mi odpowiadać na to. Widać to od razu, co sądzisz o tym. Ja ci powiem, kto zabija pszczoły, zabić może człowieka i zabija Żyda.
„Czarny potok” to jedno z najbardziej ekspresyjnych świadectw przemocy w całej literaturze polskiej. I choć akcja powieści rozgrywa się w możliwym do zidentyfikowania miejscu i czasie (Podole, rok 1943), to jednak zawarte w niej mroczne intuicje mają zasięg właściwie uniwersalny. Buczkowski pokazuje, że przemoc jest jedną z podstawowych zasad rządzących rzeczywistością, nie tylko wojenną, jego bohaterowie zmuszeni są chwila po chwili walczyć o przetrwanie, żyją w stanie permanentnej ucieczki, co znajduje dobitny wyraz w słynnym pierwszym zdaniu „Czarnego potoku”: „drogi i nocy nie było końca”.
W przytoczonym opisie na uwagę zasługuje fakt, że przemoc wobec ludzi zostaje przedstawiona jako przedłużenie przemocy wobec zwierząt: „kto zabija pszczoły, zabić może człowieka i zabija Żyda”. Jest to zabijanie zasadniczo bezinteresowne, nie służące przedłużeniu życia mordercy, a jedynie wyeliminowaniu irytującej obecności obcego – pszczoły, psa, Żyda. Obcego eliminuje się nie po to, aby osiągnąć jakiś konkretny cel, ale dlatego, że ma się przekonanie co do prawomocności takiego czynu, a przekonanie to płynie z poczucia własnej wyjątkowości, będącego efektem pęknięcia na poziomie bytu, rozdwojenia na „ja” i „nie-ja”. Im bardziej inny, pozostając na zewnątrz, przypomina mnie, zagrażając w ten sposób mojemu przeświadczeniu o unikalności mojego istnienia, tym łatwiej przyznam sobie prawo do agresywnego ataku na tę inność.
Pies, najlepszy przyjaciel człowieka, zajmuje newralgiczną pozycję kogoś, kto raz jest po naszej, a raz po przeciwnej stronie tego ontycznego pęknięcia. Tymczasem końca „drogi i nocy” nie widać.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).