„Cała moja twórczość to jedna wielka książka, jak dzieło Prousta, tyle tylko, że ja spisuję swoje wspomnienia na gorąco, a nie post factum na łożu boleści” – pisze Jack Kerouac w nocie, która otwiera polskie wydanie „Big Sur”. Kerouacowi chodzi nie tylko o stanowcze przypomnienie o integralności swego dzieła, choć tylko o tym pisze wprost. „Z uwagi na obiekcje moich pierwszych wydawców nie pozwolono mi wykorzystywać tych samych imion postaci w poszczególnych powieściach. Ale [...] moje utwory, w tym także «Big Sur», to jedynie rozdziały jednej książki, którą nazwałem «The Dulouz Legend»”. (A Jack Duluoz vel Ti Jean to oczywiście sam Kerouac relacjonujący swe wzloty i upadki.) Nie tylko, bo JK nieobce było przekonanie, że także ranga jego dzieła pozwala na porównania z Proustem i innymi autorami arcydzieł, co – między innymi – przysporzyło mu wielu frustracji.
Sukces „W drodze”, ogromny, choć niebezdyskusyjny, bo oprócz krytyków sławiących autora jako największego amerykańskiego prozaika, czynni byli też sceptycy, nigdy miał się nie powtórzyć, mimo że JK napisał jeszcze całą półkę książek. Po polsku znamy tylko kilka, sporą ich część od niedawna, co być może ma związek z małym renesansem twórczości JK, którego wyrazem była choćby ekranizacja „W drodze” (polska premiera już we wrześniu). W każdym razie ostatnio dostaliśmy trzecie wydanie „W drodze” (w przekładzie Anny Kołyszko) oraz premierowe przekłady Macieja Świerkockiego: wspomniane „Big Sur” z 1962 roku i o trzy lata wcześniejszą „Maggie Cassidy”. To jest oczywiście miła okoliczność i wypada prosić wydawców o kolejne przekłady, ale wypada też zastanowić się nad rzeczywistą rangą tego daru i jego możliwym wpływie na nasze, polskie pisanie i myślenie o literaturze. Wiadomo, że bitnicy jako formacja i JK w szczególności od dawna mają u nas niezłą prasę, jako ostatnia bodaj formacja literacka, z anegdot o której można wykroić tuzin artykułów w kolorowej prasie, przezornie pomijając nie tylko to, co zbyt ponure w ich życiu i przygodach, lecz także, na ile to możliwe, literaturę jako taką.
Jack Kerouac „Maggie Cassidy”, przeł.
Maciej Świerkocki, W.A.B., Warszawa,
256 stron, w księgarniach od 1 sierpnia 2012Składano im, zresztą, także ukłony bardziej wyrafinowane. Pamiętam jak dawno, dawno temu Darek Foks intensywnie zarażał paru kolegów po klawiaturze pomysłem założenia pisma literackiego pod tytułem „Bitnik polski”, do czego oczywiście nie doszło, no bo niby jak miałoby dojść. Skończyło się na ekstatycznym i całkowicie bezinteresownym planowaniu pierwszych numerów w barze Santos vis-à-vis warszawskiej anglistyki, którego także od dawna już nie ma. Oraz krótkich, kapitalnych prozach Foksa, w których występują Sal Paradise (alter ego Jacka Kerouaca z „W drodze”) i jego sławni koledzy. Oraz – chyba trochę wcześniej – brawurowym epitafium Foksa dla Allena Ginsberga, które było nie tylko hołdem dla autora „Skowytu”, lecz także prześmiewczą syntezą znanego ciągu nawiązujących do siebie elegii Audena dla Yeatsa, Brodskiego dla Audena (i Lowella) i wreszcie – tu było już głównie raczej zabawnie, ale za to po polsku – Pawła Marcinkiewicza dla Brodskiego. Foks ładnie rymował tam „towary” z „browarami” i oznajmiał, iż „Kiedy człowiek laskę trzyma, / to go system nie powstrzyma”, co nie jest może ściśle ginsbergowskie z ducha, lecz całkiem nieźle pasuje do sporej części życia i twórczości JK i jego arcybohatera Neala Cassady.
Nim dojdziemy do spraw damsko-męskich, porzućmy wiersze, bo o tych, które pisał sam Kerouac, mówić za wiele nie warto, choć sam miał o nich niezłe zdanie. Kto ciekaw, niech zajrzy właśnie do „Big Sur” zakończonego straszliwie pretensjonalnym poematem „Morze”, by się o tym przekonać. W poemacie, żeby zacytować coś na chybił-trafił, „pożądliwe szczeliny karmią fale / eonami piaskowego mistrzostwa” i z uporem godnym lepszej sprawy wykorzystuje się dadaistyczne zabawy słowami.
Ale dojmująca bywa także proza. Nie słyszałem chyba złego słowa o przekładzie „W drodze”, ale raczej trudno odnaleźć w nim to, o czym rozpisywano się chwaląc oryginał, na przykład słowny ekwiwalent bebopowej improwizacji. Być może rzecz jest w istocie nieprzetłumaczalna – i przynajmniej częściowo świetna. Kiedy, na przykład, zagadnąłem ostatnio o Kerouaca amerykańską tłumaczkę Zbigniewa Herberta, Alissę Valles, usłyszałem, że był „naprawdę beznadziejny”, ale we „W drodze” jest przynajmniej „jakaś energia”. I że zwłaszcza w Kalifornii kult pisarza ma się w najlepsze, kręcąc się głównie wokół owego opus magnum oraz mołojeckiej biografii.
Nie da się jednak ukryć, czego Alissa już nie powiedziała, że mimo całego ówcześnie „wyzwoleńczego” potencjału, dziś czytane „W drodze” to literatura w dużej części chłopacka, nieco nużąca w promiskuitycznej pozie. Wciąż się u Kerouaca (tu i gdzie indziej) „przygaduje panienki na imprezę”, po której one sprzątają i rozmawiają o swoich „kobiecych sprawach” (ewentualnie wspaniałym kutasie Deana Moriartego), a panowie gwarzą o literaturze, przy czym niewiele z tych pogwarek wynika, poza wykrzyknikami, że ktoś tam był naprawdę czadowy. Narastające wtręty buddyjskie, kolejna nieznośność Kerouacowego pisarstwa, są znane tak dobrze, że i pisać tu o ich nie warto.
A dwie inne, nowe w Polsce, rzeczy? Jest w nich wszystko, czy też większość z wyżej opisanych elementów, tyle że energię zastępuje czczość, zmęczenie i tęsknota za dawnymi dobrymi czasami. W „Big Sur”, zapisie nieudanej ucieczki do nadpacyficznej ustroni, zakończonej oczywiście delirium tremens, Kerouac pisze: „podobno jestem Królem Bitników, jak piszą gazety, ale jednocześnie jestem chory i zmęczony całym tym bezdennym entuzjazmem różnych nowych młodych ludzi, którzy próbują mnie poznać i chcą wyrzucić z siebie wszystko, opowiedzieć mi o swoim życiu, żebym podskoczył i powiedział «tak, tak, tak jest», a ja już nie mogę – Wyjechałem na lato do Big Sur właśnie po to, by uciec od takich spotkań – Jak z tymi pięcioma żałosnymi licealistami, którzy pewnego wieczoru przyszli pod moje drzwi na Long Island w kurtkach z napisem «Włóczędzy Dharmy», spodziewając się, że mam dwadzieścia pięć lat, bo na skrzydełku książki wydrukowano błędną datę, a tu okazuje się, że jestem znacznie starszy i mógłbym być ich ojcem (...)” (przeł. Maciej Świerkocki).
Nie jest to niesympatyczna obserwacja. Sympatyczne i dość zadziwiające dla polskiego czytelnika jest też obserwowanie, w początkowych partiach tekstu, refleksyjnych fragmentów na temat mocy przyrody oraz zbędności blichtru świata tego, które mógłby dokładnie tak samo napisać Edward Stachura! Potem jednak tempo narasta i widać, że to, co miałoby być wariacją na temat metody pisarskiej mozolnie wypracowanej na potrzeby „W drodze”, zadziałało raz i więcej nie chce. No a potem następuje ów straszliwy poemat o morzu.
A we wcześniejszej „Maggie Cassidy”, którą w niektórych polskich recenzjach dziwacznie rekomenduje się jako okazję do zobaczenia Kerouaca przed „W drodze” – dziwacznie, bo napisał ją później, choć rzeczywiście o czasach swej wczesnej młodości, nie ma już prawie nic godnego prawdziwej uwagi. Jest, owszem, lokalny koloryt frankokanadyjskiej społeczności, z której się Kerouac wywodził, jest trochę wartkich dialogów i dynamicznych opisów, rysujących gęstą fakturę życia w rodzinnym miasteczku Lowell i pierwsze namiętności młodego Jacka, ale wszystko to tonie w pretensjonalnej, urywanej, zdobionej wielokropkami narracji.
W „Maggie Cassidy” Kerouac żegna się z własnym dorastaniem, a czytelnikowi wypada chyba pożegnać się z nadzieją, że przeczyta jeszcze jakąś jego poruszającą książkę. Tak więc, drodzy wydawcy, publikujcie Jacka Kerouaca do woli, ale nie zapominajcie, że skandalicznie mało mamy po polsku pewnego innego „bitnika”. O, ten był naprawdę dziki i inspiruje do dziś. Nazywał się William S. Burroughs.
Chodzi bitnik koło drogi…
… czyli Jack Kerouac a sprawa polska. Jeśli pisarz ma wciąż w Polsce dobrą prasę, to chyba głównie dlatego, że z jego życia – bo nie literatury – da się wykroić tuzin artykułów w kolorowych magazynach
Jeszcze 2 minuty czytania