Śladem retrozbrodni

Śladem retrozbrodni

Katarzyna Wajda

Przepis na kryminał retro pozornie jest prosty: czas – przeszłość mniej lub bardziej odległa, najlepiej międzywojnie, miejsce – miasto (preferowane multikulturowe), bohater – wyrazisty, niepokorny, raczej á la Marlowe niż Poirot. I oczywiście zagadka

Jeszcze 4 minuty czytania

„Każde porządne miasto prócz rynku, katedry i lochów bezwzględnie powinno mieć swój kryminał, który zamienia powszednią i banalną przemoc w zagadkę i tajemnicę”. Stale rozrastająca się retrokryminalna mapa Polski świadczy o tym, że ów postulat Marcina Wrońskiego z posłowia do II wydania jego „Morderstwa pod cenzurą” to rodzaj samospełniającej się przepowiedni. Niesłabnąca popularność kryminałów retro, ich obecność na listach bestsellerów i fakt, iż autorzy najpopularniejszych serii zostali utrzymującymi się z pióra zawodowymi kryminalistami, to koronny dowód na to, że (stylowa) zbrodnia jednak popłaca.

Nikt nie wie o tym lepiej niż Marek Krajewski, na tym polu prawdziwy recydywista, twórca postaci Eberhardta Mocka, pierwszej ikony retrokryminału, która pojawia się i w niedawno wydanych „Rzekach Hadesu”, powieści krzyżującej oba wymyślone przez autora cykle. We Wrocławiu roku 1946 spotykają się dwaj zaprzyjaźnieni i ukrywający się – Mock w piwnicy, Popielski w sutannie – detektywi, by, podążając śladem zbrodni z roku 1933, odnaleźć pedofila-gwałciciela. Obaj utracili swoje miasta: pierwszy – Breslau, drugi – Lwów; czytelnicy zaś, jeśli wierzyć deklaracjom pisarza, stracą co najmniej jednego z nich. Mock bowiem wrócił tylko po to, by autor mógł się z nim – i Breslau – godnie pożegnać. Niezależnie od tego, czy to ostatecznie pożegnanie (Borys Akunin też zapowiadał definitywne rozstanie z Fandorinem i szczęśliwie słowa nie dotrzymał), „Rzeki Hadesu”, wydane 13 lat po debiutanckiej „Śmierci w Breslau”, zamykają pewien rozdział w twórczości Krajewskiego. A także pierwszy okres rozwoju nurtu – dlatego to dobry pretekst do podróży śladem retrozbrodni i małego podsumowania.

Przepis na sukces, czyli ile retro w retro


Przepis na kryminał retro pozornie jest prosty: czas – przeszłość mniej lub bardziej odległa, najlepiej międzywojnie, miejsce – miasto (preferowane multikulturowe), bohater – wyrazisty, niepokorny, raczej á la Marlowe niż Poirot. I oczywiście interesująca zagadka, najlepiej mroczna, z większą lub mniejszą nutką dekadencji, podważająca mit o starych dobrych (czytaj: spokojnych) czasach albo, przeciwnie, budząca tęsknotę i zazdrość, że kiedyś, wszystko, łącznie ze zbrodnią, było lepsze. Ów motyw czasu i nostalgii jest kluczowy dla nurtu, bo sam termin retro tyleż wygodny, co nieprecyzyjny.
Długo funkcjonował jako synonim międzywojnia, świata podwójnie utraconego nie tylko przez naturalny upływ czasu, ale też zmiany historyczne. Wojna w dużej mierze zniszczyła wieloetniczną Polskę, przesunęła granice, a PRL zerwał więź z II RP –  jeśli przypominał, to w sensie negatywnym, pokazując wynaturzenia sanacji. Nieprzypadkowo w „Vabanku” (1981) Juliusz Machulski przewrotnie odwoływał się do międzywojnia jako epoki wartości – honoru, uczciwości – deficytowych nie tylko w czasie stanu wojennego. Kryminały retro to również popkulturowa forma odzyskania tej utraconej więzi, odnalezienia „małej ojczyzny” i opowiedzenia o niej w atrakcyjny sposób. By to zrobić, trzeba najpierw znaleźć się w tym świecie, stąd niezbędna dokumentacja – studiowanie gazet, map, historii miejsc i obyczajowości, legend i plotek. Popularne filmy, piosenki i absurdy, jak słynny rozkaz 166 nakazujący oficerom policji po służbie noszenie szabel – wszystko to składa się na rekonstruowany obraz utraconej przeszłości. Pisarski trud najbardziej docenią (albo skrytykują) tubylcy – dla czytelnika nietamtejszego istotniejsze jest zmieszanie składników retrokryminału w odpowiedniej proporcji, co się na przykład nie udało w naszpikowanej topograficznymi i historycznymi detalami powieści „Teufel” Izabeli Żukowskiej, która sprawia wrażenie nie tyle kryminału, co przewodnika po Gdańsku roku 1939, z doklejonym wątkiem sensacyjnym.

Granice „retro”, co nieuniknione, zaczynają się przesuwać – i to w obie strony. „Raport Badeni” Krzysztofa Maćkowskiego przenosi nas do stopniowo pogrążającego się w gorączce futbolowej Krakowa AD 1900, a Krzysztof Beśka swój „Trzeci brzeg Styksu” (pierwsza część zapowiadanego cyklu) lokuje w scenerii „ziemi obiecanej”, Łodzi lat 90. XIX wieku. W podobnym czasie, tyle że na wielkopolskiej prowincji, rozgrywa swoją „Zbrodnię w błękicie” Katarzyna Kwiatowska, proponując szaradę á la Agatha Christie (z mocnym wątkiem kulinarnym). W latach 1901-1906 toczy się też akcja cyklu Piotra Schmandta („Pruska zagadka”, „Fotografia”), którego bohater, inspektor Ignaz Braun, choć pracuje w Berlinie, zagadki rozwiązuje w prowincjonalnym Wejherowie (sam autor w „Depozycie gdańskim” przeniósł się do Gdańska końca lat 30. XX wieku). Gdzie kończy się retro, a zaczyna – brzmi gorzej – kryminał historyczny: cykl Mariusza Wolnego o Kacprze Ryksie, królewskim inwestygatorze z renesansowego Krakowa mieści się w tej drugiej kategorii, ale przy „Julu”, romantycznym kryminale Pawła Goźlińskiego, pewności już nie ma, choć, na dobrą sprawę, akurat etykietki w kryminale to sprawa drugorzędna.

Odwrotny kierunek na osi czasu obrał Tadeusz Cegielski w „Morderstwie w Alei Róż”: tu, w tle zbrodni, Warszawa lat 50. XX wieku – budowa PKiN, pionierskie początki polskiej telewizji, demokratki i rozgrywki (z podtekstem antysemickim) w aparacie bezpieczeństwa. Łącznikiem z przedwojniem jest kpt. Ryszard Maria Wirski, niegdyś oficer referatu kryminalnego policji, który, jako profesjonalista, ocalał z kadrowego pogromu. Debiut znanego historyka – zapowiadany jako początek cyklu – to także swoisty hołd złożony dawnym kryminałom i powieściom zeszytowym, ale przede wszystkim – dobry przykład odświeżenia formuły (pod)gatunkowej.
Między (stosunkowo niedawną – lata 80.) historią a współczesnością zawieszone są też kryminały Ryszarda Ćwirleja o poznańskich „szkiełach” („Trzynasty dzień tygodnia”, „Upiory spacerują nad Wartą”, „Ręczna robota”, „Mocne uderzenie”), szczególna gratka dla wielbicieli powieści milicyjnej. Niezależnie od tego, czy to jeszcze retro, ta tendencja – umieszczanie akcji w scenerii PRL-u – będzie się umacniać. Podobnie, być może, jak krymi-zgrywa (termin Wrońskiego), rodzaj kryminalnego pastiszu, gry konwencją i intertekstualnej zabawy.

W ten nurt wpisują się krakowskie kryminały – wspomniany „Raport Badeni” i „Sekret Kroke” Małgorzaty i Michała Kuźmińskich. Maćkowski, idąc śladem Borisa Akunina, bawi się językiem epoki, buduje obraz C.K. Krakowa, jednocześnie puszczając oko do czytelnika, że to zabawa, stąd inspektor Gustaw Mahler (nie z tych Mahlerów), komentując wyczyny futbolistów na Błoniach, przewiduje, że największym problemem będą kibice. Powieść Kuźmińskich to kryminał zdecydowanie pół żartem – jest zarówno wędrówką po przedwojennym Krakowie z naciskiem na Kazimierz, jak i historii gatunku. Aluzje do „Kodu da Vinci”, „Imienia róży” czy „Nagiego instynktu”, ale i niefortunnych wypowiedzi rodzimych polityków (największe niebezpieczeństwo tego typu intertekstualnych zabaw: choć przyjemnie się je czyta, szybko się starzeją). Podobnym tropem pisarskie małżeństwo poszło w „Klątwie Konstantyna”, rozgrywającej się w grodzie Kraka AD 1946 i równie mocno zakotwiczonej w popkulturze, od powieści tajemnic á la Eugeniusz Sue począwszy. Z dobrym skutkiem – Kraków ma już swoje miejsce na retromapie.

Zresztą retrokryminaliści puszczają oko do czytelnika na różne sposoby, między innymi poprzez ukłon w stronę kolegów: Wroński, wielbiciel „Vabanku”, przywołuje warszawskiego komisarza Przygodę i lwowskiego Popielskiego, który z kolei w „Rzekach Hadesu” idzie na piwo z dziennikarzem śledczym, Jakubem Sternem, bohaterem cyklu Pawła Jaszczuka. Takie intertekstualne zabawy to dodatkowy smaczek dla kompetentnego czytelnika, dający poczucie przynależności do wielkiej, retrokryminalnej rodziny i – współuczestnictwa w zbrodni.

Dwaj panowie M. et consortes

W trzynastoletniej historii pod(gatunku), najmocniejsze punkty na retrokryminalnej mapie Polski to Wrocław/Breslau i Lublin – na tyle, że literaccy bohaterowie stali się częścią strategii promocyjnej swoich miast. Krajewski pionierskim cyklem o Mocku przetarł szlak i zaproponował klucz do epoki – stylizację. Kryminalna saga o Breslau to swoiste retronoir, rodzaj nieco perwersyjnego wyznania miłości do rodzinnego miasta i ulubionego „kryminalisty”, Raymonda Chandlera.
Przed Krajewskim podobną strategię – połączenie historii z konwencjami czarnego kryminału – zastosował specjalista od historical mystery, Philip Kerr, w swojej trylogii o działającym w nazistowskim Berlinie prywatnym detektywie Berniem Guntherze (skądinąd ciekawe, czy po „Marcowych fiołkach” pozostałe części cyklu „Berlin Noir” doczekają się polskiego tłumaczenia). Tyle że polski pisarz, w przeciwieństwie do brytyjskiego, który w Berlinie był tylko na stypendium, we Wrocławiu mieszka całe życie (nieprzypadkowo na przykład kolejne adresy Mocka wyznaczają szlak przeprowadzek autora). Stąd też w jego powieściach miasto to nie tylko sceneria, ale też równorzędny wobec Mocka bohater. Bohater jemu podobny, bo, mimo drobiazgowo odtworzonej topografii, obyczajowości – także, jako mroczna Atlantyda, stylizowany. Miasto, detektyw (skrajne wcielenie Philipa Marlowe’a) i zbrodnie są równie dekadenckie, co z jednej strony wyróżnia cykl o Breslau, z drugiej – prowokuje zarzuty o powtarzalność. Rzeczywiście, jeśli bierze się do ręki kryminał Krajewskiego, wiadomo, czego się spodziewać: makabryczna zbrodnia, perwersyjny seks, podejrzane typy. A jednak i tak czyta się z przyjemnością.

Podobnie jest z lwowskim cyklem o – cierpiącym na nieznaną medycynie epilepsję z wizjami – komisarzu Edwardzie Popielskim („Głowa Minotaura”, „Erynie”, „Liczby Charona”, „Rzeki Hadesu”), którego z Mockiem łączy nie tylko męska przyjaźń, trudny charakter, skomplikowane relacje rodzinne, upodobanie do łacińskich maksym i cór Koryntu. Pisarz po „Rzekach Hadesu” zapowiada zmianę: pytanie, czy dotyczy ona tylko scenerii – powojenny Wrocław zamiast przedwojennego Breslau czy Lwowa – czy także bohatera: w „Eryniach” datę śmierci Popielskiego wyznaczył na rok 1973... Niezależnie od planów Krajewskiego z retrokryminalnej mapy Lwów raczej nie zniknie, bo dwa nowe – kilka lat po „Foresta umbra” – kryminały, „Plan Sary” i „Marionetki”, niedawno wydał Paweł Jaszczuk.

O ile z Mockiem żal się rozstawać, o tyle pożegnanie z warszawskim komisarzem Jerzym Drwęckim, bohaterem cyklu Konrada T. Lewandowskiego („Magnetyzer”, „Bogini z labradoru”, „Elektryczne perły”, „Perkalowy dybuk”, „Śląskie dziękczynienie”) przyszłoby mi bez trudu. Rozumiem – i doceniam – edukacyjne intencje autora („Tak jak metafizykę Fiszera odtwarzam polskie elity pogrzebane w Palmirach i Katyniu”), ale, jako osoba nieźle obeznana z epoką, raczej nie jestem ich adresatem. Warszawski cykl można bowiem reklamować sloganem „z komisarzem Drwęckim przez międzywojnie – ludzie, miejsca, wydarzenia”. Bohater nie dość, że mimo młodego wieku ma piękną wojenną kartę i liczne sukcesy zawodowe, to jeszcze udane życie rodzinne (z erotycznym włącznie), przyjaźni się z Wieniawą-Długoszewskim, na polecenie Marszałka negocjuje z Korfantym, biesiaduje z Francem Fiszerem, a do stolika Skamandrytów w „Ziemiańskiej” siada jak do swojego... Cenne jest odtworzenie świata przestępczego stolicy, hierarchii, kodeksu czy legendarnych postaci, jak Tata Tasiemka, ale w połączeniu z irytującą wielkoświatowością i doskonałością bohatera – nawet jeśli usprawiedliwiać ją bardziej przygodową niż kryminalną konwencją – nawet takie smaczki wydają się mdłe.

Na tle koneksji warszawskiego kolegi komisarz Zygmunt Maciejewski, który zna tylko Ordonkę (i to z czasów, gdy była jeszcze małą Marysią Pietruszyńską) sprawia wrażenie prowincjusza. Mylne, bo to dzięki niemu (pozornie) prowincjonalny Lublin wyrasta ostatnimi czasy jeśli nie wręcz na stolicę retrokryminalnej Polski, to z pewnością mocny jej punkt. Marcin Wroński wypracował własną, coraz ciekawiej rozwijającą się formułę retrokryminału, z dobrze odmierzonymi składnikami. Jego Lublin dla czytelnika nietutejszego jest namacalny, ale nieprzytłaczający wyliczanką miejsc. Miasto Polaków, Żydów i Niemców (ciekawy wątek komisarza Krafta), endeków i komunistów. Wroński nie miesza, jak Lewandowski, postaci historycznych z fikcyjnymi, ale wprowadza bohaterów na nich wzorowanych, np. pojawiający się już w debiutanckim „Morderstwie pod cenzurą” Józef Zakrzewski i Jerzy Trąbicz to nieco przerysowane portrety lubelskich poetów, Józefów Łobodowskiego i Czechowicza (świetny pomysł z jego wojennym wskrzeszeniem...).
Intrygi, niebanalne i wciągające, są mocno związane z historią Lublina, co widać zwłaszcza w ostatniej powieści – „Skrzydlatej trumnie” – wykorzystującej historię tamtejszej fabryki samolotów. Wreszcie bohater, Zyga Maciejewski, wiarygodny w swojej zwyczajnej niezwyczajności. Tak jak Mock bardziej z literatury, tak on – z życia. Czytający w oryginale „Proces” Kafki bokser ze złamanym nosem, ciekawą biografią, przeżywającym wzloty i upadki związkiem z pielęgniarką Różą, swobodnym podejściem do regulaminu i – po frontowych przejściach – nieprzesadną miłością do odrodzonej ojczyzny. Bliski, mimo różnicy pokoleń, literackim kolegom po fachu – inspektorowi Rebusowi czy komisarzowi Holtowi – stosunkiem do alkoholu i swojej pracy, ale i czytelnikowi, który w dużym stopniu podziela spojrzenie bohatera.

O ile Wejherowo Schmandta pokazane jest w stylowej sepii, Breslau Krajewskiego pociągnięte czernią, to Lublin Wrońskiego mieni się żywymi kolorami. Tak jak Akunin podkreśla, że fandorinowa Rosja lat 1876-1905 przypomina współczesną, tak i lublinianin, mówiąc o swoich kryminałach, używa pojęcia „kryptopublicystyka”, i przyznaje, że jego kluczem do epoki jest podobieństwo, analogie między przeszłością a współczesnością. Stąd na przykład w pisanym w czasach IV RP „Morderstwie pod cenzurą” motyw narzucanego odgórnie patriotyzmu (nieobowiązkowo obowiązkowych mszy dla policjantów) czy ciągle aktualny problem handlu kobietami w „Kinie «Venus»”. W tym kontekście zasadne jest pytanie, czy we wspomnianej „Skrzydlatej trumnie” wątek pilota, który „zamiast być żywym tchórzem, wolał być martwym patriotą”, też może być aluzyjny.

Możliwe, bo autorowi odwagi nie brakuje – to, że do tej pory uczucia żadnego prawicowego posła nie zostały obrażone słowami Maciejewskiego, który w ostatniej powieści porównuje swoje cierpienia jako więźnia UB z męką Jezusa, tłumaczą niskie wskaźniki czytelnictwa. Prawdziwych patriotów obraziłby też zapewne komentarz bohatera do listy katyńskiej w „A na imię jej będzie Aniela”, powieści znakomitej – nie tylko najlepszej w dorobku Wrońskiego, ale jednej z lepszych w historii polskiego kryminału – i wybitnie antymartyrologicznej. Choć pisarz nie jest jedynym, który ulokował akcję w czasie II wojny światowej, to sposób potraktowania tematu – pionierski. Zamiast czarno-białych schematów – różne odcienie szarości, w tym także jeśli chodzi o dotychczasowe tabu, jak Polacy w szeregach granatowej policji i Kripo. Choć Wroński zapewnia swojemu bohaterowi rodzaj alibi, to jednak pytanie – czy w czasie wojny, epoki masowej i zorganizowanej śmierci, ściganie sprawców zbrodni indywidualnych to kolaboracja czy po prostu wykonywanie swojej pracy („Jestem gliną, nie bojownikiem o wolność naszą i waszą”) – jest zasadne. Pisarz zrywa z narodowościowymi podziałami na dobrych Polaków i złych Niemców, ofiary i katów: Polacy piszą do Gestapo donosy na sąsiadów i wybierają się na złote żniwa pod Majdanek, niemiecki zwierzchnik Maciejewskiego ratuje Żydówkę, a jednym z powieściowych czarnych charakterów jest autentyczna postać konfidenta gestapo Szamy Grajera, króla lubelskiego getta. Świetna, wielowarstwowa powieść, godna polecenia zwłaszcza tym – skądinąd coraz mniej licznym – profanom, dla których kryminał to ciągle rodzaj dość błahej rozrywki.

Ciekawe, w którą stronę pójdzie Wroński: „Skrzydlata trumna” rozgrywa się na dwóch płaszczyznach czasowych, w roku 1936 i 1945, a kończy cliffhangerem: Maciejewski w ubeckim więzieniu skłaniany jest przez majora – nomen omen – Grabarza do podpisania lojalki. Ciąg dalszy – mam nadzieję – nastąpi, podobnie jak, zapewne, pojawią się kolejne retrokryminały. Zagadką pozostaje, dlaczego powab uprzednio sprzedanych zbrodni nie skusił filmowców: serial o Mocku miał robić Filip Bajon, potem Patryk Vega, mówiło się o adaptacji cyklu lubelskiego, ale na planach się skończyło. Zaważyły koszty realizacji filmu historycznego, a może względy ideologiczne, bo – zwłaszcza u Krajewskiego – za mroczne to międzywojnie. Niekoniecznie jednak jest czego żałować, bo doświadczenie uczy, że zrobienie z dobrego kryminału literackiego dorównującego mu poziomem filmu może być niezwykle trudne, czego doskonałym przykładem zbrodnia, jaką na „Uwikłaniu” Miłoszewskiego popełnili adaptatorzy. A póki co, pierwsza trzynastka dla twórców i wielbicieli gatunku w sumie okazała się szczęśliwa – kolejna pokaże, czy przepowiednia Wrońskiego nie stanie się klątwą.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.