Światowe media nie rozpieszczają ukraińskiej sztuki nadmiarem uwagi. Ale dzięki kierownictwu Akademii Kijowsko-Mohylańskiej (NaUKMA) trafiła ona na łamy „New York Timesa”. 23 marca gazeta zamieściła artykuł o wystawie „Ukraińskie ciało” w Centrum Kultury Wizualnej NaUKMA, która została zamknięta decyzją rektora Akademii, Serhija Kwita. Deklaracje poparcia dla Centrum wystosowali już wtedy znany historyk Timothy Snider, były prezydent Polski Aleksander Kwaśniewski, znani filozofowie Judith Butler i Slavoj Žižek – ale rozgłos międzynarodowy nie wywarł na panu Kwicie wrażenia: autorka niniejszego artykułu nie doczekała się od niego odpowiedzi na swoje pytanie, a zamiast niej otrzymała link do osobistej strony rektora, na której zamieszczono jego wywiad dla ukraińskiego kanału telewizyjnego TVi. Po ukraińsku – zapewne był to gest w stronę czytelników „New York Timesa”, by mogli lepiej zorientować się w sytuacji.
29 marca 2012 roku Rada Naukowa Akademii Kijowsko-Mohylańskiej zlikwidowała Centrum Kultury Wizualnej (CWK) jako jednostkę w składzie NaUKMA. Poprzedziła to „reorganizacja”, obejmująca zmianę kierownika oraz zamknięcie pomieszczeń, jakoby z powodu zagrożeń budowlanych; a wszysko zaczęło się 10 lutego od owej jednoosobowej decyzji rektora NaUKMA Serhija Kwita, nieco później podtrzymanej przez Radę Naukową. Sam rektor tłumaczył swoje postanowienie pornograficznością wystawy:
W Akademii Kijowsko-Mohylańskiej nie ma cenzury, ponieważ wszystko budowane jest na wzajemnym zaufaniu. Wystawa „Ukraińskie ciało” stanowi ten wyjątek, który na całym świecie związany jest ze stosunkiem do tak zwanych tekstów patogenicznych (zawierających przede wszystkim pornografię i przemoc). Podstawowa trudność dyskusji, dotyczących oskarżeń o cenzurę, polega na określeniu, co właściwie można uważać za pornografię. Ponieważ stosunek do porno sam w sobie jest jednoznacznie negatywny.
Kampania ratowania „Ukraińskiego ciała” i CWK, która rozpoczęła się po 10 lutego – dyskusje, w tym internetowe, publikacje w mediach, akcje protestacyjne – mogła stać się kolejnym skandalem wśród wielu podobnych, jednak w jej trakcie okazało się, że kręgosłup wspólnoty intelektualnej jest znacznie bardziej elastyczny, niż chciałoby się przypuszczać. Nawet jeśli wziąć za punkt wyjścia najbardziej radykalne tezy – że wystawa rzeczywiście była obrzydliwa lub, jak to elegancko ujął pan Kwit, „gówniana”, a odwołane kierownictwo Centrum Kultury Wizualnej to fanatyczni lewacy – dokonane przy okazji odkrycia są nieprzyjemne i niewygodne: nagle ci, których umownie można i warto było uważać za „swoich”, okazali się może nie przeciwnikami, ale, powiedzmy, ludźmi zbytnio otwartymi na kompromisy. Zamknięcie CWK było ostatnim obciążeniem rachunku, po którym bankructwa nie dało się już ukryć.
Микита Кадан. "Продажні" / infocorn.org.ua
Jak „my” zostaliśmy bankrutami
Na początek warto określić, kim są ci „my”, do których można i trzeba mieć pretensje – określić nie wpadając w elitaryzm. To „my” powinno być inkluzywne, czyli „my” to wspólnota, od której oczekuje się refleksji na temat zarówno społecznej „średniej sumy opadów”, jak i precedensów w rodzaju zamknięcia wystawy „Ukraińskie ciało”, oczekuje się wypracowywania decyzji i polityki działania. „My” mają nie tylko misję zawierania i rewidowania kontraktów społecznych na różnych poziomach, ale także misję „sprzątaczy lasu”. Wszystkie te oczekiwania wynikają z intelektualnego i obywatelskiego dorobku tej wspólnoty, a także z higieny życia akademickiego, biznesowego i społecznego – tutaj warto być może uciec się do metody, którą w podobnych przypadkach proponuje profesor Jarosław Hrycak: zdefiniować, kim „my” nie są. „My” nie są fundamentalistami (religijnymi czy ideologicznymi), ksenofobami, zapewne nie są oportunistami… Znacznie trudniej jest wskazać wartości, które milcząco „my” podzielają, ale raczej nie będzie błędem wymienienie priorytetu jednostki przed zbiorowością, praw człowieka, wolności słowa, akademickiej niezawisłości.
Jednak zamknięcie „Ukraińskiego ciała” zademonstrowało, że właśnie wokół tych wartości konsensus nie istnieje, co oznacza, że „my” okazało się nader chwiejnym konstruktem.
Володимир Сай, скульптура з курячої шкіри
/infocorn.org.uaIstnieje natomiast inny konsensus: „my” uznają tożsamość ukraińską, a co najmniej jej składową kulturową i polityczną. W ukraińskim przypadku ten konsensus ma również element intelektualny i etyczny, ponieważ odejście od niego oznacza solidaryzowanie się z (byłymi) kolonizatorami. Innymi słowy, ten drugi konsensus jest ściśle związany z pierwszym. I pytanie brzmi, czy istnieje on także równolegle z pierwszym i jest wobec niego wtórny, czy może to on właśnie jest zjawiskiem pierwotnym.
Wszystko, co ostatnio powodowało dyskusje – przede wszystkim wśród absolwentów i wykładowców Akademii Kijowsko-Mohylańskiej – świadczy o tym, że przynajmniej ta część wspólnoty Akademii, która ma dostęp do podejmowania uchwał, uznaje priorytet drugiego konsensusu nad pierwszym, czyli tożsamości nad wartościami.
To ostatnie zdanie nie brzmi tragicznie, w każdym razie o tragizmie tej sytuacji można dyskutować, nie wychodząc poza granice przyzwoitości. No dobrze, znaczy, takie są priorytety. Ale przypadek zamknięcia „Ukraińskiego ciała”, a potem również Centrum Kultury Wizualnej jako takiego pokazał, że oznacza to także erozję wartości.
Ta erozja nie zaczęła się wczoraj: przez dłuższy czas problemy Akademii – praktycznie pozbawione alternatywy wybory rektora, naciski na poszczególnych wykładowców i jednostki w składzie uczelni, wreszcie zeszłoroczny już podpis Serhija Kwita pod serwilistycznym listem do Wiktora Janukowycza tuż przed Dniem Niepodległości i późniejsze usprawiedliwianie tego podpisu, każące wątpić w szczerość długiego sporu NaUKMA z Ministerstwem Oświaty i samym Dmytrem Tabacznykiem [ukraiński polityk o orientacji prorosyjskiej i antyzachodniej, znany z wypowiedzi skierowanych przeciwko językowi i kulturze ukraińskiej, od grudnia 2010 minister oświaty, inicjator „reformy” szkolnictwa wyższego, w istocie ograniczającej prawa studentów, obniżającej jakość kształcenia i sprzyjającej wzrostowi korupcji na uczelniach – przyp. tłum.]. Woluntarystyczna decyzja Serhija Kwita w sprawie zamknięcia wystawy dość harmonijnie wpisuje się w ten obraz. Co natomiast naprawdę niepokoi – to analogiczne postanowienie Rady Naukowej Akademii Kijowsko-Mohylańskiej. Przeciwko zamknięciu wystawy zagłosował jeden – spośród dwudziestu – członek Rady.
Prawicowość i prawość
Według jednej z popularnych interpretacji konfliktu wokół zamknięcia „Ukraińskiego ciała”, „reorganizacji”, a później zamknięcia CWK, poszło o różnice ideologiczne między „prawicowym” rektorem Kwitem a „lewicowym” kierownikiem CWK Wasylem Czerepaszynem i, odpowiednio, między ich „grupami poparcia” – „prawicą” a „lewicą”. Byłoby to bardzo proste rozwiązanie, gdyby nie dwa problemy – mały: nieostrość pojęć „prawica” i „lewica” na Ukrainie; oraz duży: nieostrość pojęć „prawica” i „lewica” w dzisiejszym świecie jako takim.
Pozwolę sobie przypuścić, nawet jeśli zabrzmi to utopijnie: jeszcze za naszego życia będziemy wspominać o tym podziale jako o czymś archaicznym, tak samo jak o usiłowaniach Hipokratesa, by zaklasyfikować ludzi i wyjaśnić pochodzenie chorób zawartością soków w organizmie. Już dziś nie da się użyć określenia „prawica” czy „lewica” bez dodatkowych deklaracji, bo można być lewicowym w kwestiach sekularyzacji czy polityki emigracyjnej i prawicowym w kwestiach gospodarczych, jak na przykład w sprawie redystrybucji dóbr przez państwo czy regulacji na rynku pracy. Sama partia „Swoboda” w kwestiach praw i wolności znajduje się w rejonach skrajnej prawicy, ale jej program gospodarczy, a także oświadczenia (na przykład podczas kryzysu finansowego) są jednoznacznie lewicowe. W końcu wyjaśnienia stają się tak skomplikowane i zawikłane, że samo stosowanie klasyfikacji przemienia się w absurd. (Nie jest to problem specyficznie ukraiński. Dobitnie pokazuje to przykład amerykańskich republikanów i demokratów: mimo że pierwsi pozornie wydają się bardziej prawicowi, a drudzy – lewicowi, w istocie zarówno jedni, jak i drudzy w różnych momentach podejmowali decyzje, które sprawiają, że próby przeprowadzenia takiego podziału są problematyczne.)
Centrum Kultury Wizualnej NaUKMA
Gdy rozmywają się definicje i odcienie, kiedy nie ma odpowiedzi, pozostaje tylko powrót do pytań. Na przykład: dlaczego ci, którzy nazywają siebie „profilerami”, równocześnie opowiadają się za prawem do noszenia broni oraz wzmocnieniem armii? Albo: dlaczego radykalizm poglądów w kwestii języka rośnie odwrotnie proporcjonalnie do bogactwa słownictwa – to znaczy im bardziej nieodparta jest chęć wdeptania użytkownika innego języka w ziemię, tym bardziej ograniczona bywa możliwość wysłowienia się? I wreszcie najważniejsze – dlaczego ludzie wybierają takie lub inne wartości?
Wiadomo, że wartości kształtują się pod wpływem wychowania rodzinnego, odebranego wykształcenia, zachowań elit, mediów, środowiska. Równocześnie żyjemy w tej części świata, w której wybór wartości i tożsamości nie jest ograniczony. Innymi słowy, w przeciwieństwie do mieszkańców wsi zagubionej w dżungli, czy kraju z silnym reżimem totalitarnym, bycie „umownie prawicowym” lub „umownie lewicowym”, chrześcijaninem lub buddystą oraz – co najciekawsze – bycie lub nie Ukraińcem/Ukrainką, jest właśnie kwestią wyboru, co więcej – właśnie sposób dokonywania tego wyboru nadaje tożsamości wewnętrzny sens. (Wszak jeszcze jakieś 10-15 lat temu przejście na język ukraiński w codziennych kontaktach oznaczało cały szereg powiązanych deklaracji; na przykład mówienie po ukraińsku niemal automatycznie oznaczało opozycyjność wobec reżimu Kuczmy, „prozachodniość”, poparcie dla procesów integracji euroatlantyckiej i/lub europejskiej, natomiast bezkompromisowa rosyjskojęzyczność – lojalność wobec Kuczmy i orientację prorosyjską, tolerowanie przemocy państwa wobec obywateli. Podczas Pomarańczowej Rewolucji stało się jasne, że ten podział nie jest jednoznaczny, że można opowiadać się przeciwko reżimowi, pozostając rosyjskojęzycznym, że opozycja demokratyczna, aktywność obywatelska i bezkompromisowa obrona wolności obywatelskich nie są nierozerwalnie związane z ukraińską tożsamością językową i kulturową.) Innymi słowy, w wieku dojrzałym dzięki lub wbrew wychowaniu rodzinnemu, wpływowi szkoły, otoczenia, instytucji religijnych i środowiska informacyjnego, dokonujemy jednak wyboru na rzecz takich lub innych wyobrażeń, w szczególności tego, czym jest dla nas wolność. I jest to chyba najważniejszy wybór, który równocześnie jest osią niedawnego skandalu wokół CWK i Akademii Kijowsko-Mohylańskiej, jako że każdy wybór, dokonany przez środowisko i instytucję stanowi skutek szeregu wyborów indywidualnych.
Анатолій Білов. "Моє порно - моє право!"
/ infocorn.org.uaDyskusja o tym, czy wolno lub czy warto ograniczać dostęp do pewnych produktów medialnych lub dzieł sztuki, rozchodzi się kręgami jeszcze od czasów niesławnej działalności nigdy ostatecznie nie zlikwidowanej Narodowej Komisji Eksperckiej ds. Przestrzegania Moralności Społecznej, ale ani trochę nie rozszerzyła ram dyskursu, więc skandal z CWK media przyjęły tak, jakby takich dyskusji nigdy nie było. Spory wokół wystawy „Ukraińskie ciało” ogólnie rzecz biorąc nie wniosły nic nowego. Ci, którzy wierzą, że dostęp do dzieł sztuki, książek, filmów, które ktoś uważa za obsceniczne, można i trzeba ograniczać lub wręcz karać, pozostają przy swoim zdaniu i ich stanowisko w tym konflikcie jest łatwe do przewidzenia. Inni – co przykre, ci, po których można by spodziewać się konsekwencji w deklarowanym „liberalizmie” stwierdzali, że zakaz to oczywiście nic dobrego, ponieważ jednak wystawa jest „nieprofesjonalna” (padały również inne tolerancyjne synonimy do Kwitowej „gównianości”), w tym przypadku jest dopuszczalny. Rzecz jasna, znaleźli się także bezkompromisowi obrońcy wolności artystycznej, i to niekoniecznie wśród sympatyków środowiska CWK. Jednak ogólną tendencję można opisać jako zawężenie kręgu tych konsekwentnych obrońców kosztem wspomnianej na początku „wspólnoty liberalnej”.
Osobno warto wspomnieć bardzo ostrożne, pokojowe w tonie, ale moim zdaniem puste pod względem treści oświadczenie Ukraińskiego Katolickiego Uniwersytetu (który zresztą sam jest stałym celem prawicowych konserwatystów). Autorzy „Listu do NaUKMA”, prorektorzy UKU, próbowali najwyraźniej przedstawić spór w Akademii jako swego rodzaju „rodzinne” nieporozumienie:
[…] Rzecz w tym, by w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o wartości nie pozbawiać swoich oponentów „domniemania niewinności” poprzez przypisywanie im ukrytych motywów. Dla nas Akademia Kijowsko-Mohylańska jest znacznie ważniejsza, niż czyjekolwiek zwycięstwo, zdobyte kosztem zagrożenia dla unikalnej wspólnoty.
Wyrażamy solidarność ze wspólnotą Akademii i wierzymy, że pozostanie ona przesiąknięta wspólnym uniwersyteckim „magnetyzmem” i „duchem wspólnej ojczyzny”. Bo NaUKMA jest tego warta!
Pozwolę sobie przypuścić, że przerwanie tego kręgu nie jest możliwe, jeśli nie odrzuci się poziomu wygłaszanych argumentów i nie sformułuje pytania inaczej pod względem jakościowym: co właściwie popycha każdego konkretnego człowieka, by stawał na stanowisku cenzora, nawet jeśli nie ma bezpośredniego wpływu na podejmowanie decyzji? Nie mówiąc już o tych, którzy decyzje właśnie podejmują?
U podstaw każdego „moralnego” zakazu tkwi przypuszczenie, że odbiorcy lub ich część (zazwyczaj w takich przypadkach przywoływane są dzieci i młodzież) zinterpretują wystawę, książkę, film jako bezpośrednie nawoływanie do działania. Innymi słowy, cenzorzy postrzegają siebie jako „dorosłych” w odniesieniu do „dzieci” i przypuszczają, że „dzieci”, napatrzywszy się na rzezie Tarantina czy jakieś porno, pójdą rąbać sąsiadów siekierami i gwałcić przechodniów.
Tu trzeba przyznać, że z takiego samego założenia wyrastają również zakazy nie podważane aktywnie nawet w najbardziej liberalnych kręgach, jak choćby zakaz propagowania faszyzmu, nawoływania do przemocy, dyskryminacji, wypowiedzi ksenofobicznych. A więc jak bardzo kategoryczne jest wezwanie „zakazać zakazywania”? Na ile jesteśmy w tym wezwaniu konsekwentni, to znaczy gotowi „zakazać zakazywania” także tego, co dla nas samych jest odrażające?
Tak czy inaczej, przypuszczenia o niedojrzałości i prymitywności cudzego odbioru wyrastają z własnych lęków zakazujących. Ludzie, którzy pragną zakazywać, albo mają podobne obawy w stosunku do samych siebie (dlatego wcale nie mam ochoty spotkać obrońców moralności i duchowości w ciemnym zaułku), albo myślą, że bliźni to bydło, które tylko zakazy i nakazy mogą powstrzymać.
Оксана Брюховецька. "Тіло №" / infocorn.org.ua
W przypadku propagandy faszyzmu, nienawiści etnicznej i religijnej, a także najnowszych inicjatyw dotyczących zakazania sowieckich symboli komunistycznych, znaczenie ma także zasada precedensu oraz traumatyczne doświadczenie zbiorowe. Nazbyt wielu pozornie trzeźwo myślących, wykształconych ludzi okazało się swego czasu zadziwiająco podatnymi na idee faszyzmu i prostych rozwiązań, w szczególności użycia przemocy w celu „przywrócenia sprawiedliwości”. Innymi słowy, tok myślenia „liberałów” wygląda mniej więcej tak: „nawet ludzie o wiele mądrzejsi ode mnie dawali się omotać i solidaryzowali się z przemocą i przymusem”. Takie obawy są jeśli nawet nie racjonalne, to co najmniej uzasadnione. Tutaj pozostaje więc pole dla wstępnej dyskusji w węższym kręgu: czy jesteśmy gotowi na ukraiński odpowiednik Pierwszej Poprawki do Konstytucji Stanów Zjednoczonych, i to w warunkach, w których nawet całkowicie akademickie dyskusje dotyczące prawicowego radykalizmu w tym samym CWK odbywały się z towarzyszeniem profesjonalnej ochrony? Na naprawdę uniwersalny imperatyw „zakazać zakazywania”? I dalej – czy gotowi jesteśmy przeciwstawić się językowi nienawiści przy pomocy środków nacisku obywatelskiego, czyli środków niezwiązanych z wymiarem sprawiedliwości, nieostatecznych, bez wykorzystywania w roli pośrednika obecnie pozbawionego legitymizacji reżimu ani nawet w przyszłości pełnoprawnych instytucji państwowych, a jedynie pozbawiając znaczenia i dekonstruując język nienawiści?
Лада Наконечна. "Особистий щит"
/ infocorn.org.uaWracając do sedna problemu: nie ma żadnych racjonalnych dowodów, że otwarte, nawet ekstremalne przedstawianie cielesności kiedykolwiek doprowadziło do nasilenia przemocy. Przeciwnie: im bardziej purytańskie jest społeczeństwo czy społeczność, tym więcej tam przypadków przemocy seksualnej. Ta, zdawać by się mogło, podstawowa wiedza nie przebija się do świadomości walczących „o moralność”, bo ich lęk jest instynktowny. I czy chęć dzielenia z instytucjami państwowymi prawa do stosowania przymusu i kontroli (prawa, którego granice są nieustannie rewidowane, które nieustannie przechodzi przez czyściec racjonalizacji) nie jest ogólnie rzecz biorąc impulsem sadystycznym?
Oczywiście zakazy są także na różne sposoby racjonalizowane i mają dodatkowe uzasadnienia, jak choćby dążenie do kontroli narodzin uzasadnia między innymi chęć instytucji państwowych i elit do korzystania z „tanich” zasobów – ciał obywateli jako siły wojskowej lub roboczej. Fakt, że pod względem rozmiarów handlu ludźmi Ukraina walczy z Tajlandią i Mołdawią o pierwsze miejsce na świecie, to nie paradoks, tylko całkowicie logiczny skutek zgody społecznej, na mocy której suwerenność ciała człowieka nie jest nietykalna: jeśli bowiem nawet przypuszczenie, że instytucje społeczne mogą przejmować na siebie decyzje odnośnie na przykład uprzedmiotowienia kobiety ciężarnej (dla tak zwanych „profilerów” ważna jest przede wszystkim funkcja ciała) staje się przedmiotem dyskusji, to dlaczego do takiego sposobu myślenia nie miałby uciec się świat kryminalny? Różnica polega jedynie na legitymizacji, zresztą stosunkowo niedawno również niewolnictwo było praktyką zupełnie powszechną i mającą przyzwolenie społeczne.
To właśnie kilka ostatnio zgłoszonych w Radzie Najwyższej projektów ustawodawczych stanowi bezpośrednie wcielenie banalnej formuły: polityka przychodzi już do tych, którzy się nią nie interesują. Chodzi w szczególności o projekt ograniczenia praw reprodukcyjnych kobiet po 49 roku życia, zawężenia kręgu osób, które mogą korzystać z technologii reprodukcyjnych do oficjalnie zarejestrowanych par heteroseksualnych oraz obywateli Ukrainy, ścigania „homoseksualnej propagandy” (czyli wprowadzenie cenzury), projekt ustawy o zakazie aborcji, komiczny projekt ustawy przywracającej sowiecki podatek od bezdzietności. Dyskusja nad tym ostatnim była bardzo pouczająca: oto, wydawać by się mogło, idealny pretekst do podjęcia tematu dramatycznego łamania na Ukrainie praw człowieka, ogólnej przytomności umysłu deputowanych Rady Najwyższej i stopnia zachowania przez nich kontaktu z rzeczywistością, ale nie – zarówno użytkownicy Facebooka, jak i dziennikarze mediów tradycyjnych zastanawiają się, na ile efektywne są takie działania dla poprawy sytuacji demograficznej, a całkiem poważni eksperci też komentują to pod tym właśnie kątem.
Любов Малікова. "Популяція" / infocorn.org.ua
Oczywiście, za każdym z tych projektów ustawodawczych stoją interesy – na przykład aluzja pod adresem przedsiębiorców, zajmujących się technologiami reprodukcyjnymi, żeby podzielili się z kim trzeba (fakt to niezbyt znany, ale w tej dziedzinie Ukraina osiąga duże sukcesy, między innymi dlatego, że do niedawna liberalne prawo i brak nacisków ze strony Kościołów pozwoliły ukraińskim lekarzom dokonać znacznych postępów). Kryminalizacja aborcji uruchomi dodatkowe źródła łapówek (czytaj – przypływ „czarnej gotówki”). Ale jest jeszcze jeden aspekt: każda taka inicjatywa to test: na ile społeczeństwo gotowe jest udostępnić swoją prywatność? Test, czy da się systemowo przerobić „ukraińskie ciało” na surowiec odnawialny? (Na wzór tak miłego reżimowi Janukowycza i serwilistycznym przedsięwzięciom biznesowym „chińskiego ciała”.)
Ciało to ostatni szaniec wolności człowieka, utrata autonomii cielesnej to najbardziej ekstremalny przejaw jej utraty oraz najbardziej wyrazista metafora interwencji w sferę prywatności. Ponieważ na Ukrainie poziom zaufania instytucjonalnego jest skrajnie niski (przy wysokim poziomie zaufania międzyludzkiego), a społeczeństwo przywykło do życia bez efektywnych instytucji, w tym państwowych, to właśnie z cielesnością i sferą prywatną związane są wszystkie ostatnie najgłośniejsze skandale, podczas gdy inne brutalne działania reżimu – korupcja, wrogie przejęcia i naciski na świat biznesu, prześladowanie aktywistów społecznych i opozycji politycznej, wreszcie parodia sądu i uwięzienie Julii Tymoszenko i Jurija Łucenki – są w najlepszym razie odnotowywane przez media i serwisy społecznościowe. Nawet nieoczekiwanie ostra reakcja na zamknięcie serwisu wymiany plików ex.ua też wzięła się stąd. Bo ex.ua to zjawisko masowe, jego zamknięcie było atakiem na miliony prywatnych wieczorów przy ściągniętym filmie. Ten atak na prywatność był oczywisty, nie wymagał dodatkowej refleksji, dekonstrukcji czy rozciągnięcia sfery własnej odpowiedzialności poza swoje życie i dlatego do protestu przyłączyło się tak wiele osób wcześniej nie przejawiających aktywności politycznej. Podobnie jak w przypadku dystansu personalnego, który w wielu innych kulturach może być odmienny niż na przykład w kulturze ukraińskiej, jednostronne przekroczenie granicy komfortu prywatnego odbierane jest jako agresja. Ukraiński populus odpowiedział na interwencję w swoją przestrzeń prywatną zmasowanymi atakami (DDoS) na strony MSW i Partii Regionów.
W taki sposób „szerokie warstwy ludności” zdały egzamin w obronie swojej prywatności lepiej, niż liderzy opinii publicznej i pierwszoplanowi intelektualiści (mimo ogólnego wzrostu nastrojów konserwatywnych i popytu „na moralność”, o czym za chwilę). Wszak wspomniane inicjatywy ustawodawcze nie byłyby możliwe, gdyby nie poczucie bezkarności, poczucie, że ci właśnie liderzy znów przełkną cynizm zawinięty w papierek moralności. Intelektualiści nie wypełnili swojego zadania, w wielu przypadkach odbierając brutalny gwałt ze strony reżimu jako dowód swojej seksowności i początek nowego romansu.
I tu mamy kolejne ważne przesunięcie terminologiczne. Potrzebujemy nie tylko rewizji określeń „prawicowy” i „lewicowy”, ale także rewizji granic między „politycznym” i „prywatnym”. Uzurpacja władzy, do której doszło wiosną 2010 roku i dalsze osuwanie się kraju w bezhołowie i feudalizm zachęcają do tego, jako że unaoczniły coś, co do tej pory nie było oczywiste. Wszak autorami na przykład projektu ustawy o podniesieniu podatku dla osób bezdzietnych powyżej 30 roku życia byli nie tylko członkowie podpory reżimu – Partii Regionów, ale także deputowani z Naszej Ukrainy – Ludowej Samoobrony (w szczególności Kateryna Łukjanowa). I znów: intelektualiści publiczni swego czasu przymykali oczy na konserwatyzm, głupotę i dwulicowość w środowisku „Naszej Ukrainy”, bo byli to „jakby nasi”, „jakby ukraińska, demokratyczna siła” (podobnie jak wybaczali Juszczence jego jawnie błędne posunięcia – poczynając od „listu trzech” w 2001 roku do chamskiego zachowania i nieodpowiedzialności już po objęciu stanowiska prezydenta). Gdzie jest teraz Juszczenko, gdzie są teraz „nasi”? A propos, to właśnie Juszczenko ożywił stworzoną jeszcze za czasów Kuczmy Narodową Komisję Ekspercką ds. Przestrzegania Moralności Społecznej – nasz demokratyczny prezydent i nie mniej demokratyczny rząd postanowili zachować i wykorzystać już „po naszemu” mechanizm represji obalonego reżimu.
Intelektualiści publiczni w październiku zeszłego roku przymykali oczy na otwarcie serwilistyczny list Synodu Biskupów Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej (UHKC) do Wiktora Janukowycza. W tym roku UHKC wraz z Kościołem rzymskokatolickim zwróciła się do Rady Najwyższej z apelem o wprowadzenie prawnego zakazu aborcji. Minęło zaledwie kilka tygodni i już Ogólnoukraińska Rada Kościołów i organizacji religijnych w ostatniej chwili odwołuje wyjazd do Brukseli, bo administracja prezydencka pośpiesznie wyznacza na ten sam dzień spotkanie przywódców Kościołów z Janukowyczem. Kościelni przywódcy, cieszący się większym autorytetem społecznym niż Janukowycz, nawet nie spróbowali wykorzystać swojej oczywistej przewagi. Potencjalnie najbardziej dla Janukowycza niebezpieczni oponenci jak zaczarowani nie tylko oddali mu wszystkie atuty, ale wręcz wstali od gry.
Nie można mieć „trochę demokracji”, nie istnieje dawkowana – osobno dla rodziny, osobno dla spraw służbowych, osobno dla krewnych i znajomych – uczciwość czy wybiórcza przytomność umysłu. Za każdy maleńki konformistyczny krok i chęć „oszczędzenia swoich”, „wspierania Ukraińców”, liderzy opinii publicznej i intelektualiści płacili kolejnymi rozczarowaniami. Na szczęście te rozczarowania nadchodzą dostatecznie szybko i dotkliwie, by przynajmniej niektórzy czegoś się nauczyli. Nie można usprawiedliwiać skorumpowanego polityka tym, że jest grzecznym chłopcem. Nawet nie dlatego, że to amoralne, tylko dlatego, że tak się nie zdarza.
Tych, którzy dziś znajdują usprawiedliwienia, popierają, racjonalizują zamknięcie CWK nie warto ani potępiać, ani odwoływać się do ich sumień. Można im co najwyżej współczuć – są następni w kolejce.
„Swobody” nie zatrzymasz
Żeby nie było wątpliwości: „prawica” w tej historii jest nie tylko wyobrażonym oponentem, ale także aktywnie i odczuwalnie obecną i działającą stroną, popierającą rektora NaUKMA (który też zresztą ma za sobą przeszłość prawicowego aktywisty). Jeśli to wsparcie ze strony aktywistów „Swobody”, w szczególności podczas skandalu z CWK, pojawiło się bez uzgodnienia, rektor powinien był publicznie o tym powiedzieć. Coś w rodzaju: nie wiem, nie widziałem, nie mogę im przecież zabronić! Zamiast tego rektor jednego z najważniejszych uniwersytetów w kraju w milczeniu przyjmuje wsparcie młodych ludzi, którzy obiecują, że „zaprowadzą porządek” i radzą „nauczyć moralności” (dosłowny cytat z wywiadu telewizyjnego jednego z członków „Swobody”).
Ogólnoukraińskie Zjednoczenie „Swoboda” to kwintesencja groteskowości: żadna siła polityczna tak konsekwentnie, niezmiennie i skutecznie nie walczyła z tym, co głosi jej własna nazwa. „Swoboda”, co przecież znaczy „wolność”, która najbardziej wyraźniej pokazuje zwycięstwo prawicowego spektrum, nie pozostawiła nadziei na dialog nawet najbardziej wobec niej pobłażliwym przedstawicielom ukraińskiej inteligencji (właśnie inteligencji, bo intelektualiści byli wedle moich obserwacji bardziej powściągliwi, jeśli chodzi o przyjmowanie lidera „Swobody”, Ołeha Tiahnyboka z otwartymi ramionami). W październiku 2011 roku podczas Marszu UPA w Kijowie Jurij Mychalczyszyn, deputowany lwowskiej Rady Miasta z ramienia „Swobody” oznajmił: „Kiedy pójdziemy razem po zwycięstwo, nie możemy mieć na tyłach liberastów, tolerastów, ideologicznej agentury wroga. Gdy rozpoczniemy nasz ideologiczny marsz, na naszych tyłach nie może być hrycaków, andruchowyczów, marynowyczów i innej łżeinteligencji, która nazywa bojowników o wolność narodu „faszystami” i „nacjonalistami”, mówi, że jesteśmy nietolerancyjni, zbyt radykalni, niedemokratyczni”. Przedstawicielom „Swobody” trzeba tak naprawdę podziękować za otwarte wskazanie, kogo partia uważa za swoich wrogów, bo wygląda na to, że w przeciwnym razie przeważająca część naszej nieszczęsnej inteligencji wciąż mnożyłaby oczekiwania i traciła czas oraz siły (własne i kolegów) na przekonywanie (siebie i kolegów) o częściowej konstruktywności „Swobody”. Przy czym, podkreślam, właśnie ta części, która sama też „hrycaków” i „andruchowyczów” nieprzesadnie kocha i od czasu do czasu z nimi walczy. Ci, którzy na kompromisy nie są gotowi od dawna i jednoznacznie, czyli sami „hrycakowie”, „andruchowycze” i inni „marynowycze”, czują, że czystka na „tyłach” już się zaczyna: 7 marca tego roku nieznani mężczyźni w skórzanych kurtkach szukali zupełnie konkretnego Jarosława Hrycaka w kamienicy, w której mieszka. Hrycak złożył zawiadomienie na milicji.
Tylko leniwi nie wskazywali – z mniejszą lub większą goryczą – na stopniową radykalizację i przesuwanie się w prawo ukraińskiego społeczeństwa; uzasadniano to między innymi wynikami wyborów lokalnych (ta sama „Swoboda” zyskała nowych zwolenników nie tylko na zachodzie kraju). Przyczyny tego zjawiska także były omawiane na wszelkie sposoby: poczynając od przegranej Juszczenki oraz „pomarańczowych” rządów i całkowicie zrozumiałego rozczarowania tym pokoleniem narodowych demokratów jako całością – a kończąc kryzysem gospodarczym i kryzysem oświaty (warto zwrócić uwagę na liczbę bezrobotnych na listach wyborczych „Swobody”, nie mówiąc już o partyjnej retoryce). Ale czym jest w istocie to „przesuwanie się w prawo”? I czy „prawicowe” poglądy rektora stanowią problem? Tu mamy problem z pogranicza poprawności politycznej. Rzecz nie w tym, że „Swoboda” jest prawicowa, tylko w tym, że jest fundamentalnie antyintelektualna. Rzecz nie w tym, że poglądy jej przedstawicieli są dla intelektualistów nie do przyjęcia, tylko w tym, że pełnowartościowy dialog jest niemożliwy z powodu braku wspólnego aparatu pojęciowego. Dlatego zazwyczaj takie dialogi wyglądają dosłownie jak „zabawa w Czapajewa” tam, gdzie zapowiadała się partia szachów: „prawica” zwyczajnie napada na zebranych intelektualistów. „My” najwyraźniej szczerze wierzą, że walka w obronie swobód akademickich to walka z Tabacznykiem. I jeśli „Swoboda” uznaje Tabacznyka za wroga, to jest jakimś sojusznikiem. Używając slangu internetowego, można powiedzieć, że ukraińską wspólnotę intelektualną zwycięża trolling – trollują Tabacznyk i Mychalczyszyn, Łukjanowa i Suchy, trolling podtrzymuje poczucie nieustannego zagrożenia tożsamości, póki na Ukrainie trwa wojna o życiodajne zasoby: rurociąg, firmy i ciała.
Nowy konsensus albo czym grozi „liberastia”
Autor słynnego eksperymentu stanfordzkiego, Philip Zimbardo, doszedł do wniosku, że istnieje związek między zdolnością przeciwstawiania się przemocy a jakąś formą odchylenia od normy. Zdolność do działania wbrew powszechnie przyjętym normom (mówiąc prościej: „bycia czarną owcą”) bezpośrednio wpływa na zdolność przeciwstawiania się przemocy, w jego terminologii – „bycia bohaterem”, a w szczególności – odmowy udziału w przemocy, nawet wtedy, gdy jest ona popierana przez otoczenie. Równocześnie konformizm popycha do popierania okrucieństwa i udziału w przemocy.
Dlatego właśnie konsensus społeczny, dzięki któremu pary homoseksualne, osoby transpłciowe, mniejszości narodowe i inne „problematyczne” dla konserwatystów grupy społeczne czują się bezpiecznie, stanowi gwarancję tego, że bezpiecznie może się czuć także „zdrowa ukraińska rodzina”, jako że stosunek do Innego stanowi swego rodzaju wskaźnik.
Nie pielęgnujmy złudzenia, że te „problematyczne” grupy pozbędą się swoich problemów. Nie jest im łatwo nawet w społeczeństwach o znacznie dłuższych tradycjach demokratycznych i nieporównanie mniejszym ciężarze traumy (w tym doświadczeń przemocy i terroru, które ma praktycznie każda ukraińska rodzina). Ale ten konsensus nadaje się do racjonalizacji, a najważniejsze (i, ku wstydowi tych samych liderów opinii publicznej, niedocenione) jest to, że odrzucenie przemocy jest głęboko zakorzenione w ukraińskim systemie wartości. Użycie siły wobec opozycji podczas akcji „Ukraina bez Kuczmy” było początkiem końca ówczesnego reżimu. Atak na prywatność, agresja i przemoc dobiją reżim Janukowycza. Inna sprawa, że ukraińskie społeczeństwo może doczekać tego momentu – proszę się nie śmiać! – ze zdemoralizowanymi intelektualistami.
przeł. Katarzyna Kotyńska
Tekst ukazał się w numerze 1-2/2012 kijowskiego miesięcznika „Krytyka”.
Dziękujemy autorce i redakcji za zgodę na tłumaczenie i publikację tekstu.
UKRAINA 2012
Cykl tekstów przygotowanych przez dwutygodnik.com specjalnie z okazji EURO 2012, we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w ramach polsko-ukraińskiego projektu kulturalnego pod nazwą „Europejski Stadion Kultury”.