DOROTA KARAŚ: Szwedzkie kryminały od kilku lat podbijają świat. Książki Henninga Makella, Stiega Larssona mają miliony czytelników, nie tylko miłośników tego gatunku. To z tego powodu zaczął pan pisać kryminały dla dzieci?
MARTIN WIDMARK: Moje książki z cyklu „Biuro detektywistyczne Lassego i Mai” ukazują się od 2002 roku, „Millenium” Stiega Larssona wyszło trzy lata później. To nie z tego powodu zainteresowałem się kryminałem. Jestem nauczycielem, zauważyłem pedagogiczne zwycięstwo powieści kryminalnej. W każdej jest wewnętrzna dramaturgia, która przemawia do dzieci. Pojawia się przestępca, który zostaje ukarany – dzięki temu mały czytelnik poznaje społeczne normy. Zauważyłem też, że dzieciom bardzo podoba się, gdy wydarzenia, które opisuje się w książce, są dorosłe i całkiem poważne. Dzieci lubią być poważnie traktowane.
Wiele osób mówi mi, że ich dzieci nauczyły się czytać właśnie na moich książkach. Moim zdaniem to właśnie dzięki strukturze kryminału – dziecko chce wiedzieć, co się dalej wydarzy i nawet nie wie, kiedy uczy się czytać.
Przez wiele lat w literaturze dla młodszych dzieci kryminał w ogóle nie istniał. Pana seria książek o Lasse i Mai, dwójce przyjaciół z małego miasteczka Valleby, którzy rozwiązują zagadki detektywistyczne, odniosła międzynarodowy sukces. Inni twórcy książek dla dzieci poszli w pana ślady?
Przez całe lata kryminały – tylko dla dzieci – były traktowane jako gorsza literatura, podlejszy gatunek. Kiedy dostrzeżono wartość kryminałów dla dorosłych, wzrosła również ich ranga w literaturze dla dzieci. W Szwecji kryminały dla dzieci pisała Astrid Lindgren, jej „Detektyw Blomkvist” powstał w latach 40. XX wieku. Przez ponad pół wieku nie powstawały potem kryminały dla dzieci, aż do momentu ukazania się moich książek. Teraz piszą je też inni autorzy, którzy zauważyli, że Lassemu i Mai dobrze się wiedzie.
Martin Widmark
(ur. 1961), szwedzki pisarz książek dla dzieci. Mieszka w Sztokholmie. Jest uważany za jednego z gigantów współczesnej literatury dla dzieci w Szwecji i w Europie. W Szwecji jego książki są wypożyczane częściej niż powieści Astrid Lindgren. Książki Widmarka przetłumaczono na ponad 20 języków. Nazywany często „dziecięcą Agathą Christie” jest autorem takich serii, jak „Biuro detektywistyczne Lassego i Mai”, „Nelly Rapp” czy „Dawid i Larissa”.
W gdańskim Teatrze Miniatura można oglądać spektakl na podstawie „Tajemnicy diamentów”, pierwszej części cyklu „Biura detektywistycznego Lassego i Mai”, która ma być pierwszą częścią kryminalnego serialu. Premiera drugiej części, „Tajemnicy kina”, zaplanowana jest na jesień.
Debiutował pan dość późno, w wieku 39 lat. Dlaczego nauczyciel szwedzkiego postanowił nagle zacząć pisać książki dla dzieci?
Mój synek miał cztery lata i bardzo nie lubił drogi do przedszkola. Idąc, opowiadałem mu różne historie. Pewnego dnia zadał mi pytanie: tato, jak się poluje na tygrysy? Z miejsca zacząłem wymyślać: trzeba iść do lasu, zebrać patyki i zbudować z nich klatkę. Potem należy pojechać do Indii, wziąć taksówkę do dżungli, ustawić w niej klatkę, włożyć do niej kiełbasę i czekać. Potem tygrys wchodzi do klatki, a my ją zamykamy. Synek był zachwycony, mi też się spodobało wymyślanie nieprawdopodobnych historii.
Wystarczył dobry pomysł i przekonanie, że umie się wymyślić historię, żeby odnieść sukces?
Jest jeszcze coś. Jestem zafascynowany Ikeą. Uważam, że ich wszystkie instrukcje dołączane do mebli są fantastyczne, bo w prosty i lapidarny sposób tłumaczą niezwykle skomplikowane czynności. Pomyślałem, że moja książka też powinna być taka. Pierwszą książkę, „Jak poluje się na tygrysa”, napisałem właśnie trochę tak jak instrukcję z Ikei. Użyłem trybu rozkazującego – „ułóż”, „postaw”, „usiądź”, „poczekaj”. Starałem się pamiętać o tym, że dziecko ma mnóstwo możliwości, żeby wypełnić czas – może pograć w piłkę, obejrzeć telewizję, pograć w grę. Jeśli zdecydowało się otworzyć książkę, to ja muszę zrobić wszystko, żeby ten czas dziecka wygrać i dobrze go spożytkować.
Dziecko prawie zawsze jest samotnym i powolnym czytelnikiem. Rozumiem to doskonale, sam taki jestem. Książkę, która ma sto stron, dziecko może czytać przez wiele dni. Dlatego, pisząc dla dzieci, trzeba wciąż wracać, przypominać, posuwać się troszkę do przodu, znów cofać i w ten sposób zapętlać całą historię.
Skandynawska literatura dla dzieci znana jest z tego, że porusza trudne, odważne tematy: śmierć, choroby, przemoc, uzależnienia, seks. W pana cyklu „Biuro detektywistyczne Lassego i Mai” ich nie znajdziemy. Świat jest niemal idealny, dzieci nie stykają się z żadnymi traumami.
Dorośli powinni dbać o to, żeby dzieci pozostały dziećmi. Powinniśmy dać im spokój. Świat, o którym piszę, jest szczęśliwy, pogodny, bo bardzo chcę, żeby właśnie w takim otoczeniu żyły. Cała reszta to pomyłki dorosłego świata. Jeśli dziecko ma kontakt z narkotykami, to jest to porażka rodziców, wychowawców, nauczycieli. Chcę, żeby przy moich książkach dzieci świetnie się bawiły, dlatego pokazuję im świat, w którym są okropni przestępcy, niezbyt sprytni dorośli i świetne dzieci, które sobie kapitalnie dają radę. W książkach dla najmłodszych dzieci pokazuję świat taki, jaki chciałbym, aby był. Nie uciekam jednak od problemów – w powieściach dla starszych dzieci, w wieku 9 – 11 lat, pojawiają się już poważniejsze tematy.
Dalej uczy pan szwedzkiego w szkole?
W tej chwili jestem już tylko pisarzem. Skończyłem pracować jako nauczyciel dziesięć lat temu, wcześniej uczyłem szwedzkiego w szkole w Rinkeby, dzielnicy Sztokholmu, w której mieszkają tylko imigranci. Moi uczniowie przeszli przez wszystko – przyjechali z krajów, w których toczyła się wojna, żyli w rozbitych rodzinach, ich najbliżsi zginęli w czasie konfliktów zbrojnych, w domu często mieli do czynienia z narkotykami lub z przemocą. Te dzieci znały największe tragedie i nie potrzebowały czytać w książkach o tym, co same przeżyły. Trzeba im było zbudować inny świat.
To z pana doświadczeń z pracy imigrantami wziął się pomysł, by fikcyjne małe miasteczko Valleby zapełnić bohaterami różnej narodowości?
Rzeczywiście tak było. Ale Valleby jest dziwną mieszanką. Panuje tu atmosfera szwedzkiego miasteczka z lat 50. czy 60, a w tamtych czasach w Szwecji raczej nie było imigrantów. Jednocześnie trudno powiedzieć, w jakim czasie rozgrywają się te historie – są przecież komputery, telefony komórkowe i inne atrybuty współczesności. I tak jak dziś w każdym szwedzkim mieście, żyją tu ludzie z różnych części świata.
Szwedzki liberalny model wychowania dzieci w Polsce często podawany jest za przykład, wielu pedagogów i rodziców ocenia go pozytywnie. Jak sprawdza się w Szwecji?
Szwedzi bardzo cenią demokrację. Dzieci odgrywają w naszym społeczeństwie bardzo specyficzną rolę. Zwracamy uwagę na to, jak ważnym i wartościowym okresem jest dzieciństwo. Przez całe lata w każdym domu i w szkole funkcjonował model, w którym dziecko było partnerem dorosłych. Każda decyzja była podejmowana wspólnie, rodzice czy nauczyciele wszystko uzgadniali z dziećmi – żyjemy przecież w demokracji, a dziecko powinno mieć takie same prawa jak starsi. Gdzieś się w tym jednak pogubiliśmy, zrzuciliśmy na dzieci własną, dorosłą odpowiedzialność.
Jakie są konsekwencje?
Dzieci często w ogóle nie słuchają dorosłych, że mają złe oceny, że nie widzą dla siebie przyszłości. Szwedzka szkoła jest odbiciem naszego społeczeństwa. Bardzo długo pilnowano w niej zasady równości, partnerstwa, równouprawnienia płci. Aż nagle okazało się, że jest ona bardzo niespokojnym miejscem. Teraz powoli wracamy do roli nauczyciela jako autorytetu i pedagoga, człowieka, który stawia granice, a nie kolegi, starającego się wejść w skórę dziecka. Mamy w tej chwili konserwatywny rząd, który często posługuje się słowem „autorytet”. W ten sposób balansujemy między dwiema skrajnościami, wychowaniem autorytarnym i liberalnym – moim zdaniem lepiej byłoby znaleźć jakiś złoty środek.
Dzieci szwedzkie czytają tradycyjne, papierowe książki, czy wygrywają z nimi e-booki, audiobooki?
E-booki w literaturze dziecięcej w ogóle się nie sprawdzają. Może dlatego, że zostały stworzone dla mężczyzn między trzydziestką a pięćdziesiątką, którzy mogą w pociągu wyjąć z torby czytnik i pokazać innym: popatrzcie, umiem to, opanowałem tę technikę. A oni raczej nie czytają książek dla dzieci. Po drugie – rodzice niezbyt chętnie patrzą na e-booki. Jeśli posadzą dziecko z tradycyjną książką, mają pewność, że ją czyta. Dziecko z czytnikiem jednym kliknięciem może przejść na grę komputerową.
A co z popularnymi w Szwecji audiobookami?
To faktycznie bardzo popularny w Szwecji sposób poznawania literatury. Ale na podstawie badań naukowych dowiedziono, że dziecko nie może się w pełni rozwijać, jeśli nie nauczyło się porządnie czytać.
Pisze pan prostymi, krótkimi, przejrzystymi zdaniami. To ze względu na to, żeby zatrzymać uwagę dziecka, nie zniechęcić go do czytania?
Pod tym względem nie potrafię przestać być nauczycielem. Tekst ma nieść opowiadanie: otwierają się drzwi, wchodzimy do pokoju, w środku stoi pastor i dzwoni do Włoch w jakiejś ważnej sprawie. Całej reszty nie muszę opisywać, w książce dla dzieci całą masę rzeczy można opowiedzieć dzięki obrazowi. Pokój, do którego opisania potrzebowałbym dwustu słów, Helena Willis, autorka ilustracji do „Biura detektywistycznego Lassego i Mai” przedstawi na jednym obrazku. Staram się pamiętać cały czas o zdolnościach małego czytelnika i być bezpretensjonalny w używaniu języka. Z drugiej strony, jeśli język będzie zbyt prosty, może zniszczyć historię. Staram się wprowadzać nowe słowa, czasem trudne dla dzieci. Zawsze umieszczam je jednak w jakimś kontekście: jeśli piszę, że pastor wchodzi do zakrystii i się przebiera, to w tym momencie dziecko dowiaduje się, co to jest zakrystia.
Co przeszkadza panu w literaturze dla dzieci?
Nie podoba mi się moralizowanie, irytuje mnie narzucanie prawd absolutnych dzieciom. Często pisarze – pod pozorem pisania dla dzieci – przerabiają swoje dzieciństwo i własne problemy. Dziecko, biorąc taką książkę, nagle znajduje się w świecie, który niekoniecznie musi je obchodzić.
br /