„Duchy dni” Dariusza Suski zostawiają osobliwe wrażenie. Oto był kiedyś poeta o głosie wyraźnie rozpoznawalnym, a teraz, po siedmioletniej przerwie, wydaje nowy tomik, będący świadectwem bardzo osobliwej pracy. Wychodzi bowiem na to, że Suska przez te lata ze wszystkich sił starał się swój rozpoznawalny głos rozstroić, bardzo skutecznie i bardzo celowo, po to, by w wierszach zmieścić coś oprócz archetypicznej sytuacji, w której dziecko umiera, albo umieranie widzi, albo też komentuje śmierć ludzi bądź eksterminowanych ogniem owadów, czy wreszcie opłakuje chomika, który w lodówce nam się zepsuł.
Dariusz Suska, „Duchy dni”. Biuro Literackie,
Wrocław, 60 stron, w księgarniach od marca 2012Istotą rozstrojenia – należy podkreślić – nie jest rezygnacja. Dlatego motywy z dawniejszych wierszy wracają wielokrotnie, tyle że w konfiguracjach coraz bardziej nieoczekiwanych. Znana czytelnikowi melodia nie znika, lecz komplikuje się, przybierając na przykład formę villanelli, dla większego efektu przetykanej niekiedy męskimi rymami. Wierszom jest coraz dalej od cechującej dawniejsze tomiki skłonności do fabuły czy opisowości; niektóre wręcz ostentacyjnie piętrzą efekty świetlne na przemian z rzeczownikami abstrakcyjnymi. Suska naprawdę musi być dobrym poetą, jeżeli to nie razi, jeżeli mu się takie połączenie udaje:
Tego lata od słońca robiło się ciemno
w oczach znikałaś i traciłaś wzrok
po rzeczywistości przyszła jej daremność,
Bezsenność przyjemność w upale, co krok
pożar trawy wśród śmiechów i czułość, i noc
tego lata od słońca robiła się jasna
W ujemnym kraju wzeszło tysiąc słońc
To odkonkretnienie prowadzi niekiedy do kształtowania wizji wręcz surrealistycznych, jak w następującym wspomnieniu pierwszej zimy stanu wojennego, oglądanej przez dziecko, jak tytuł precyzyjnie zaznacza, trzynastoletnie:
Patrzyło, jak w rzece żarzy się ognisko,
w wigilię wigilii lód miał ponad metr,
na osiemdziesiąty pierwszy niezwykłe zjawisko
Pod lodem płonęło rozpuszczając śnieg,
trwała jakaś wojna podobno, choć z bliska
nie widziało, jak w lodzie pali się kocisko
Grudzień nie odpuszczał, przestał istnieć brzeg.
Wybór villanelli jako formy co i raz w „Duchach dni” powracającej, po chwili zastanowienia okazuje się oczywisty. Suska od zawsze był poetą powtórzeń, więc forma wymagająca kopiowania całych wersów (niechby i w formie nieznacznie zmienionej) jawi się jako wybór tak naturalny, że aż dziw, że nie podjęty wcześniej. Ponadto swoista dynamika trójwersowej strofy, kontynuowanej wprawdzie przez pierwszy rym następnej, ale i stawiającej przed nim pauzę, nakazującej na niego poczekać nieco dłużej niż jest to ogólnie przyjęte, w przypadku Suski ma akurat błogosławiony walor. Oddala go mianowicie od pewnej katarynkowości wierszy dawniejszych. Była ona ważna, gdy w wierszu o zniszczeniu odzywał się daleki pogłos pieśni kościelnej (np. „Pamiętny dzień, w którym na tamto mrowisko / spadła kara z nieba” – i proszę, znajdźcie ten utwór, chociażby w antologii „Six Polish Poets”, bo oddziaływanie tego rytmu wymaga przeczytania całości). Czasem jednak – coś za coś – sprawiała wrażenie, jakby Suska był gorszym poetą, niż w istocie.
Tyle o rytmie. Ale i na poziomie treści coś ciekawego dzieje się ze wspomnianą repetytywnością. Suska, pozostając poetą powtórzeń, dochodzi jednak do punktu, w którym pokazuje, że powtórzenia nie działają, ponieważ zawodna jest ich podstawa – pamięć:
pamiętasz, za stawami, musisz to pamiętać,
Życie pali się szybciej i linie na rękach
w powietrzu jest mniej tlenu, inne lato mieszka
poparzone czasem, a to nic nie boli
pamiętasz, za stawami. Jak to, nie pamiętasz?
I w ten sposób odkonkretnienie, o jakim wspomniałem, zyskuje jeszcze jedno uzasadnienie, dość w tym wypadku złowieszcze. Tomik, który zaczynał się od opisu letnich schadzek przy stawie, który następnie przemieniał to miejsce w jakiś ogród mistyczny, także tę rzeczywistość – rzeczywistość miłości, rzeczywistość mistyki – przedstawia jako zagrożoną.
Ciekawe jest jeszcze użycie przez Suskę słowa „religia”, którego z jego wcześniejszych wierszy nie pamiętam. Raczej już Bóg, przykładowo mrówczy, do którego płonące mrowisko zanosi swe lamentacje, bądź karpi, obojętnie patrzący na duszące się powietrzem pyszczki. Tym razem o Bogu jest jakby mniej (tylko jeden staruszek, owijając kocami i paląc gniazdo os, porównuje się z nim), za to pojawia się coś w rodzaju wizji pozytywnej:
Zobaczył, jak pszczoły unoszą w powietrze
Ściętą wiśnię – nad oko błotnistego stawu
[…]
Chwilę jeszcze trwała
Dziwna pszczela miłość na arktycznym wietrze,
Jeden wściekły podmuch i było po wszystkim:
Nawet jeśli cię nie ma, przytulę powietrze
Niech to będzie religia kochanie powietrza
Bez znaczenia bez sensu, gdy oddech przychodzi
Jak oddech, nie jak słowa.
Poeta pisze tu w duchu dość staroświeckiego symbolizmu, ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Symbolizm, jak wiadomo, stawiał sobie za cel oddziaływanie przede wszystkim na nastrój i nie przejmował się tym, że pod arktycznym wiatrem jezioro w żaden sposób nie może być błotniste (chętnym mogę przesłać przykłady kilku podobnych kiksów u Tetmajera, jak choćby klasyczny przecież wiersz „Na Anioł Pański”, w którym rzeka płynie najwyraźniej pod górę, gdyż „topi się w chmurach i w obłokach”).
Na uwagę zasługuje jeszcze jeden fakt: intensyfikacja w poezji Suski wątków Celanowskich. Nawiązań w ogóle jest sporo – a to piękny tren poświęcony prof. Stefanowi Szymutce, wzorowany na „Bluesie pogrzebowym” W. H. Audena, a to dyskretna polemika fizyka z Miłoszem, dostarczająca kolejnego tropu tłumaczącego niekonkretność tych wierszy („stół nie jest z ciężkiego, ani nawet z drewna / w materii nic z materii”). Jednak to smutny, niemieckojęzyczny poeta z Czerniowiec coraz wyraźniej wyrasta na mistrza Suski. Nie jest to nowość (poeta dawniej pisał: „śmierć jest mistrzem jedynym na naszym podwórku”), lecz raczej coraz mocniejsze potwierdzenie wspólnoty wyobraźni. W jej imię Suska pisze niekiedy nawet krótkie, aforystyczne, jak gdyby połamane wiersze, takie jak poniższy:
Świat nie ma serca, świat jest sercem,
które bez zastanowienia bije w cieniu,
w które bez zastanowienia bije cień.
W jej imię, podobnie jak poprzednik, zaczyna dotykać sytuacji powiązania śmierci z ludobójczą polityką, o czym świadczy chociażby wiersz „Annelore Schwartz” (1933-1945) w którym śmierć jest mistrzem z Polski, poruszającym naszymi „żołnierzykami”.
Jednym słowem rozstrojenie, od którego niniejszą recenzję rozpocząłem, spełniło swoje zadanie „poszerzenia pola walki”. Mam tylko nadzieję, że na następną potyczkę Suski z materią wiersza nie będzie trzeba czekać przez kolejne siedem lat chudych.