EUROPEJSKI KONGRES KULTURY:
Romantyk zmiany społecznej

Rozmowa z Davidem Barrie

Może to zabrzmi naiwnie, ale nasze uzależnienie od państwa jest wprost niewyobrażalne – mówi zajmujący się przedsiębiorczością społeczną i rewitalizacją miejskich przestrzeni David Barrie

Jeszcze 3 minuty czytania

JAKUB SZCZĘSNY: Gdy przeglądałem twój blog, zainteresowała mnie koncepcja „Koalicji wiedzy”. Czy możesz wyjaśnić, co to takiego?
DAVID BARRIE: W Wielkiej Brytanii dużą popularnością cieszy się ostatnio idea wspomagania organizacji reprezentujących lokalne wspólnoty. W zamyśle ma to prowadzić do zmniejszenia ograniczeń narzucanych przez rząd codziennej aktywności obywateli, a w dalszej perspektywie doprowadzić do zmiany społecznej. W sytuacji idealnej, w wyniku przekazania wybranym organizacjom dostępu do władzy, mają one otwierać przedsiębiorstwa rządzące się w pewnym wymiarze prawami ekonomii rynkowej, a przede wszystkim zyskiem społecznym. Ma to być również forma buforu pomiędzy sektorem prywatnym a publicznym. 
Dziś rząd w wyniku kryzysu na każdym kroku oddaje pole sektorowi prywatnemu. Wielkie korporacje tylko na to czekają. Dlatego koncepcja, według której lokalne społeczności miałyby same sobie dostarczać część podstawowych usług, np. w obszarze transportu czy służby zdrowia, choćby prowadząc własne szpitale, jest bardzo trafna. Zresztą brytyjscy lekarze są obecnie namawiani do występowania z państwowej służby zdrowia i otwierania własnej działalności.

To się udaje?
Nie do końca. Dla większości lokalnych organizacji podjęcie tak dużego zobowiązania jest po prostu niemożliwe. Wielu z ich aktywnych członków, na co dzień chodzących do normalnej pracy, jest zadowolona z roli aktywistów czy lobbystów. Nie są jednak chętni do podpisania kontraktu z Ministerstwem Finansów na dostarczanie jakiejś podstawowej usługi, na przykład żywności dla dziesięciu tysięcy starszych osób z niedowładem ruchowym w całej dzielnicy. Potrafią sobie wyobrazić takie zobowiązanie dla dziesięciu staruszków, ale nie dla dziesięciu tysięcy, bo zwyczajnie nie są do tego przygotowani.

DAVID BARRIE

Ur. 1964, mieszka w Londynie. Od 2002 roku zajmuje się przedsiębiorczością społeczną i rewitalizacją miejskich przestrzeni. Pracuje na rzecz lokalnych samorządów, organizacji non-profit, a także deweloperów. Jego działania wpisują się w doktrynę zrównoważonego rozwoju, zakładającą odpowiednie proporcje między wzrostem gospodarczym a dbałością o przyrodę i socjalne potrzeby człowieka. Projekty Barrie’go angażują architektów, biznesmenów, designerów, a przede wszystkim zwykłych ludzi. Do jego najważniejszych osiągnięć należy stworzenie nowej koncepcji dla górniczego miasta Castelford, aktywizacja lokatorów Butetown (starej handlowej dzielnicy Cardiff) przez wykorzystanie różnych form komunikacji dostępnej w internecie oraz projekt „Urban Farming” w Middlesbrough, którego założeniem było hodowanie zdrowej żywności w mieście.

I rozwiązaniem problemu miałaby być „Koalicja wiedzy”?
Dokładnie tak. „Koalicja wiedzy” to próba powiązania różnych organizacji pozarządowych, co ma pozwalić na podejmowanie dużych zobowiązań i osiągnięcie lepszej pozycji negocjacyjnej w rozmowach zarówno z rządem, jak i sektorem prywatnym. W Wielkiej Brytanii dochodziło wielokrotnie sytuacje, kiedy związki zawodowe i organizacje mieszkańców, działając razem, osiągały skalę pozwalającą na silny głos w rozmowach z deweloperami. Udawało im się wymusić nie tylko poprawę lokalnej infrastruktury drogowej, co zazwyczaj jest warunkiem narzucanym przez urzędy miast, ale również obietnicę stworzenia określonej liczby miejsc pracy, czy finansowania przedszkoli i jadłodajni, co już takie oczywiste nie jest.

W Wielkiej Brytanii tradycja aktywności obywatelskiej jest chyba dosyć silna?
Już jakiś czas temu zrozumieliśmy, czym jest fenomen citizen advocacy. Wiemy, że jeżeli na przykład chcemy chronić zabytki, możemy utworzyć organizację, której uda się zamienić dobre intencje w efektywną ochronę. Jeżeli jednak mamy podejmować odpowiedzialność na większą skalę, a nie tylko korzystać z praw, to musimy być więksi i silniejsi!
Kiedyś byłem zaangażowany w projekt obrony parku przez lokalnych mieszkańców. Władze swoimi działaniami zniszczyły park, zamiast go wyremontować. Logicznym krokiem w tamtej sytuacji było przejęcie przez mieszkańców administracji parku, w końcu był to ICH park. Niestety, ludzie wycofali się z tego pomysłu, bo w obliczu codziennych obowiązków łatwiej im było tolerować leniących się pracowników Miejskiego Zakładu Zieleni, niż wziąc sprawy w swoje ręce.
Z powodu kryzysu kwestia ta jest obecnie poważnie podnoszona w dyskursie parlamentarnym, co zapewne wynika również z brytyjskiej kultury. Pewne formy konfrontacyjnych aktywności społecznych są u nas tradycyjnie dobrze postrzegane z punktu widzenia światopoglądu liberalnego, znajdując jednocześnie sympatię konserwatywnych polityków. Tak więc, paradoksalnie, to konserwatywny rząd chce promować aktywność obywatelską i nową „politykę odpowiedzialności”.

No dobrze, ale co w takim razie będzie „marchewką” dla organizacji pozarządowych i samego społeczeństwa?
Po pierwsze, kontrola nad podstawowymi usługami społecznymi i życiem społecznym jako takim. Po drugie, różne ulgi: zwolnienia z podatków i oszczędności. Założenie jest następujące: jeśli ty i grupa znajomych zajmujecie się waszym parkiem zamiast jakiejś zbiurokratyzowanej struktury, to znając swoje priorytety jesteście w stanie efektywniej gospodarować przydzielonymi funduszami i generować oszczędności.

David Barrie / arch. pryw.To wygląda jak trochę inna forma prywatyzacji i outsourcingu odpowiedzialności za rzeczy, które normalnie znajdowałby się w zakresie obowiązków władz.
Tak, w dodatku jest to outsourcing, w którym zadania są często przekazywane kompletnym amatorom. Ale inne rozwiązanie to przekazywanie spraw lokalnych społeczności abstrakcyjnym globalnym korporacjom!
W budynku w centrum Londynu, w którym mieszkam, lepiej radzimy sobie z zarządzaniem nim, niż zajmująca się tym wcześniej wyspecjalizowana prywatna firma, która kasowała 50 procent dochodów z najmu od byłej właścicielki nieruchomości. Wybudowali sobie z tego luksusową siedzibę w centrum miasta.

Jak to możliwe?
Poprzednia właścicielka wynajęła firmę administrującą budynkiem, która była efektywna jedynie w dbaniu o własny zysk. Ponieważ mieliśmy wieloletnie kontrakty najmu, zawiązaliśmy stowarzyszenie, w wyniku czego udało nam się spłacić poprzednią właścicielkę i pozbyć złego administratora. Teraz sami jesteśmy naszą własną firmą zarządzającą.

Ciekawe. Tyle, że w tym wypadku jest to dość jasna sytuacja, bo budynek należy do was. W przypadku większych społeczności sąsiedzkich mamy do czynienia z mieszanymi własnościami, zróżnicowanymi funkcjami...
… i zróżnicowanym krajobrazem etnicznym, co jest często dużym wyzwaniem kiedy chodzi o samoorganizację.

Mam wrażenie, że prościej jest zarządzać takimi wielopoziomowymi zagadnieniami z pozycji zewnętrznego podmiotu.
Nieuchronnie dążymy do modelu amerykańskiego, gdzie nie ma ochrony społecznej, tylko system ubezpieczeń. Państwowa polityka kulturalna jest prawie całkowicie zastąpiona przez obywatelską filantropię, a organizacje pozarządowe ulegają co raz większej profesjonalizacji. W ramach stypendium, które dostałem od rządu amerykańskiego chciałbym się bliżej przyjrzeć specyfice tamtejszych NGO kopiujących wiele zachowań i mechanizmów ze świata korporacyjnego. Ich szefowie np. coraz częściej latają pierwsza klasą.
Chciałbym wymyślić, w jaki sposób brytyjskie organizacje pozarządowe mogłyby przejąć część odpowiedzialności sektora publicznego, używając praktyk znanych z zarządzania korporacyjnego, ale bez powielania złych wzorów.

Mówiąc o amerykańskich organizacjach pozarządowych musimy pamiętać, że ich wielkość i siła wynikaja ze specyfiki podatkowej, a konkretnie bardzo wysokich ulg dla darczyńców. Poza tym największe fundacje należą zazwyczaj do wielkich korporacji lub są od nich uzależnione. Czy jestes zadowolony z efektów projektów, w które byłeś zaangażowany w ramach programu „Urban Renewal”?
Niektóre zakończyły się porażkami, ale wiele odniosło sukces, wprowadzając pewną zmianę w dynamice działań społeczności lokalnych. Głównie dlatego, że udało nam się połączyć ludzi w ramach walki o wspólny interes. W pewnym miasteczku połączyliśmy np. kilka stowarzyszeń w jedną siłę, która powiedziała lokalnym politykom: chcemy sami wybrać projektanta mostu na naszej rzece. Politycy i eksperci ugięli się pod ich siłą. W innym projekcie, wiele osób hodowało warzywa w przestrzeni publicznej, na tych wszystkich nieużywanych skrawkach terenu, w które obfitują współczesne miasta

Działkowa „Guerilla”?
Właśnie! Były tam jakieś 84 organizacje, od szkół i kółek emeryckich zaczynając, przez regularne NGO, aż po recepcjonistkę z kliniki psychiatrycznej i właścicielu salonu samochodowego. Udało nam się zalegalizować 25 „działek” dla blisko 1000 „miejskich farmerów”. Oto właśnie chodzi w „Koalicji wiedzy”: o akumulację interesów i potencjału ekonomicznego oraz o przejęcie kontroli nad elementami rzeczywistości bezpośrednio dotyczącymi członków koalicji.

Przypomina mi to kongresową debatę „Zagubieni w kulturze” z Ewą Rewers i Krzysztofem Wodiczko. Zapewniona przez technologie informatyczne dostępność do wiedzy z różnych dziedzin umożliwia współczesnym artystom podejmowanie działań interdyscyplinarnych, współpracę z naukowcami czy inżynierami. Coś takiego nie byłoby możliwe jeszcze 15-20 lat temu. Wydaje mi się to równoległym procesem do wspomnianego przez Ciebie „outsourcingu amatorów”.
Tak, jest tu dużo paralel. Jeśli jesteś sprytny, masz dostęp do internetu, potrafisz szybko działać i wiesz dokąd chcesz dojść, to dość łatwo możesz dobrać sobie globalnych współpracowników i stworzyć internetową wspólnotę, która, niestety, nie przepisuje się tak prosto na świat realny. Bo w nim już musisz ludziom płacić. Pozostaje też problem skali.

Tak czy inaczej zmniejsza się ilość podstawowych ograniczeń.
Ale pojawiają się nowe. Pracuję teraz nad projektem na ubogim osiedlu na północy Anglii, gdzie jest wysokie bezrobocie. Kiedy zapytasz mieszkańców, czy coś się u niech dzieje, usłyszysz, że nic. Kiedy zapytasz, co potrafią, odpowiedzą ci, że nic. Tymczasem kiedy przejdziesz się o trzeciej po południu między domami zobaczysz, że jest tam koleś, który zmienia samochody dostawcze w Maserati, a mała staruszka piecze pyszny chleb. Uważam, że znaczącą zmianą byłoby uwolnienie tych umiejętności. Kiedy idziesz w Anglii do profesjonalnego punktu naprawy obuwia, to w wielu wypadkach obsługujący cię facet radzi kupić sobie nowe buty, bo koszt usługi jest bardzo wysoki. Stąd pomysł, żeby na biednym osiedlu otworzyć punkt usługowy, gdzie jednego dnia naprawiano by buty, innego telewizory, gdzie ludzie mogliby wymieniać się usługami na zasadzie barteru. Pewnie z punktu widzenia człowieka żyjącego w Europie Wschodniej brzmi to absurdalnie: „i to ma być postęp?”

Dlaczego ci ludzie sami nie korzystają ze swoich rozlicznych umiejętności?
Wielu ludzi zwyczajnie ukrywa swoje zdolności, w obawie przed utratą zasiłku. Mogę więc opowiadać, jakim romantycznym pomysłem jest „Koalicja wiedzy”, ale muszę też brać pod uwagę, że wielu ludziom po prostu nie opłaca się w nią wchodzić. Ich poziom uzależnienia od narzędzi polityki społecznej sprawowanej przez władzę jest zbyt wysoki. Może to zabrzmi naiwnie, ale nasze uzależnienie od państwa jest wprost niewyobrażalne!

Uczestniczyłeś w Europejskim Kongresie Kultury we Wrocławiu. Czegoś brakowało Ci w dyskusjach?
Poważnej rozmowy o biznesie zamiast wyliczania oczekiwań wobec państwa. W Wielkiej Brytanii już przez ten „rozczeniowy” etap przechodziliśmy. Zabrakło mi rozmowy o nowych mechanizmach generowania pieniędzy przez sektor pozarządowy; mechanizmach z jednej strony niezależnych od struktur państwowych, z drugiej nie popadających w ściśle komercyjną logikę sektora prywatnego.



Wrocław, 10 września 2011