„THYMÓS. Sztuka gniewu 1900 – 2011”. CSW Znaki Czasu, Toruń, kurator: Kazimierz Piotrowski, wystawa czynna do 15 stycznia 2012.
Miało być o gniewie słusznym i niesłusznym. Miała być duża wystawa problemowa z precyzyjnie określonym tematem, który pozwala na wskroś przeciąć 100 lat historii polskiej sztuki. Miał być odważny kuratorski gest, który nie bacząc na utarte konwencje i zaszeregowania, wbrew intencjom, a nawet woli artystów, buduje fantastyczną i wielowątkową wypowiedź z radykalnie politycznym przesłaniem. Skończyło się na gniewie bezsilnym, wzajemnych pretensjach i ekspozycji przypominającej przejażdżkę tunelem strachu.
Lunaparkowym stylem wystawa rzeczywiście denerwuje. Pracownicy pilnujący wystawy chronią się zatyczkami do uszu, natomiast odwiedzający toruńskie CSW mają doskonałe warunki do inkubacji własnego gniewu. Potworny hałas nachodzących na siebie projekcji już po chwili budzi agresję. 150 prac na tak małej przestrzeni nie daje chwili wytchnienia. Drażniącym czynnikiem jest też sama architektura wystawy. Przetykany siatką ogrodzeniową i drutem kolczastym labirynt zbudowany z dykty krytej folią jest prowizoryczny i tandetny, przez co odstręczający. Tym razem odstępstwo od standardów, które polskie instytucje zwykle tłumaczą niskim budżetem i demoralizacją pracowników technicznych, okazuje się konsekwentnym rozwinięciem zamysłu kuratorskiego.
Jacek Adamas, „Tu-sk 154 m”, 2010, instalacja,
dzieki uprzejmosci artysty
Gniew, który kurator Kazimierz Piotrowski chce wyrazić, jest zaskakująco partykularny – dotyczy katastrofy smoleńskiej i wyraża popularną w niektórych warstwach polskiego społeczeństwa spiskową teorię dziejów. Jest to wydarzenie raczej kuriozalne niż ciekawe, podobnie jak głośne nieporozumienie z artystami, którzy zgodzili się na udział w wystawie często po znajomości, i jak się okazało, aż do dnia wernisażu nie wiedzieli, w czym zechcieli uczestniczyć. Czyż nie jest rolą kuratora manipulowanie pracami, tak by ujawnić zaskakujące pokłady znaczeń, wydobyć nowe konteksty i zreinterpretować ustalony stan rzeczy, a wyznacznikiem artystycznego profesjonalizmu rozumienie tekstów kuratorskich, lub przynajmniej dociekanie sensu wystaw, w których godzą się brać udział?
Odseparowana białymi ściankami centralna część wystawy ma być, w założeniu Piotrowskiego, pozytywnym punktem odniesienia. Przyjmuje formę swastyki i opowiada, że lepiej to było przed wojną. Wykorzystując dostęp do światła dziennego, pod świetlikiem w dachu galerii wycięto otwór w folii kryjącej to pomieszczenie-swastykę i dokładnie w jego centrum ustawiono pomnik marszałka Piłsudskiego. Bałwochwalstwo kuratora przez moment śmieszy, ale rozbawienie po chwili zastępuje ciekawość: czyżby sanacyjna Polska była quasi faszystowską mikrodyktaturą? Wokół pomnika wiszą międzywojenne grafiki Stanisława Szukalskiego – niespełnionego geniusza, pogańskiego wizjonera, nacjonalistycznego fantasty. Dziś prace tego mrocznego sobowtóra Zofii Stryjeńskiej przypominają tandetę spod znaku fantasy, ale jednocześnie trudno im odmówić atrakcyjnej tajemniczości.
Stanislaw Szukalski, „Katyń”, 1979
dzieki uprzejmosci Romana
RomanowiczaZ sekcji Międzywojennej widz może przejść wprost do sztuki najbardziej aktualnej, albo wybrać drogę przez kolejne etapy historii państwa, narodu i jego gniewnej sztuki. Droga na skróty nie popłaca. Zobaczymy tam teledysk Behemota, film Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego o obrońcach krzyża („Solidarni 2010”). Nad całością góruje dziwna czarna rzeźba Marty Pszonak przedstawiająca jednorożca, oraz kontrowersyjny obiekt Jacka Adamasa „TU-SK 154M IPN Olsztyn”. Adamas to niezwykle interesująca postać, tym razem jednak nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Dalej nieznośnie prosty obraz Tomasza Musiała „Orzeł biały” i film przedstawiający malowanie godła państwowego za pomocą bicza, pokazywany w kontrze wobec degrengolady moralnej reprezentowanej m.in. przez wideo Doroty Nieznalskiej z odczytania wyroku we własnej sprawie („W imieniu Rzeczpospolitej”). Sekcja współczesna razi nachalnie ideologicznymi pracami i elementarnym brakiem obiektywizmu. Skoro sztuka o Smoleńsku, to dlaczego brak „Katastrofy” Artura Żmijewskiego?
Ciekawsze prace znajdziemy w historycznych częściach wystawy. Wśród stosunkowo nikłej reprezentacji sztuki krytycznej lat 90., najciekawiej wypada praca Zbigniewa Libery „Orzeł Dwugłowy” – rozkładówka magazynu, w której na skutek pomyłki drukarza postacie Lecha Wałęsy i księdza Jankowskiego zlewają się w dwugłowe monstrum. Mimo banalnej wymowy, poetyka błędu urzeka. Błądu jest zresztą niezamierzonym patronem całej ekspozycji, choć znajdziemy na niej również rozsądne fragmenty. Naturalna w temacie gniewu duża reprezentacja ekspresji lat 80. jest jedynym przystankiem, gdzie możemy cieszyć się czystym gniewem, nieuwikłanym w doraźną publicystykę. Jednak im dalej w głąb historii, tym robi się bardziej niebezpiecznie. Wystawa przerażająco milczy o holokauście, by w zamian zaprezentować antysemicki znak „Topokrzyża” zaprojektowany przez Szukalskiego w 1935 roku dla oznaczania sklepów nieżydowskich. Temat holokaustu jest we współczesnej polskiej sztuce nadmiernie eksploatowany, ale pominięcie go na takiej wystawie nie może być przypadkowe i świadczy o zaskakujących poglądach kuratora.
CSW w Toruniu, 28.10.2011, otwarcie wystawy „Thymós.
Sztuka gniewu 1900 - 2011” / fot. Piotr Litwic
Oczywiście idea Piotrowskiego, popularna wśród niepopularnej części polskiego społeczeństwa, jest tak samo prawomocna jak każda inna (poza jej antysemickim aspektem i prostackimi, personalnymi wycieczkami). Mimo to wystawa jest generalnie zła, przez nachalne forsowanie politycznej tezy oraz szereg bardzo słabych prac, które znalazły się na niej wyłącznie ze względów ideologicznych. Ale zamiast piętnować kuratora (co byłoby kopaniem leżącego), powtórzę za Walterem Beniaminem, że nie wystarczy, by dzieło sztuki reprezentowało słuszną tendencję polityczną. Aby reprezentować słuszną tendencję, dzieło sztuki musi również posiadać wszelkie pozostałe wartości.