W 1948 roku we Wrocławiu odbyła się Wystawa Ziem Odzyskanych, prezentująca zdobycze przemysłu i kultury pierwszych lat PRL, ujęte w nowoczesną formę pawilonów. W latach 70., z okazji ćwierćwiecza „powrotu Ziem Zachodnich i Północnych do Macierzy”, zorganizowano artystyczne sympozjum „Wrocław ‘70”. A dziś otwiera się tu nowe muzeum – Muzeum Współczesne Wrocław (MWW).
Sympozjum było jedną z wielu podobnych inicjatyw swego czasu, podejmowanych często na tzw. Ziemiach Odzyskanych. Artyści, ręka w rękę z przemysłem, mieli legitymizować nowoczesną Polskę i polskość Śląska, Warmii i Pomorza. We Wrocławiu stało się jednak inaczej. Mimo szeroko zakrojonych planów, w 1970 roku zrealizowano jedynie „Dziewięć promieni światła na niebie”, świetlną, geometryczną kompozycję Henryka Stażewskiego, zbudowaną za pomocą wojskowych reflektorów. Część propozycji artystów nie nadawała się do realizacji, inne inteligentnie ironizowały z propagandowego przesłania imprezy. Luiza Nader wskazuje na dokonujące się wówczas przesunięcie artystycznych postaw – od awangardowych do neoawangardowych. Pisze: „W praktykach artystów neoawangardowych awangardowy optymizm zastąpiła […] ironia, odrzucona została wiara w linearny postęp, laboratoryjne analizy wizualnych form wyparła krytyka dzieła sztuki jako wytworu stosunków społecznych”. Do tej nowej wówczas postawy odwołuje się dziś MWW.
Neoawangarda na Ziemiach Zachodnich
Zbigniew Gostomski w 1970 roku zaproponował projekt „Zaczyna się we Wrocławiu”. Artysta chciał nałożyć na tkankę miejską siatkę arbitralnie rozmieszczonych elementów. Wówczas niezrozumiany przez krytykę – Andrzej Osęka oskarżał go o brak humanitaryzmu – Gostomski wyjaśnia dziś, że jego projekt dotyczył malarstwa, „mianowicie tego, że forma i kolor zmieniają się, są relatywne pod wpływem otoczenia”. Materią pracy Gostomskiego stawał się kontekst. Ale artysta ironizował też z założeniami organizatorów sympozjum, oczekujących pomników, „trwałych realizacji” w przestrzeni miasta.
Wystawa prac Zbigniewa Gostomskiego „Zaczyna się
we Wrocławiu” / fot. Krzysztof Zatycki, MWW
Jeden z najciekawszych projektów zgłoszonych podczas sympozjum „Wrocław ‘70” to „Archeologia Festung Breslau” Zbigniewa Makarewicza. Makarewicz chciał przeprowadzić wykopaliska w usypisku gruzów z lat 40. Działanie ujawniłoby zamazywane, zwłaszcza tuż po wojnie, ślady niemieckiej przeszłości miasta. Jak pisała Luiza Nader, projekt Makarewicza „odrzucał oficjalną historię tego miejsca, wskazując na Wrocław jako na ciemny punkt zbiorowej pamięci, przywołując okres, w którym Breslau stawał się Wrocławiem. […] Archeologiczny wykop miałby być zatem rodzajem strażnika pamięci, dokumentacją miejsca w mieście, którego historia została zawłaszczona przez ideologię”.
Schron
Na tymczasową siedzibę Muzeum Współczesnego obrano schron przeciwlotniczy z czasów drugiej wojny światowej, usytuowany przy placu Strzegomskim (Striegauer Platz). Wzniesiono go w 1942 roku tak, by nie wyróżniał się z otoczenia. Dziś jest ostańcem w zupełnie zmienionym sąsiedztwie. To elegancki, betonowy walec, zbudowany z zachowaniem klasycznej architektonicznej artykulacji, ale z uwagi na swą funkcję obronną pozbawiony okien. W czasie obrony Festung Breslau, na jego sześciu kondygnacjach, chronionych ponad metrowej grubości ścianami, mogło się schronić nawet kilka tysięcy osób. Po latach nieużywania wyremontowano go z myślą o nowej funkcji.
Muzeum Współczesne, Wrocław / MWWNowy budynek muzeum ma powstać w ścisłym centrum miasta do 2016 roku, gdy Wrocław zostanie Europejską Stolicą Kultury. Na razie umiejscowienie MWW w poniemieckim schronie odczytywać należy nie tylko przez względy praktyczne. To również ważna deklaracja – deklaracja redefinicji tożsamości miasta. W ten sposób MWW sytuuje się jakby w kontrze do wrocławskiego Muzeum Narodowego, gdzie przeszłość jest stricte polska, poczynając od nagrobków książąt śląskich, po galerie polskiej sztuki XIX-wiecznej i powojennej. Muzeum to, od momentu powstania budowało spójną narrację, popierającą tezę o polskości tych terenów. Jeśli coś mogłoby tu być „niemieckie”, zastąpiono je przymiotnikiem „śląski”. Jak wiadomo, Śląsk jest polski. A Kopernik była kobietą.
Na otwarcie schronu przygotowano skromną wystawę Zbigniewa Gostomskiego, z kanonicznym projektem „Zaczyna się we Wrocławiu” oraz nowszymi pracami artysty. To z jednej strony prosty zabieg użycia chwytliwego hasła – tytuł pracy sprzed 40 lat dobrze wybrzmiał na reklamujących wydarzenie billboardach. Z drugiej zaś, symboliczny gest wskazujący na wagę kontekstu, mapowanie miejsca przez muzeum, na Wrocław jako ważny ośrodek sztuki neoawangardowej i na ciągłość tej tradycji. Dyrektorka muzeum Dorota Monkiewicz, tytułuje swój tekst o MWW po niemiecku „Es beginnt in Breslau”, za pracą Rafała Jakubowicza, który neonem z tym napisem uczytelnił kilka lat temu pracę Gostomskiego. W ten sposób połączyły się dwa wątki: archeologii miejsca i tradycji konceptualnej.
Na fasadzie schronu, gdzie niegdyś widniała sylwetka orła ze swastyką, umieszczono pracę Stanisława Dróżdża – „Klepsydrę”. Niczym napisy w „Gwiezdnych wojnach”, zmniejszające się słowo „było” na horyzoncie przechodzi w ledwo widoczne „jest”, by ku górze zamienić się w zwiększające się słowo „będzie”. Gostomski na swojej wystawie rysuje zygzakowatą linię – nowy symbol nieskończoności. Te refleksje nad czasem to kolejne deklaracje-gesty w kontekście przyszłego muzeum. Jakkolwiek nie brzmiałyby one prosto czy wręcz naiwnie, wskazują na ciągłość i kolistość. Jedyną muzealną cezurą jest „teraz”.
Skrótowce
fot. Krzysztof Zatycki, MWWNajciekawsze, co spotkało mnie w MWW, to wydana z okazji otwarcia jednodniówka. W muzealnej gazecie przeczytałem fascynującą historię obrony Festung Breslau pióra Beaty Maciejewskiej, napisaną z perspektywy schronu przy placu Strzegomskim, oraz przeprowadzone przez Piotra Lisowskiego wywiady z Janem Chwałczykiem, wrocławskim artystą konceptualnym i Marią Berny, działaczką kulturalną, m.in. dyrektorką lokalnego Empiku, w którym na przełomie lat 60. i 70. działała Galeria Pod Moną Lisą Jerzego Ludwińskiego. Jednodniówka przedrukowuje również jego koncepcję Muzeum Sztuki Aktualnej (MSA). Idea Ludwińskiego odbiegała od tego, co zwykło się za muzeum uważać. Pisał, że „powstająca instytucja miałaby więcej wspólnego z artystycznym atelier niż z tradycyjnym muzeum”. W strukturze MSA przewidział „dział akcji” oraz „dział eksperymentów wizualnych”. Otwartość na eksperyment ma być też flagowym hasłem MWW, przynajmniej w jego fazie rozpędowej.
Na idei MSA bazowały dwa projekty przedstawione podczas sympozjum „Wrocław ‘70”: projekt Centrum Poszukiwań Artystycznych (CPA) – wysunięty przez krytyków Galerii Foksal, oraz Centrum Badań Artystycznych (CBA, sic!) – opracowany przez samego Ludwińskiego. Koncepcje były do siebie zbliżone, Ludwiński szedł jednak o krok dalej, chciał zacierać granice między krytykami i artystami oraz między artystami a publicznością. Pisał, że CBA to miejsce „pośredniczące w wymianie doświadczeń pomiędzy artystami i w wymianie wartości pomiędzy artystami i widzami”.
Dorota Monkiewicz podkreśla partycypacyjny model kontaktu z publicznością. W jednym z wywiadów powiedziała: „Jesteśmy przygotowani na przyjęcie w muzeum rezultatów działań spontanicznych ze strony naszych odbiorców”. Część pomieszczeń schronu ma być przeznaczona na działania streetartowe oraz zagospodarowana przez aktywistów i organizacje na zasadzie „kto pierwszy, ten lepszy”. Galeria Pod Moną Lisą znajdowała się w przejściu do innych pomieszczeń empiku – Ludwiński uważał to za jej atut, ludzie stykali się ze sztuką chcąc nie chcąc. Ale współuczestnictwo publiczności polegało tam głównie na dyskusjach z artystami – sztuka realizowała się przecież w przestrzeni idei.
Tymczasowość siedziby MWW okazuje się jego atutem. Muzeum ma czas na sprawdzenie w praktyce idei i pomysłów. Może pozwolić sobie na ryzyko, którego obawiano by się raczej w dużym, nowym budynku. Jak pokazuje przykład Muzeum Sztuki Nowoczesnej (MSN) w Warszawie, może się to okazać okres niezwykle płodny. Ale MWW określa się już ideowo, wyznacza własną tradycję. O ile otwarte wiosną nowe muzeum sztuki współczesnej MOCAK w Krakowie stawia na bagaż historyczny miejsca (Fabryka Schindlera), warszawskie MSN na przepisywanie historii sztuki z akcentem na neoawangardę Europy Środkowo-Wschodniej i problematykę modernizacji miasta, a Muzeum Sztuki w Łodzi zmaga się z własną historią (od ojców założycieli, przez dyrekturę Ryszarda Stanisławskiego, po lata 80.), o tyle Muzeum Współczesne Wrocław skupia się na lokalnej scenie artystycznej w perspektywie szeroko pojmowanej archeologii miejsca. Tradycję stanowią tu Ludwiński, którego archiwum będzie ważną częścią MWW, poza tym Chwałczyk, Dróżdż, Andrzej Lachowicz, Natalia LL i dorobek sympozjum z 1970 roku.
Kolekcja konewek
Dlatego na otwarcie MWW marzyłaby mi się wystawa, która przynamniej w części oddawałaby poszukiwania i kierunki zarysowane w jednodniówce. By w miejsce hasła, powtórzonego po 40 latach, spróbować odpowiedzieć na pytanie: „Co takiego zaczęło się we Wrocławiu?”.
Rozumiem, że to zadanie na przyszłość. Częściową odpowiedź na to pytanie odnalazłem już… we wrocławskim Muzeum Narodowym. Mariusz Hermansdorfer, dyrektor tej szacownej instytucji, obecnie otwierającej swe zbiory sztuki powojennej w nowych przestrzeniach na strychu twierdzi, że wrocławscy artyści, „choć miewali dobre okresy i ciekawe pomysły, nie wyszli w świat z wystarczająco mocną propozycją”. Zadaniem MWW jest udowodnienie Hermansdorferowi, jak bardzo się myli.
L/B, „Beautiful Tube”, 2011, instalacja stała
/ fot. Daniel Baumann, MWW
Tymczasem to właśnie w Narodowym trwa retrospektywna wystawa jednego z najciekawszych wrocławskich twórców – Zdzisława Jurkiewicza. To prosta ekspozycja, której narrację wyznacza chronologia, dzięki czemu ukazuje artystę w różnych punktach jego rozwoju. W głównym holu muzeum zebrano jego projekty z lat 70., głównie konceptualne. Ale możemy też prześledzić jego poszukiwania malarskie aż po fascynacje astrologiczne (ruchy gwiazd i planet), zoologiczne (minimalistyczne labirynty budowane dla chomików) i botaniczne (kolekcja konewek D.I.Y.). Jurkiewicz nie tylko zaraża swą nietuzinkową osobowością, ale też próbując ogarnąć świat wokół siebie pokazuje, jak blisko od gwiazd do mikrokosmosu domowego ogródka. Potrafi przekonać do swej wizji rzeczywistości. W porównaniu z nią geometryczne lightboxy czy refleksje nad naturą czasu w postaci połamanych linii Gostomskiego wydają się artystowsko wydumane.
Małpie figle
Na razie muzeum realizuje się bardziej w teorii niż w praktyce. Tymczasowa siedziba w byłym schronie jest niezwykle fotogeniczna i wygląda uroczo na łamach gazet. W dniu otwarcia pozostawała jednak zastanawiająco… PUSTA. Wystawa Gostomskiego zajmuje zaledwie fragment jednej z sześciu kondygnacji. Pozostaje podziwianie betonowego labiryntu, schodów i metalowej siatki oraz widoku rozciągającego się z tarasu na dachu, gdzie działa kawiarnia. Mnóstwo miejsca na małpie figle. Krótko mówiąc, instytucja nie ma jeszcze mocy przerobowych zdolnych wypełnić nawet swe tymczasowe lokum. Wszystko wskazuje na to, że ten falstart podyktowany był bieżącym zapotrzebowaniem politycznym (wybory, Europejski Kongres Kultury) albo pogodą (nadchodząca wielkimi krokami jesień).
Kawiarnia na dachu / fot. Bartosz Molęda, MWW
W weekend otwarcia muzeum próbowało oswoić ze sobą potencjalnych widzów. Odbywały się tu warsztaty, koncerty, plenerowy seans „Świniopasa” Wilhelma Sasnala. Wszystko w oparach smażonych kiełbasek i piwa w plastiku. Frekwencyjnie udany piknik. Szeroko reklamowano też akcję „wymiany darów” między zaproszonymi artystami a publicznością. Dość powiedzieć, że artyści sprezentowali prace o standardzie aukcji charytatywnych, a goście odwdzięczyli się im tak, jak mogli najlepiej. Mnie najbardziej szczera wydała się przyniesiona przez kogoś butelka wina. Odniosłem jednak nieodparte wrażenie, że idea „współuczestnictwa” Ludwińskiego, czy współczesne teorie partycypacyjne, zostały tu sprowadzone do karykaturalnego parteru.
Wejście do muzeum już jest biletowane. Na razie instytucja nie może jednak konkurować ani z kinem (nowy Allen), ani z wypożyczalnią DVD (ponad 40 wcześniejszych produkcji Allena). Na taras widokowy można jednak wjechać za darmo. I spojrzeć na fragment Wrocławia, który już w niczym nie przypomina Breslau sprzed 70 lat. I opalać się na leżaku w wydłużających się promieniach jesiennego słońca. I machać do przelatujących samolotów. I rozmarzyć się jak bohater billboardu Twożywa: „Kiedy wreszcie będzie wojna”…