Literatura niejednokrotnie rozważała dramat człowieka, który nagle dowiaduje się, że jest kimś innym, niż mu się wydawało. Być może jest to temat aż nadto eksploatowany. Jednak w książce młodego pisarza z Bośni i Hercegowiny, Igora Štiksa (obecnie doktoranta nauk politycznych na jednym z brytyjskich uniwersytetów), kwestia ta powraca w nowej oprawie i zostaje, za sprawą zgrabnego kamuflażu, skonfrontowana z dramatem miasta. Miasto, podobnie jak człowiek, przeżywa dramat, gdy nagle dowiaduje się, że nie jest tym, czym mu się wydawało, że jest. Ten zasadniczy problem pojawia się w książce, która nosi wszelkie znamiona prozy sensacyjnej. Nie jest to jednak literatura popularna, ale kunsztowna i z pomysłem napisana powieść w formie wspomnień.
Główna postać to pięćdziesięcioletni Richard Richter – austriacki pisarz o światowej renomie, na stałe mieszkający w Paryżu. Zupełnie przypadkowo dowiaduje się, że jego ojcem nie był (jak utrzymywała wychowująca go ciotka) Austriak, lecz pochodzący z Jugosławii Żyd (Jakub Schneider), który miał romans z jego matką, po czym został aresztowany przez nazistów. Bohater wyjeżdża do Sarajewa w poszukiwaniu śladów ojca i własnych korzeni.
Richter związuje się z mieszkańcami oblężonego miasta. Ich życie jest pozornie normalne, zwłaszcza w gronie przyjaciół – tłumacza jednej z jego książek i aktorów miejscowego teatru. Teatr funkcjonuje zupełnie zwyczajnie (to alegoria sarajewskiego życia literackiego w czasach wojny), wystawiane są klasyczne dzieła nowoczesnego dramatu europejskiego (symbol europejskiej tożsamości stolicy Bośni), a wszystko po to, by udawać normalność i zapomnieć o zabitych. Pisarz poznaje sporo młodszą od siebie kobietę, która zostanie nie tylko jego kochanką, ale także istotnym ogniwem historii sprzed lat.
Igor Štiks, „Krzesło Eliasza”. Przeł.
Danuta Cirlić-Straszyńska, W.A.B.,
Warszawa, 384 strony, w księgarniach
od 24 czerwca 2009Perypetie Richarda Richtera – barwne i zagmatwane – zostają uwikłane w historię dwóch wojen: II wojny światowej i ostatniego konfliktu jugosłowiańskiego. Dzieli je równo 50 lat. Rok 1942 – to rok narodzin pisarza, zaś 1992 – to rok jego „ponownych” narodzin (i zarazem śmierci). Taki paralelizm nadaje opowieści teleologiczną spójność. Wojna, zgodnie z praktykowaną w literaturze bośniacko-hercegowińskiej poetyką, jest tutaj symbolem największego zła. Prowadzi nie tylko do śmierci niewinnych, ale także do indywidualnych dramatów ludzi, którzy – niczym Richard Richter – stali się jej ofiarami, jeszcze zanim przyszli na świat.
Nie jest to jednak powieść rozliczeniowa. Nie ma w niej jaskrawych antybohaterów, nie ma oskarżeń, brak nazistów, ustaszy, czetników, titowskich partyzantów czy ich współczesnych apologetów. Wojna toczy się niemal bezpodmiotowo, wydarzenia dziejowe opowiadają się same. Są zupełnie przypadkowe, ale nieodmiennie tragiczne dla zwykłych ludzi.
Historia nie jest już magistra vitae, ale raczej przekleństwem, śmiertelną chorobą. W myśl tej logiki najistotniejszy jest jednostkowy dramat człowieka, który dokonuje się w centrum jego kosmosu. Richard Richter przeżywa więc swój dramat. Czytelnik nie wie, o jaki dramat chodzi, ale narrator przez cały czas przygotowuje go na najgorsze (mistrzowska antycypacja „zamknięcia” przypomina nieco „Doktora Faustusa” Manna czy niektóre powieści Borislava Pekicia).
Pod koniec okazuje się, że wiadomość o żydowskim pochodzeniu – która tak bardzo wstrząsnęła pisarzem – była niczym wobec tego, co dopiero miało nastąpić. Tajemnicze wydarzenia powodują, że Richter porzuca ukochaną Almę, ucieka z Sarajewa i, po ukończeniu wspomnień, popełnia samobójstwo w Wiedniu. Jego zapiski trafiają do przyjaciela, który w ostatniej fazie książki przejmuje funkcję narratora. To właśnie wtedy czytelnik uzupełnia luki informacyjne, składające się na prawdę o dramacie Richtera.
Książka jest napisana ze swadą. Momentami przyjemność lektury zakłócają nazbyt chyba trywialne epizody, jak choćby ten, w którym Richard, tuż przed początkiem swojej podróży w nowe życie, zachowuje wyrywek z gazety. Po jednej stronie znajduje się fotografia pewnego duchownego katolickiego, który dowiaduje się o swoim żydowskim pochodzeniu, z drugiej zaś – zdjęcie oblężonego Sarajewa. Dopiero później okaże się, że oba te obrazy stopią się w jedność i okażą się dla pisarza fatum.
Książka (czy zawsze świadomie?) lawiruje między literaturą wysoką a popularną. Sam wybór tematu, fabuła czy sensacyjne suspensy mogą się momentami wydawać błahe (ten konflikt języków oddaje świetne tłumaczenie Danuty Cirlić-Straszyńskiej). To wszystko nie zmienia faktu, że „Krzesło Eliasza”to powieść niezwykła. Uderza kunsztem narracji – jej wielogłosowością, zmiennym tempem i wspomnianą antycypacją zamknięcia.
Urzeka także – zręcznie kamuflowany – lokalny patriotyzm Štiksa, nie pierwszego i nie ostatniego piewcy Miasta (pisanego z wielkiej litery). Sarajewo jawi się jako magiczna figura aksjologiczna i estetyczna. Jest kolejnym miastem w szeregu, któremu – podobnie, jak wcześniej Aleksandrii, Salonikom, Triestowi, Wilnu, Warszawie, Lwowowi (brak tu Krakowa!) – ukradziono duszę. „Dusza odeszła wraz z ludźmi do grobu lub na wygnanie”, wojna bowiem wygnała z miasta jego mieszkańców: nie Chorwatów, nie Serbów, nie muzułmanów, nie Żydów. Z miasta uciekali Sarajewianie, „a każdy zabierał jego cząstkę” – oto cierpkie przesłanie książki.
Prawdziwe Miasta znikają, pozostają po nich tylko nazwy. Nazwy miast mogą jednak być równie przypadkowe, jak nazwiska ludzi. Świadkiem Richard Richter (Schneider).