Czy farmazon może wyprodukować arcydzieło? Arcydzieło nazywa się „Shoah”. Farmazon to Claude Lanzmann. Jego autobiografia jest na to empirycznym dowodem. Dlaczego tak mnie zdenerwowała? Bo tak wiele czasu poświęciłam, by się do niej przekonać. Tygodnia, który zajęło mi przebrnięcie przez tę kabotyńską prozę o „czerwonych fotelach i sczerniałych złoceniach kina w XVI dzielnicy Paryża” nic mi już nie zwróci.
„Zając z Patagonii” mógłby się nazywać „Pies z kulawą nogą” i byłby to tytuł mniej więcej tak samo uzasadniony. Książka stanowi dowód na to, do czego także może służyć filozofia, dlaczego należy karać za nawoływanie do obalenia granic pomiędzy sztuką i nauką oraz dlaczego państwu nie wolno finansować kultury. Jeśli ktoś chce znienawidzić Francję w jej najbardziej stereotypowych odsłonach (Sartre, kawiarnie, „Les Temps Modernes”, te rzeczy), albo co gorsza już jej nienawidzi, jeśli chce zaktywizować alergię na płytką, dętą, arogancką, seksistowską lewicowość, niech koniecznie przeczyta tę książkę. Krok po kroku autor bije rekordy: grafomanii, bufonady, narcyzmu, celebryckiego samozapatrzenia.
Samozakochanie: „Uświadamiam sobie, że moja sława nie jest światowa i nie dotarła do moich rozmówcow, zwłaszcza telefonicznych”. „Wciąż jestem dumny z tego wizjonerskiego tekstu, w którym wszystko jest wymyślone i wszystko prawdziwe”. „Kiedy czytałem ten [własny] tekst na nowo, uderzyło mnie w nim jego literackie piękno, głębia, mądrość i uczciwość i postanowiłem go wznowić (...) A że pióro mam epickie, uczyniłem z tej historii (...) bohaterską, podniecającą i wielce obiecującą przygodę”.
Nie chodzi jednak tylko o to, że w „poniedziałek – ja, wtorek – ja” itd. Chodzi o to, że jeśli cokolwiek zasługuje tu na wzmiankę, to tylko ze względu na to, jak wpisuje się w odżywiające się wyłącznie postępowymi ideami – fizyczne, mentalne lub astralne – ciało Claude’a Lanzmanna. Jego właściciel jest konsumentem na wielką skalę.
Co zrobić, by nie tylko miło spędzić wieczór, ale jeszcze poprawić i tak niezłe mniemanie o sobie? Należy próbować uratować „jakiegoś Algierczyka”, o którym właśnie się dowiedzieliśmy, że „zostanie ścięty we Fresnes czy w Santé, albo w Oranie czy w Konstantynie”. Algierczyk tak samo nie ma twarzy, jak my głowy do tego, gdzie on swoją głowę ewentualnie straci. Uratować się go nie uda, za późno się za to wzięliśmy, ale liczy się to, w jakim nastroju po nocy spędzonej w gabinecie adwokata wychodzimy rano na deszcz! „Deklamowaliśmy sobie nawzajem tragiczne dystychy...”.
Trudno uwierzyć, że człowiek, który w „Shoah” nie pokazał ani jednego ciała, tu raczy czytelnika detalicznymi opisami egzekucji, w tym ścięcia Daniela Pearla przez islamskich terrorystów, kończąc rzecz rutynowym wyznaniem: „tak jak stanąłem w niekończącym się orszaku zgilotynowanych, powieszonych, rozstrzelanych, uduszonych i torturowanych całej ziemi, tak i jestem owym zakładnikiem o pustym spojrzeniu, człowiekiem pod nożem”. Tłumaczę na wypadek, gdyby ktoś nie zrozumiał: Claude Lanzmann, który zapewne umrze we własnym łóżku, jest właściwie tym kim jest Daniel Pearl, który doświadczył, jak mawiał Sartre, „cierpliwości noża”! A ponieważ to jeszcze nie dość, musi on dodać: „Domyślacie się, że kocham życie do szaleństwa, i teraz, bliski końca, kocham je jeszcze bardziej”!
„Zając z Patagonii” to książka kuriozum, a no-no, napisane pismem automatycznym przez autora, którego obraża sama idea redakcji. Gdyby był jakiś redaktor, wskazałby może, jak bardzo zbędny – choćby w kontekście losów bohatera „Shoah”, Filipa Müllera – jest w tej książce cytat z Hegla na temat różnicy między panem, który gardzi śmiercią i niewolnikiem, który chwyta się życia. To samo można powiedzieć o opisie dosiadania izraelskiego Phantoma (nawet sceny przebierania w kombinezon nam nie oszczędzono) i o manifestacyjnym przelocie tymże nad Bejrutem. A także o nużących opisach schadzek z kobietami na pięciu (?) kontynentach, podczas których, jak zapewnia autor, tylko raz jeden „stracił panowanie nad własnym ciałem”.
Nie koniec to wyczynów superbohatera, ale dopiero początek. W tej samej części znajduje się rozwlekły fragment poświęcony pięknej karcie Lanzmanna we francuskim ruchu oporu. Karta jak karta, na pewno sporo się narażał, ale gdy swoją heroiczną opowieść o wojnie podsumowuje: „była to dla mnie wspaniała końcówka wakacji”, polski czytelnik nie może nie odnotować nagłego przypływu komizmu. Dalej już jest tylko gorzej: „wdzięczni rolnicy obdarowali nas wiktuałami, pysznymi kiełbasami, flakami, szynką, masłem, jajami” itd. Aby oddać francuskie realia ruchu oporu, dodajmy, że autor jednocześnie przeżywa romantyczną przygodę w czasie szkolenia wojskowego na zamku pewnego hrabiego i w roku 1944 spokojnie zdaje maturę z filozofii.
Claude Lanzmann, „Zając z Patagonii”.
Przeł. Maryna Ochab. Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec, 512 stron, w księgarniach od listopada 2010„Przeszłość nie jest moją mocną stroną, to pewne” – pisze Lanzmann i jest to pierwsze niezakłamane zdanie w tej książce. Dla czytelnika najtrudniejszy do przetrwania nie jest wcale jego narcyzm, będący w końcu rozwojową wadą artystów, tylko niedomoga czysto intelektualna: fundamentalna niezdolność autora do autokrytycyzmu, do związania tego, co mówi, z tym, co robi. Nienawidzi przemocy („byłem niezwykle wyczulony na to, co wiązało się z nagą potrzebą i demaskowaniem przemocy, która rządzi stosunkami między ludźmi”), a ponad dwie trzecie jego książki wypełnia właśnie bezwstydna przemoc. Jest to wprawdzie przemoc seksualna, dla wielu sprzeczność w przydawce, ale zapewniam, że opisy polowań niewiele różnią się atmosferą od „Polowaneczka” Tomasza Matkowskiego. Szczególnie w partiach dotyczących łowów na głuszce: „Nie mieliśmy w ogóle pieniędzy, trzeba było zastąpić je słowem, oszałamiającym słowem, aby oszołomić przedmiot pożądania”. Wobec kogoś, kto wprowadzał go w tajniki łowów, zdobywa się na symboliczny komplement. Nie posiadał on – pisze – „ani krzty tego, co jest nazywane szacunkiem dla człowieka, gdy tymczasem jest to zwykły konformizm”. Nużący opis schadzek z burżujką Elizą byłby może trofeum godnym myśliwego, gdyby nie czarna mizoginia, jaką są podszyte. Fragmenty w rodzaju: „a potem następowała chwila, kiedy się pochylała”, zapewnią autorowi trwałe miejsce w historii literackiego gatunku.
Po tych wyznaniach następuje wykład, rzecz normalna w tego typu literaturze: „naprawdę nie cierpię, całym sobą, obowiązkowych figur gruchania, straconego czasu, konwencjonalnych rozmów, czczych słow. Im byłem starszy, tym rzadziej się w to bawiłem i dziś zmierzam prosto do rzeczy samej, die Sache Selbst, jak powiedziałby Husserl”. Husserl tak by nie powiedział, ale czy Lanzmann uwierzy? Nie on jeden, jak się okazuje: „w swojej pracowitej młodości Ferdinand lubił chodzić na dziwki, bo bardzo dużo się uczył i nie miał czasu na zaloty”. Ojcowie chodzący do burdelu ze swoimi synami – to jest formacja, o której mówi ta książka.
Sensacją, o której szeroko rozpisywały się gazety, był związek potrójny Sartre-Simone de Beauvoir-Lanzmann, więc tę sprawę pominę. Powiem tylko, że atmosfera trójkąta odmalowana jest realistycznie i z niezmiennym brakiem krytycyzmu. W tym kontekście Lanzmannowi trudno z kolei pominąć samobójstwo rodzonej siostry, związanej kolejno z Sartre'em i Deleuze'em, znacznie mniej niż on odpornej na miłosną biegunkę. Niezamierzenie prawdziwe jest zdanie, które wypowiada jej brat: „różnica w porównaniu ze związkiem z Deleuze'em polegała na tym, że [mieszkanie, które Sartre jej wynajął] na Saint-Germain-de Prés było bardziej atrakcyjne”.
Nie zawsze Lanzmann jest odważny – już to sygnalizował, gdy pisał o własnej przeszłości. Nie niweluje to zażenowania, z jakim czyta się fragmenty dotyczące jego rozliczeń z komunizmem, maoizmem, koreizmem. „Związek Radziecki długo był mi niebem nad głową” – to autor wyjaśnia Stalingradem. Niezbornie tłumaczy, dlaczego płakał, gdy umarł Stalin. Bezbarwnie wspomina Sartre’owskie określenie „cierpliwość noża”, skandaliczne w kontekście tego, co sam napisał o egzekucji Daniela Pearla. Tyle krwi popłynęło. Wyjaśnienia są nieprzekonujące jak wyciągi genealogiczne sporządzane na zamówienie.
Lanzmann, we własnym przekonaniu korona stworzenia, jest kolonialistą w każdym calu. Gdzieś w książce relacjonuje wizytę w Mea Szarim, chasydzkiej dzielnicy Jerozolimy. On, Żyd niereligijny, czuje się lepszy od tej egzotycznej hołoty, hołota go brzydzi. Cmoka z rozbawienia, gdy cadyk rzuca śledzie swoim uczniom, siedzącym na końcu stołu. Nie widzi, jak bardzo Sartre jest dla niego właśnie takim cadykiem, a krążenie kobiet w jego orbicie przypomina obieg śledzi na chasydzkim stole.
Demon kolonializmu objawia się jednak w całej krasie dopiero, gdy Lanzmann dowiaduje się, że Polska istnieje („Wschodu zawsze się bałem”): „A więc Treblinka istnieje! Istnieje wieś o nazwie Treblinka. Śmie istnieć”. Tu otwiera się pole dla teorii studiów postkolonialnych. Można medytować nad intensywnością pogardy, z jaką elegancki, rozrywany przez kobiety reporter z Francji opisuje „zagrodę chłopa w czerwonawej koszuli z ogromnym szczęśliwym kałdunem” i jego upośledzone dziecko, „sparaliżowane, zapóźnione umysłowo monstrum z opadającą na bok głową i wywalonym językiem, wstrząsane niekontrolowanymi ruchami. Czesław Borowy i jego żona spłodzili go w smrodzie sierpnia 1942, kiedy transporty Żydów z Warszawy czekały na stacji w kolejce, aż wyślą je na rampę obozową”. O smrodzie jest tu naprawdę dużo: „Jedli i kochali się w nieznośnym smrodzie palonego ciała”. Lanzmann jest świadom własnej perwersyjności, toteż usiłuje relację zniuansować. Inaczej stara się pisać o maszyniście z „Shoah”, panu Henryku Gawkowskim, „człowieku przejmująco szlachetnym”, ale i tu fastryga sympatii szybko pęka. „Zobaczyłem go później, gdy wróciłem na zdjęcia, jak z całej duszy i całą mocą głosu śpiewał w chórze kościelnym”. Och, ta „polska potrzeba ułudy”!
Tylko Claude Lanzmann pozostaje trzeźwy. Jego wyobraźnia szaleje, gdy mowa o polskim antysemityzmie, ale bywa dziwnie bezwładna gdy mowa o francuskim („nie dam głowy, czy zwykli paryscy policjanci nie brali udziału w tym procederze”). Słyszymy o żydowskich majątkach przechodzących w aryjskie ręce w Paryżu, drobną wzmiankę o deportacjach, ale głos rodaczki, że należało by zrobić też „Shoah” na temat antysemityzmu francuskiego prowokuje go tylko do wzruszenia ramion.
Czy Lanzmann jest rasistą? Odpowiedzi na to pytanie nie można być całkiem pewnym po przeczytaniu, że żołnierze izraelscy, w odróżnieniu od innych, „nie mają przemocy we krwi” – oni tylko „ponownie przywłaszczyli sobie przemoc”.
Teraz powinnam napisać o „Shoah”, filmie, jakiego nikt przed nim nie zrobił i nigdy nie zrobi. Ale Claude Lanzmann, taki, jakim jest w tej książce, nie zasługuje, by figurować w kontekście podobnego dzieła, nawet jeśli jest to jego dzieło. Dlatego też zostawię je sobie na inną okazję.