W słynnym zakończeniu „Życia jako śmiertelnej choroby przenoszonej drogą płciową” Krzysztofa Zanussiego umierającego mężczyznę nawiedza wesoły ptaszek przysłany prosto z nieba. U Pedro Almodovara w „W pokoju obok” za ptaszka robi śnieg, który zaczyna padać z tego samego nieba, choć tym razem nie jest to znak, że ktoś tam mieszka na stałe i czeka na wszystkich tych, którzy niedługo pożegnają się z życiem. Kimś takim jest Martha, uznana i sławna dziennikarka chora na raka. U Hiszpana przyrodę wprawia w ruch kawałek kultury – recytowany na głos przez umierającą kobietę cytat ze „Zmarłych” Jamesa Joyce’a, w którym to charakterystyczne dla zimowej pory zjawisko atmosferyczne odgrywa kluczową rolę. Tego typu powtórzeń, lustrzanych odbić, tautologicznych martwych ciągów jest w filmie więcej. Bohaterki natykają się w domku na odludziu na obraz Edwarda Hoppera „Ludzie w słońcu”, chwilę później już opalają się na leżakach.
Tableu vivant jak się patrzy, tylko kolory są bardziej podkręcone. Jeden leżak jest zielony, drugi czerwony. Dorzućmy do tego jeszcze zielony, żółty i niebieski i mamy całą paletę barw występującą w filmie. Ktoś mógłby powiedzieć, że te pięć kolorów można odnaleźć w każdym filmie. Jasne, tylko że w „W pokoju obok” nie trzeba ich nawet szukać. Są one tak intensywne, że wręcz walą po oczach – Almodóvar zestawia je zawsze kontrastowo, wciska na siłę, piłuje ich nadmierną symboliką. Jaki kolor zostanie przypisany pokojowi, gdzie Martha postanawia popełnić samobójstwo? Oczywiście, że czerwony. W tytułowym pokoju obok towarzyszy jej Ingrid, kiedyś dziennikarka, a teraz pisarka.
W materiałach dystrybutora przygotowanych dla prasy można znaleźć zdjęcia z planu filmowego „W pokoju obok”, gdzie zagadka „gry w kolory” zostaje rozwiązana – Almodóvar wygląda na nich jak najbliższy przyjaciel dwóch bohaterek. Ich ulubione kolory są jego ulubionymi kolorami. Oczywiście ubrania są jakościowo najlepsze. Grube, pachnące materiały, wyprasowane, świeże, nieznoszone. Kaszmiry, jedwabie, szetlandy. Martha z Ingrid pakują się do samochodu tej drugiej, do bagażnika ładują kilka walizek i opuszczają Nowy Jork. Sądząc jednak po garderobie – co scena, to inna kreacja – musiała chyba za nimi jechać jakaś ciężarówka wypchana ciuchami. I taki to właśnie jest film. Niby widmo końca, ale myśli uciekają w stronę zagadki: czy w piwnicy tej luksusowej umieralni mieszka hufiec stylistów i praczek, który uwija się w pocie czoła, by przygotowywać bohaterkom co rusz to nowe wdzianka? Młody Almodóvar, porwany przez żywioły seksu i zabawy wywrotowiec, zaśmiałby się z tych mieszczańskich wygibasów, dzisiejszy Almodóvar, ten stary, już się nie śmieje – w ładne przedmioty wgapia się tak intensywnie, jakby to była bozia.
„W pokoju obok”, reż. Pedro Almodóvar. Hiszpania, USA 2024, w kinach od grudnia 2024 Hiszpan zgubił coś, co było siłą „Pełni miłości” Sigrid Nunez, książki, na której oparł swój film. Tak, jej bohaterki to też nowojorskie mieszczki, które całe życie zajmowały się kulturą, więc nie mogą wyrwać się z jej sieci. Wszystko im się kojarzy z obejrzanymi filmami, przeczytanymi książkami, streszczają ich fabuły, przymierzają do nich swoje życie, ale autorka potrafi spojrzeć na te praktyki jeśli nie beznamiętnie, to na trzeźwo. Nie dopisuje bohaterkom wojennej przeszłości, kilku zer na kontach oszczędnościowych, domku na prowincji nie zamienia w budynek, który najpewniej zaprojektował laureat nagrody Pritzkera. Co więcej, narratorka w pewnym momencie streszcza jakieś czytadło, choć tak naprawdę streszcza film „Tony Manero” Pablo Larraina. Tak właśnie funkcjonują ludzie, którzy składają się z przeczytanych słów i obejrzanych obrazów – wszystko im się zaczyna mieszać.
A u Almodovara przedszkole. Weźmy scenę w lokalnej księgarni, gdzie Martha, ta subtelna intelektualistka, opowiada przyjaciółce o swoich ulubionych pisarzach. Są to oczywiście Hemingway i Faulkner. Już pomijam nawet, że to tak, jakby powiedzieć, że najbardziej lubi się gorzką czekoladę i białą czekoladę. Naprawdę, nie można było znaleźć jakichś mniej oklepanych nazwisk? Chwilę wcześniej albo chwilę później blada jak śmierć Martha dzieli się z nami taką myślą: każdy reporter wojenny kochał tak naprawdę tylko jedną wojnę, dla niej to była wojna na Bałkanach. Martha jest reporterką wojenną, taką w arafatce.
W retrospekcji widzimy jednak Marthę nie w Sarajewie, a w Bagdadzie – to, w jaki sposób Hiszpan zainscenizował tę sekwencję, przypomina skecze z „Saturday Night Live”. Martha wysiada z jeepa przed drzwiami domu z surowej cegły, czeka przed nim dwóch mężczyzn, Martha wyjmuje notes, zadaje mężczyznom jedno pytanie. Chwilę później widzimy ją ze szklaneczką whisky na pokładzie samolotu, jak rozmawia z kolegą, że tylko seks może pomóc człowiekowi przestać myśleć o śmierci. Ale seksu u nowego Almodovara nie ma, wspomina się tylko, że kiedyś uprawiało się go codziennie, „jak terrorystka”: pospiesznie, gwałtownie. Trudno doprawdy uwierzyć, że Martha i Ingrid były kiedyś takimi terrorystkami, że ich przyjaźń kształtowała się w momentach, gdy jedna drugiej podtrzymywała włosy w trakcie rzygania nocą na chodniku po każdej grubej imprezie.
Tilda Swinton jako Martha i Julianne Moore w roli Ingrid grają w grę, którą zaproponował Almodóvar. Kończy się tym, że Swinton wygląda tu co najwyżej jak odtwarzana przez nią swego czasu Sarożytna, superbohaterka z uniwersum Marvela, mistrzyni magii, mentorka doktora Strange’a, która potrafi zakrzywiać czas (w „W pokoju obok” też do takiego zakrzywienia dochodzi). A Moore jest awatarem tych wszystkich neurotycznych, smutnych kobiet, w które aktorka wcielała się przez dziesięciolecia w filmach Andersona, Daldry’ego czy Haynesa.
Wrażenia, że obcujemy z opowieścią o eutanazji na granicy parodii, dopełniają epizody, w których Almodóvar próbuje pokazać, że jednak nie stracił kontaktu z rzeczywistością, co owocuje tanim moralizatorstwem i kolejną, niezamierzoną przez twórcę, porcją zdrowego śmiechu. W jednym Ingrid spotyka się z młodym trenerem fitnessu, co jest okazją do rozprawienia się z dzisiejszą poprawnością polityczną, która prowadzi do takich absurdów, że trener fitness nie może nawet dotknąć swoich podopiecznych, by pokazać im, jak mają poprawnie wykonywać ćwiczenia, w obawie przed oskarżeniem o molestowanie. Dopiero na parkingu, na przekór światu, kulturze woke, nauczyciel i uczennica padają sobie w ramiona.
W drugim Ingrid je lunch z dawnym kochankiem, dziś zawołanym antynatalistą. Ten ceniony eseista lamentuje nad katastrofą klimatyczną, do której doprowadzili głupi ludzie. Oczywiście całą tę jeremiadę wygłasza w restauracji położonej nad akwenem, zajadając się truskawkami. Dawna przyjaciółka nieśmiało sugeruje mu, że jednak warto żyć. Na co on odpowiada, że zawsze podziwiał w niej to, że potrafi cierpieć w ciszy, nie obarczając swoim cierpieniem innych. Tego samego na pewno nie można powiedzieć o Almodovarze.