Zeszyt jawnych sekretów
il. jane cornwell, CC BY-ND 2.0, flickr.com

17 minut czytania

/ Literatura

Zeszyt jawnych sekretów

Adam Lipszyc

Jednym z patronów „Środków do pielęgnacji chmur” jest Bruno Schulz. Sommer zachowuje wobec wielkiego mistrza całkowitą suwerenność – przede wszystkim dlatego, że nie naśladuje jego głosu, lecz raczej odpowiada na zagajenia tamtego w arcywłasnym idiomie

Jeszcze 4 minuty czytania

Nie, nie, „Środki do pielęgnacji chmur” nie są tomem wspomnień z dzieciństwa. Choć to jego prozatorski debiut, Piotr Sommer nazbyt świadom jest nudo-narcystycznych pułapek wspominkowego gawędziarstwa, by wdać się w takie głupstwo. Nazbyt też zaciekawiony jest tymi wszystkimi rzeczami, których – gdy próbuje się myśleć i pisać o dawniejszości – można się dowiedzieć o języku, czasie, pracy pamięci i paru innych sprawach, by nie przystawać co krok i nie zerkać na to, co właśnie robi, zamiast opowiadać śmieszne czy smutne anegdoty o sobie i swoich bliskich. Ostatecznie więc w tej książce prawie nie ma wydarzeń, są tylko ludzie i krajobraz. Co jakiś czas, owszem, wyłania się tu jakaś niepopędliwa opowieść, ledwie jednak postąpi parę kroków, zaraz skręca w bok i wkrótce zatapia się na powrót w krajobrazie.

Krajobrazem jest niewielkie miasteczko. To żaden sekret: nawet przesławna Wikipedia wie, że do szkół chadzał Sommer w Otwocku. No i, zdawałoby się, wszystko się zgadza. Narrator „Środków” skrzętnie odnotowuje dawne, dawniejsze i obecne nazwy głównych i mniej głównych ulic w Otwocku, wywołuje z imienia okoliczne siedliska, takie jak Świder, Śródborów czy – o zgrozo! – nielubiany przez otwocczan Karczew. Nazwy „Otwock” nie wymienia jednak ani razu. I słusznie. Gdyby bowiem miasto zostało nazwane po oficjalnym imieniu, czytelnik mógłby nabrać przekonania, że potrafi wskazać na mapie miejsce, o którym książka traktuje. Przekonanie to byłoby fałszywe. Obszar, o który tu chodzi, to pulsująca, obracająca się z wolna, skomplikowana chmura miejsc i ludzi. Pielęgnować ją można jedynie dzięki środkom całkiem nadzwyczajnym, a mianowicie dzięki uważnej a kapryśnej, arcyzręcznej a zwrotnej, chytrej a ukośnej pracy języka, stroniącej od grubiańskiego, wprostackiego aktu nazwania, które przecięłoby chmurę na wskroś, wskazało miejsce na mapie i przegapiło to, co najważniejsze. Prawdziwe nazwy miejsc muszą wyłonić się po drodze.

Nie jest to jedyny jawny sekret w tej książce. Jest ich jeszcze kilka, ale ten najważniejszy dotyczy spraw żydowskich. Mówi się o nich w sumie całkiem sporo, zawsze jednak ukośnie, w aluzji i przelocie. W tym względzie warto chyba wyróżnić trzy różne podsprawy, z których każda traktowana jest tu nieco inaczej. Pierwsza to żydowskie życie sprzed wielkiej katastrofy, o którym mówi się w biegu, ale całkiem otwarcie, niemal zawsze ze sporą dozą sarkazmu i goryczy.

Piotr Sommer, „Środki do pielęgnacji chmur”. WBPiCAK, 158 stron, w księgarniach od czerwca 2024Piotr Sommer, „Środki do pielęgnacji chmur”. WBPiCAK, 158 stron, w księgarniach od czerwca 2024I tak narrator wspomina „dawną szkołę żydowską, stosownie wycofaną między sosny”. „Pensjonat”, w którym narrator mieszka(ł) z matką i babką, należał kiedyś (tu niby-niepewność znów podszyta drwiną) do „Badiorów, czy może braci Nusbaum – któż by się trapił nieżyciowymi już stosunkami własności”. Przedwojennych mieszkańców tego przybytku „chowano na kirkucie, w lesie za kanałem, a ich czaszki wykopywali sobie koledzy z mojej klasy. Wojtek latami, jeszcze na Budrysów, miał jedną na pianinie”.

Starannie odmierzony sarkazm powraca we wzmiance o pewnej bramie, „za którą w swoim czasie stał wśród sosen pokryty białym tynkiem dom dziecka dla żydowskich sierot – no zaraz, co ja plotę, przecież bliżej był dla ogólnych, dla żydowskich stał dalej, a zapadł się pod ziemię tak głęboko, że chciałem mu przypisać niewłaściwy adres”. No, i jest jedno odniesienie do czasów samej katastrofy: chytrze dwuznaczna fraza „nasze getto” – „nasze”, czyli dla „moich ludzi” czy też „w naszym mieście”? – wrzucona przelotem w zdanie, co to właściwie mówi o czymś zupełnie innym, mianowicie o pewnej dziewczynce, której paproch wpadł w oko (masz ci los, akurat w miejscu, gdzie „podczas drugiej wojny światowej zaczynało się nasze getto”).

Gdy jednak (to druga grupa odniesień) narrator ma mówić o swojej tożsamości, żydowskość jest zawsze szyfrowana, nawet jeśli aluzje do niej pozostają najzupełniej czytelne, a sekret – jawny. W tych fragmentach narrator konsekwentnie posługuje się perspektywą dziecka – nieświadomego dynamiki i parametrów owego osobliwego afektu zwanego antysemityzmem – by rozwinąć ironiczną opowieść o wykluczeniu. I tak na przykład w bardzo długie zdanie, w którym rozważa się, dla kogóż to miano by posadzić kasztanowce przy ulicy Warszawskiej, narrator wrzuca passus o „Maniai, której syn był ogólnie rzecz biorąc zdania, że mu zabiłem jakiegoś nieznanego mi osobiście pana, żyjącego podobno bardzo dawno temu, i z tej przyczyny wraz z kolegami masakrował mi pod oknem kwiaty, sałaty i rzodkiewki, a moja mama raz się do niej wybrała, żeby je wziąć w obronę, i mnie też wziąć w obronę, ale przyniosło to opłakane skutki”.

Najistotniejsze fragmenty w tej grupie dotyczą tzw. Polonia Palace, owego dawnego pensjonatu, gdzie stacjonuje rodzina narratora. Tutaj Sommer osiąga najgórniejsze stany sarkazmu, a zarazem potrafi uchwycić skrajne zagubienie chłopca, który zostaje naznaczony piętnem nienaszości, zanim jeszcze zdoła ustalić, jaka relacja łączy go ze zniknioną społecznością zamieszkującą niegdyś miasteczko. Oto kluczowy passus, arcyśmieszny i w ogóle nie:

Podwórko trafiło w punkt, mówiąc o naszej trójpokoleniowej komórce społecznej „pensjonariusze”. Sprawa w dodatku została rozpoznana wcześniej. Nierzadko wołano za mną to złożone słowo, umiejętnie dzieląc je na sylaby i akcentując każdą z nich odpowiednim przyciskiem – można chyba powiedzieć, że z nauczycielska, bo przecież malcy nie zawsze wiedzą, jak dłuższe słowo wypowiedzieć. Wołano za mną „pensjonariusz, pensjonariusz”, podczas gdy ja, nierzadko z matką mojej matki, szedłem właśnie ukosem przez posesję w stronę ulicy Warszawskiej. (…) Bywało, że dla wygody wysłowienia na podwórku skracano słowo „pensjonariusz” do wyrazów krótszych i, co było dla mnie odrobinę deprymujące, o innym źródłosłowie. Mogło się zdarzyć, że obruszałem się wtedy mocniej, lecz nic dobrego nigdy z tego nie wynikło. A poza tym, myślałem niepewnie, może chodzi o to, żeby dopomóc nam w podjęciu możliwie najlepszej decyzji co do naszej przyszłości, gdyż dłuższe przemieszkiwanie na piętnastu metrach kwadratowych –jednostek o tak rzadkim na naszym podwórku, prawdziwie pensjonarskim rodowodzie – musi być dla nas sprawą kłopotliwą. Być może chciano nas dyskretnie wesprzeć – wcale bym się nie dziwił – ideą przeniesienia tam, gdzie się znajduje najwłaściwsze dla nas lokum stałe?

Zamieszkując pensjonat, rodzina chłopca „przedłuża linię” wcześniejszych pensjonariuszy, którzy leżą na kirkucie (a kilka ich czaszek ozdabia to czy inne pianino). Pensjonat jest więc przestrzenią kipiącą od minionych, nieobecnych obecności. W rozmaitym stopniu dotyczy to jednak całego miasteczka. Jeśli jednym z patronów tej książki jest Bruno Schulz, to Sommer zachowuje wobec wielkiego mistrza całkowitą suwerenność – przede wszystkim dlatego, że nie naśladuje jego głosu, lecz raczej odpowiada na zagajenia tamtego w arcywłasnym idiomie. Także jednak dlatego, że o ile Schulz w swoim „Sanatorium” skupiał się przede wszystkim na żywiole czasu, Sommera w jego Pensjonacie zajmuje w równej mierze, właśnie, sprawa przestrzeni.

Przestrzeń bada się tutaj w ramach niby-uczonych wywodów przywodzących na myśl prozę Schulza, dialektyka przestrzennych wymiarów staje się przedmiotem zdumienia, podziwu i chwalby, nieustannie rozważa się względną gęstość i pofałdowania tego żywiołu. Nieobecne obecności, obecne nieobecności, ukryte powierzchnie, miejsca rzeczywiste, ale niewidzialne, tuż za rogiem, niemal tu – ten zeszyt jawnych sekretów po prostu pęka od nich w szwach.

Czy w tej przestrzeni płynie czas? Z jednej strony: nie. Nie ma tu żadnych historii, są ledwie półanegdoty, nie ma solidnej opowieści o dojrzewaniu, czas płynie w bok, właściwie tylko po to, by odsłonić kolejną kieszeń przestrzeni, kolejną ukrytą powierzchnię. A przecież jest nie tylko tak, że ta leniwa przestrzeń, niby wciąż taka sama, ulega nieustającym przekształceniom, które wciąż i wciąż sugerują kolejny sekret, kolejną fałdę, ale i tak, że w owej przestrzeni z wolna wzmaga się wielkie napięcie, które może być ostatecznym powodem tych przeobrażeń i ruchów. Napięcie to ma swój początek w odległym, nienazwanym wydarzeniu i zapowiada apokaliptyczne odwrócenie czasu, które przeobraziłoby przestrzeń nie do poznania.

Tak właśnie. W tej książce przestrzeń jest nieustannie poluzowywana i fałdowana za pomocą ironicznego, ukośnego, eliptycznego opisu, który nasyca ją jawnymi sekretami i każe jej puchnąć, obracać się i przemieszczać bez końca, wciąż i wciąż sugerując istnienie kolejnych ukrytych powierzchni. Aktywnie od-nazwane, odszpuntowane, miasto Otwock zostaje tu poddane złożonej operacji narracyjnej, która w przestrzeń miasta wpisuje puste obszary, bąble powietrza. Przestrzeń przemeblowuje się, wiruje i nadyma, gotowa w każdej chwili pęknąć.

Nietrudno ustalić, jakie wydarzenie stoi u źródeł tego napięcia, które mogłoby ostatecznie zaowocować wielką eksplozją. Oto bowiem trzecia grupa odniesień do spraw żydowskich w książce Sommera. Do grupy tej przynależałyby fragmenty dotyczące Zagłady, a dokładniej 19 sierpnia 1942, kiedy to przeprowadzono likwidację otwockiego getta: wiele osób rozstrzelano, pozostałych – większość – zgromadzono na rampie przy stacji kolejowej, po kilku godzinach zaś zapakowano do pociągu i posłano do Treblinki.

Sommer nigdy nie wymienia tej daty i nie pisze wprost o wydarzeniach tego dnia, wielokrotnie jednak czyni do nich aluzję. Najbliżej bezpośredniej wskazówki jest chyba wówczas, gdy pisze o żydowskim szpitalu psychiatrycznym Zofiówka, którego pacjenci zostali zamordowani na miejscu owego paskudnego dnia. Ale już we wcześniejszym fragmencie czytamy: „Teatr Jaracza był dawno temu kinem Oaza, ulica Armii Radzieckiej nazywała się wtedy ulicą Sienkiewicza, a co się dawno temu działo za rampą po stronie Górnej, nie powiem, bo poprzysiągłem”.

Obietnicy tej narrator dotrzymuje w całej książce, czy też: prawie dotrzymuje. W eliptycznych passusach raz po raz wspomina o owym Wielkim Zniknięciu, które dotknęło – w szczególności – mieszkańców przesławnego pensjonatu Polonia Palace. O Wielkim Przejęciu, które nastąpiło zaraz potem, informuje tonem niby-infantylnym, którym posługuje się czasem gwoli uzyskania efektu skwierczącej ironii: „Słyszałem, że mieszkańcy kilku dzielnic pewnego dnia zniknęli, a do ich domów weszli nowi ludzie. Chodziło o to, żeby domy nie stały puste. Nie musieli nawet wnosić swoich mebli”.

Na pozór bez związku z Wielkim Zniknięciem narrator snuje też taką oto medytację: „Sam niezbyt dobrze rozumiem, co mówię. Chodzi mi chyba o to, że jak czegoś nie ma, to właściwie jest, bo często się o tym, czego nie ma, myśli, i wtedy jest może nawet bliżej, niż kiedy się na to patrzy, bo patrzy się bokiem albo ukosem, a nawet ukradkiem, rozmawiając z kimś jednocześnie na całkiem inny temat. Być może człowiek jest najbliżej tego czegoś właśnie wtedy. Było, a teraz już nie ma – nie wiadomo, jak sobie z tym radzić”. Zaraz zresztą staje się jasne, że i tutaj chodzi o kolejne fale zniknięć, które z tamtym, wielkim, mają sporo wspólnego: „Z ludźmi też tak jest, na przykład z Heńkiem Kowalskim i Jarkiem Weintraubem, których znam z kolonii, i z koleżankami, na przykład z Bellą, którą dwa lata temu odwiedziliśmy w Łodzi. Ciągle trzeba się z kimś żegnać”.

Warto nie przeoczyć momentu drwiny wpisanej w całą tę medytację, o ile bowiem narrator – znów przybierając głos nie całkiem dorosłego – rozpoczyna od nazbyt chyba pośpiesznej i cwanej tezy o istnieniu rzeczy nieistniejących, o tyle kończy, mówiąc coś – by tak rzec – ukośnie przeciwnego, a mianowicie nazywając po imieniu jedną ze swoich podstawowych narracyjnych sztuczek: najbliżej rzeczy zniknionych jesteśmy wówczas, gdy rzucamy na nie przelotne spojrzenia, rozmawiając akurat z czytelnikiem o czymś zupełnie innym, o kasztanowcach czy paprochu w oku.

Z wszystkich tych napięć wpisanych w sekrety, które wszyscy znają, lecz o których nikt przecież nie mówi, z tych napięć przestrzeni fałdowanej i szpikowanej obecnymi nieobecnościami rodzą się finałowe obrazy tej małowielkiej książki. Cała rzecz zaczęła się na stacji kolejowej. W istocie tytuł pierwszego rozdziału („Z budynku dworca”) zaraz ruszał naprzód i okazywał się początkiem pierwszego zdania („Z budynku dworca szło się łagodnie w dół, chodnikiem z lewej…”). Ten sam dworzec pojawia się znów na koniec, w wizji Wielkiego Powrotu. Powrót ten zostaje zapowiedziany znacznie wcześniej, w czymś w rodzaju szkicu czy rozmazanej jeszcze wersji finałowego obrazu: „Odgłosy pociągów dobiegały miękko przez liście bzów, akacji, klonów i śnieguliczek i, jak sądziłem, nie zwracały na siebie większej uwagi – z powodu oswojenia pociągów przejeżdżających zgodnie z planem. Byłem pewien, że niektóre podszywają się pod zaplanowane, w istocie jednak nie mają nic wspólnego z rozkładem jazdy, a biedny maszynista jest z tego powodu cały czas w podróży, bo wydawało mi się, że pociąg co jakiś czas wraca”.

Sommer igra tu z co najmniej trzema Schulzowskimi tropami: z figurą dodatkowego miesiąca (która sama igra z prawidłami żydowskiego kalendarza), z wizją ledwie dostrzegalnego przemieszczenia zwrotnicy, które wysyła nas w nieznane obszary czasu, a wreszcie z obrazem pociągu domykającym opowiadanie o Sanatorium. A przecież dodatkowe, nielegalne pociągi Sommera, które jedynie podszywają się pod te z rozkładu jazdy, te dziwne pociągi, które zakłócają siatkę czasowości, co to nie chce użyczyć miejsca na katastrofę – te niebezpieczne pociągi wracają do miasta. Oto jak dudnią, w takt milczenia najstarszych mieszkańców „dotkniętych” najdłuższą pamięcią:

Czy jednak następny dzień zdoła zachować autonomię, i czy bezruch ustąpi? W tamtej chwili – nie miałem dowodów, ale czułem to wyraźnie – lada moment nadjechać miał ów długi pociąg towarowy, pozostający poza zwyczajowym rozkładem jazdy, pełen – czy to możliwe – powracających ludzi. Dorosłych i dzieci, z wiązankami białych kwiatów! Wysiądą, a pociąg nie będzie już musiał jechać dalej. Skąd powracają? Dlaczego mają w rękach białe kwiaty? Staruszkowie dotknięci najdłuższą pamięcią w mieście nie wypowiadali się na ten temat, a ich milczenie owego dnia dobiegało mnie spod ziemi jak prawdziwy tętent. Podobno słychać je było nawet w Śródborowie. Może szło o to, że wszystkie nasze taksówki, sanie i dorożki razem wzięte mogłyby nie poradzić sobie z mnogością przyjezdnych? Odwiozą pierwszą partię, a kolejka oczekujących na postoju będzie tymczasem rosła, i wszystkie nasze skromne środki transportu będą musiały już zawsze, do końca świata, wracać i rozwozić przyjezdnych. Nie dziwiło mnie, że pociąg nie figuruje w rozkładzie, i że nikt go nie zapowiada przez megafon. Poza mną, też przecież przygotowanym do przyjęcia podróżnych tylko w tamtej chwili, nikt na ów pociąg nie czekał. Żal mi było kwiatów, które będą musiały się zmarnować.

Ten obraz powrotu sam powraca – natrętnie, uporczywie – dosłownie kilka stron dalej, niemal na samym końcu książki. Oto powtórzenie, oczywiście z różnicą: „Niekiedy wydawało mi się, że wypełnione ludźmi pociągi towarowe – tak długie, że brakowało cierpliwości, aby dotrwać do końca liczenia – kursują po tej samej trajektorii. Wyobrażałem sobie, że jeżdżą swobodnie po jakimś niepojętym dla mnie okręgu, z przeszłości w teraźniejszość i z teraźniejszości w przeszłość, a czasem udaje im się wjechać w przyszłość, bo co by to była za teraźniejszość, co nie ma dalszego ciągu. (…) Może dlatego gotów byłem przypuszczać, że tamten wypełniony ludźmi pociąg towarowy, niewiele robiąc sobie z czcigodnej niepamięci, także poddany konieczności kołowania, wróci”.

A jednak to nie koniec książki. Ostatni rozdział, skąd zaczerpnąłem te fragmenty, zaczyna się i kończy słowem „śnieg”. Jak czytamy na początku tego rozdziału, ów śnieg odpowiedzialny jest za „bezprzykładne rozmycie konturów najbliższego planu, spowolnienie ruchu, wstrzemięźliwość wiatru, pozbawienie podmuchów powietrza ich sił żywotnych”, a także za „niespotykane w innych okolicznościach rozrzedzenie czasu i rozmazanie istotnych cech przestrzeni”. Czas dosłownie skrywa się pod śniegiem. Owszem. Ale nawet jeśli wszystko spowija śnieg, a zmarli przecież nie wracają, przestrzeń naszych miast mniejszych i nieco większych – poluzowana, pofałdowana, naszpikowana jawnymi sekretami, pełna dziwnych bąbli obecnych nieobecności i ukrytych powierzchni, ledwie acz nader skutecznie zasugerowanych ukośnymi spojrzeniami rzuconymi podczas rozmowy – ta przestrzeń po prostu nigdy już nie będzie taka sama, gdy mamy już za sobą (za sobą? dziwna fraza) lekturę książki Piotra Sommera.