Światowiec, nowojorczyk
zdj. jdeurvorst, "the new yorker loundry", CC BY-NC 2.0, flickr.com

16 minut czytania

/ Obyczaje

Światowiec, nowojorczyk

Łukasz Najder

Michał Choiński opowiada o rozwoju „New Yorkera” – od snobistycznego magazynu dla aspirującej klasy średniej, po nowoczesne multimedium, które nie stroniąc od poezji i znakomitej prozy, chce patrzeć władzy na ręce

Jeszcze 4 minuty czytania

„Żeby żyć, opowiadamy sobie historie”, napisała w „Białym albumie” Joan Didion (przeł. J. Maksymowicz-Hamann). Dodałbym, z lekka dramatyzując, że opowiadamy je sobie również po to, żeby przeżyć. „Przeżyć” w znaczeniu trwać dalej, a nie – ocaleć. Opowieść nikogo nie ocaliła i nie ocali. W zamian łączy doświadczenia ludzi pojedynczych, grup społecznych lub narodów w ciąg przyczynowo-skutkowy, dzięki czemu i my, odbiorcy opowieści, w naszym istnieniu rozszczepionym na setki interakcji i nawyków możemy dojrzeć kierunek, sens, część większej całości. Opowieść rozświetla mrok przeszłości i przenika ciemność tego, co dopiero nadejdzie. Opiewa bohaterów, łotrów, wodzów i przeciętniaków, którym udało się wykołować możnych i nadętych. Konsoliduje wspólnotę, wynosi czyjś wyjątkowy los. Jest postrachem władzy i pocieszeniem dla obywateli. Było tak za „Iliady”, będzie za AI. Jeśli będzie, oczywiście, bo opowieść dzisiaj – czyli plus minus w skomputeryzowanej, zalogowanej współczesności – coraz bardziej ustępuje pola newsowi, doraźnemu komentarzowi, suchej analizie, medialnemu darciu japy. Dlatego tak cenne są tytuły, w których konsekwentnie stawia się na opowieść, wiarygodną, efektowną i długą narrację zdolną zelektryzować serca i umysły czytelników. 

Jak pisał w biografii Trumana Capotego Gerald Clarke:

W swojej długiej historii „The New Yorker” opublikował wiele ważnych tekstów, które spotkały się z dużym zainteresowaniem czytelników, ale nigdy nie zamieścił tekstu, na który czekano by z taką niecierpliwością. Narastająca w ciągu minionych pięciu lat gorączkowa ciekawość miała wreszcie znaleźć zaspokojenie. Jak zwykle okładka tygodnika nic nie mówiła o zawartości. Czytelnicy sami musieli się dowiedzieć, kiedy, gdzie i czego mają szukać. „Z zimną krwią” nie znalazło się nawet w oszczędnym spisie numeru, lecz ludzie znajdowali to, czego szukali. Cztery kolejne numery „The New Yorkera” pobiły rekord sprzedaży. Niektórzy krytycy, szukając precedensów i analogii, sięgali do czasów Dickensa, gdy poszukiwacze złota w Kalifornii zbierali się wokół ogniska, żeby posłuchać ostatnich rozdziałów „Magazynu osobliwości”, a tłumy czekające na nabrzeżu Manhattanu wołały w stronę statku przybywającego z Anglii: „Czy mała Nell żyje?”.
Przeł. J. Mikos

Przez blisko sto lat swojego istnienia „New Yorker” wytworzył tyle znakomitego i znaczącego materiału reportersko-prozatorsko-graficznego, że można pisać całe książki wyłącznie o tak zwanych wielkich tekstach newyorkerowskich albo o ikonicznych okładkach „New Yorkera”, albo humorze tego magazynu (i w tym magazynie), albo o klasycznym opowiadaniu newyorkerowskim, albo też o społecznym i prywatnym życiu członków redakcji w ciągu dekad – od Lindbergha po Muska. Nie lada zatem wyzwaniem jest zawarcie tego wszystkiego w jednej opowieści. To jak próba zapakowania szafy do pudełka po butach. Pamiętajmy bowiem, że prócz mnóstwa najróżniejszych tekstów, które od roku 1925 ukazały się na łamach „New Yorkera”, istnieje również mnóstwo tekstów o „New Yorkerze”, tysiące anegdot i wspomnień pracowników, współpracowników, miłośników, prenumeratorów i oponentów „New Yorkera”, a także blisko pięćdziesiąt o „New Yorkerze” książek. Karkołomnego zadania napisania historii pisma podjął się Michał Choiński, amerykanista specjalizujący się w twórczości Williama Faulknera i pisarzy Południa. Jego książka „The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę” to efekt trzech lat pracy, pół setki wywiadów z newyorkerowską ekipą, wielu godzin spędzonych w bibliotekach i archiwach Nowego Jorku i New Heaven.

Michał Choiński, The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę. Miesięcznik Znak, 368 stron, w księgarniach od listopada 2024Michał Choiński, „The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę”. Miesięcznik Znak, 368 stron, w księgarniach od listopada 2024Wprawdzie „New Yorkerem” wstrząsnęła niejedna zmiana personalna i formalna, jednak dzisiejsza postać tego pisma jest prędzej dziełem ewolucji niż rewolucyjnych zrywów lub startów od zera. Choiński interesująco i ze znawstwem opowiada o rozwoju „New Yorkera” – od snobistycznego magazynu dla aspirującej klasy średniej, w którym zajmowano się nowoczesną nowojorską miejskością i cnotą wyrafinowania, po nowoczesne multimedium, które nie stroniąc od poezji i znakomitej prozy, chce patrzeć władzy na ręce, opisuje zmieniający się gwałtownie świat współczesny i przeprowadza wnikliwe dziennikarskie śledztwa.

Opowieść Choińskiego postępuje w rytm przełomowych i wybitnych tekstów newyorkerowskich, które wywoływały powszechną dyskusję – albo oburzenie – nie tylko w Stanach Zjednoczonych, lecz i na świecie, bo były odważnymi, demaskatorskimi wystąpieniami przeciwko złu, obłudzie, wpływowym potworom, szwindlom, unikaniu przez amerykańską zbiorowość odpowiedzialności za swoje czyny i przyzwyczajenia.

Takim właśnie tekstem był reportaż „Hiroszima” Johna Herseya, któremu oddano cały numer „New Yorkera” opublikowany 31 sierpnia 1946 roku. Opowieść zbudowana z użyciem głosów ocalonych kwestionowała dominujący, triumfatorski przekaz propagandy, w którym zrzucenie bomby atomowej na japońskie miasta przedstawiano jako techniczny środek przyspieszający zakończenie wojny. Hersey uświadamiał Amerykanom nie tylko ogrom cierpienia i zniszczeń w Hiroszimie, ale i konsekwencje wynikające z wynalezienia nowej broni – od choroby popromiennej niszczącej zdrowie tych, którym udało się przeżyć, po zainicjowanie wyścigu zbrojeń. Po numerze z „Hiroszimą”, jak zaznacza Choiński, „nakład tygodnika – ponad 300 tysięcy egzemplarzy – rozszedł się w kilka godzin”, w „New Yorkerze” regularnie już pojawiały się głośne teksty, a dziś – klasyki eseju, reportażu czy dziennikarstwa śledczego, które wstrząsały spokojem narodu i owocowały niekończącymi się polemikami i komentarzami. Na przykład „List z zakamarka mojego umysłu” Jamesa Baldwina z roku 1962 „bezlitośnie demaskował rasizm i jego wyniszczające konsekwencje, które dotykały nie tylko Afroamerykanów, lecz także zatruwały ogólną tkankę społeczną i relacje międzyludzkie w Stanach Zjednoczonych”, przez co „miał zasadniczy wpływ na zmianę trajektorii dyskusji o stosunkach rasowych. Zachęcił też odbiorców «New Yorkera» do przyjrzenia się Ameryce jako zbankrutowanej idei równości i wolności, która – jak twierdził autor – została całkowicie wykrzywiona”. W tym samym roku opublikowano „Silent Spring” Rachel Carson, tekst o tym, jak nadmierne i beztroskie stosowanie środków owadobójczych pustoszy amerykańską naturę. „Carson przeanalizowała istniejące badania na temat wpływu pestycydów na rozwój nowotworów i zwracała uwagę, że DDT gromadzi się w środowisku i może mieć zasadniczy wpływ na ludzkie geny. Podważyła również stające za «zieloną rewolucją» przekonanie, że człowiek dzięki odkryciom nauki ma prawo i możliwość dowolnie wpływać na środowisko i może też dowolnie rozporządzać zasobami naturalnymi”.

Z kolei w rok po Baldwinie i Carson na łamach „New Yorkera” zaczął ukazywać się „Eichmann w Jerozolimie” Hannah Arendt, w którym to składającym się z pięciu części tekście filozofka skrytykowała sposób przeprowadzenia procesu Eichmanna. Według niej przerodził się on w sąd-spektakl nad nazizmem, a nie przewinami konkretnego funkcjonariusza systemu nazistowskiego. Ponadto „opinię publiczną rozjątrzyło przedstawienie Eichmanna jako słabego, bezmyślnego głupca, który uosabia «banalność zła»”, w rezultacie „publikacja spowodowała wręcz «wojnę domową» wśród intelektualistów, a prawnicy zatrudnieni przez władze izraelskie starali się przekonać wydawnictwo Viking Press, by nie publikowało reportażu Arendt w formie osobnej książki. Od autorki odwrócili się przyjaciele, a do redakcji i na uczelnię, gdzie pracowała, spłynęły setki listów wyrażających oburzenie”.

Lata 60. to bardzo żyzny okres w historii „New Yorkera”, jeśli chodzi o „wielkie teksty”, bo przecież prócz Baldwina, Carson i Arendt ukazało się wtedy jeszcze „Z zimną krwią” Capotego czy „The Village of Ben Suc” Jonathana Schella, reporterska, porażająca rzecz o brutalnej pacyfikacji wietnamskich wiosek przez armię amerykańską. Ale również i później „New Yorker” miał odważnych autorów, którzy wybijali czytelników z amerykańskiego snu czy imperialnych rojeń, by wymienić tylko Susan Sheehan, Charlesa A. Reicha, George’a W.S. Trowa, Philipa Gourevitcha, Seymoura Hersha, Davida Granna, Patricka Keefe’a czy Ronana Farrowa. „New Yorker” miał nos i rękę nie tylko do znakomitego i elektryzującego non-fiction, ale i do prozy o podobnych właściwościach. Ogromny rezonans wywoływało opowiadanie „Loteria” Shirley Jackson z roku 1948 czy też opublikowany blisko siedemdziesiąt lat później „Kociarz” Kristen Roupenian.

Prócz chronologicznej opowieści o dziejach „New Yorkera” poprzez kolejne wybitne teksty Choińskiego w jego książce wielce zajmuje również kwestia legendarnego newyorkerowskiego fact-checkingu. Skrupulatność, z jaką weryfikuje się zawarte w tekstach fakty i tezy, bierze się w „New Yorkerze” z hołdowania najwyższym standardom redaktorskim, ma jednak też podłoże, powiedzmy, filozoficzne. „Od połowy XX wieku, gdy «New Yorker» wypracował sobie opinię najbardziej elitarnego medium prasowego w USA, fakty stały się czymś więcej. Shawn postrzegał je w kategoriach estetycznych, wprowadzając niejako w życie maksymę poety Johna Keatsa: «Piękno jest prawdą, prawda – pięknem» (przeł. St. Barańczak). Kontroli poddawany jest każdy autor, bez względu na pozycję i dorobek. Julian Barnes wspominał, że «w swojej żądzy weryfikacji dzwonią do wszystkich. Sprawdzają ciebie, twoje źródła, systemy komputerowe (…) sprawdzają zarówno otwarcie, jak i za twoimi plecami»”. Co więcej – „osoba oddająca tekst musi przekazać razem z nim wszystkie swoje robocze notatki i dokumenty”. Dzisiaj w dziale fact-checkingu „New Yorkera” zatrudnionych jest ponad dwadzieścioro pracowników. Mimo przywiązywania takiej wagi do weryfikowania zawartych w tekstach informacji pismo nie ustrzegło się wpadek, błędów czy wręcz oskarżeń o plagiat. Co jest, uważam, zrozumiałe, zważywszy na to, że od blisko stu lat tydzień w tydzień publikuje rozbudowane nierzadko reportaże, sylwetki, eseje i recenzje.

Wprawdzie Choiński napisał swoją książkę z pozycji wielbiciela „New Yorkera”, jednak zdobył się na wyliczenie niechlubnych momentów w historii pisma i przywar kolejnych naczelnych. Zwłaszcza pierwsze dekady istnienia pisma pod przewodem Harolda Rossa obfitowały w uniki, zaniechania i nietolerancję – programowy zamysł bycia ponad i z boku (w komplecie z dążeniem do wyrafinowania) sprawił, że nawet i dla Wielkiego Kryzysu nie znalazło się miejsce na newyorkerowskich łamach. Również II wojna światowa – do ataku na Pearl Harbour – i poprzedzające ją brutalne rządy Adolfa Hitlera przedstawiane były zdawkowo, jakby dotyczyły wydarzeń w bardzo odległych krainach. „New Yorker” miał urzekać jako nowojorski i amerykocentryczny. Sam Ross był rasistą – w rezultacie w redakcji nie pracował żaden Afroamerykanin, a ówczesny newyorkerowski humor nie stronił od posługiwania się ich stereotypowymi, krzywdzącymi wizerunkami.

Niewiele lepiej było za kadencji następcy Rossa – Williama Shawna, który w dobie makkartyzmu nie dość energicznie bronił Kay Boyle, oskarżonej o działalność antyamerykańską, a współpracującej od dawna z „New Yorkerem”. „Za czasów Rossa publikowane w tygodniku edytoriale raczej wzmacniały, niż podważały istniejący porządek społeczny. […] W okresie nasilenia protestów związkowych, strajków i walki o prawa pracownicze, a także o równouprawnienie płci oraz powstrzymanie rasizmu redaktorzy tygodnika przeważnie nie poruszali tych tematów”. Z niechęcią patrzono nawet i na socjalne roszczenia samych dziennikarzy „New Yorkera”. Naczelni wraz z przybocznymi żyli w niejakim oderwaniu od spraw codziennych – uważali, że pozostali członkowie newyorkerowskiej redakcji winni cenić wyżej misję pisma i prestiż wynikający z pracy w tym miejscu niż poziom zarobków czy możliwość założenia związków zawodowych. I do dziś jest z tym najwyraźniej w „New Yorkerze” problem, bo nie dalej jak w roku 2014 wydawca pisma, przymuszony ugodą z pokrzywdzonymi, musiał wypłacić praktykantom zaległe pobory.

„The New Yorker. Biografia pisma, które zmieniło Amerykę” to książka napisana przez znawcę tematu – zręcznie, błyskotliwie i bez silenia się na akrobacje stylistyczno-myślowe. Można rzec, po amerykańsku i nie po amerykańsku. Nie po amerykańsku, bo Choiński nie puszy się w pierwszej osobie liczby pojedynczej i nie przesłania sobą opowiadanej historii, a po amerykańsku – bo nad konteksty polityczno-medioznawczo-społeczne przedkłada jednak losy tych, którzy „New Yorkera” tworzyli. W jego wizji „New Yorker” lśni niczym ogromny, wspaniały lodowiec pośród niczego. Wolałbym więcej opisu krajobrazu prasowego minionej i współczesnej Ameryki za cenę odpuszczenia sobie niektórych anegdot o redaktorach tudzież najróżniejszych perturbacji wynikających z opublikowania któregoś z demaskatorskich tekstów.

Nie do końca podzielam też estymę, jaką autor darzy newyorkerowską dbałość o klarowność zdań, kondensację wypowiedzi i, dosłownie, każdy przecinek – rozdygotani z przerażenia członkowie redakcji, bo uwadze ich umknął pojedynczy znak interpunkcyjny, wypadają groteskowo, a nie profesjonalnie. Ponadto z enuncjacji w rodzaju „Gibbs [Wolcott, redaktor – dop. mój] stwierdził kiedyś, że przeciętny autor piszący do «New Yorkera» jest jedynie na wpół piśmienny” bije, moim zdaniem, niewyobrażalna pycha, oczywiście nie Choińskiego, lecz rzeczonego Gibbsa i jemu podobnych, i komiczne dość przekonanie, że tekst – reportaż, esej, opowiadanie – to nic więcej jak deska, którą należy odpowiednio wyheblować, opiłować, przyciąć do formatu.

Opowieść o dzisiejszej kondycji i statusie „New Yorkera” brzmi niczym relacja z innej planety – milion dwieście tysięcy egzemplarzy papierowych nakładu każdego z numerów, dwa miliony cyfrowych subskrybentów, nowoczesna, imponująca machina, na którą składają się jeszcze i podcasty, gwiazdy literatury i reportażu na pokładzie, niezwykle zaawansowane techniki fact-checkingowe, siedziba w One World Trade Center. I to wszystko – paradoksalnie – w Ameryce, gdzie prawda i fact-checking nie są już w stanie wygrać z emocjami i najdurniejszymi teoriami spiskowymi, wpłynąć na duże grupy wyborców czy nieodwracalnie skompromitować nikczemnych bądź skorumpowanych polityków. Być może „New Yorker” będzie więc w przyszłości wyspą szlachetnych pośród oceanu fejków i kłamstw, ale, kto wie, może na powrót będzie pismem dla elity i tych, co do bycia elitą aspirują, niezainteresowanych resztą amerykańskiego społeczeństwa.