Pewna dziesięciolatka chciałaby zostać syreną. Próbowała już różnych sposobów: wyjścia na dwór o północy, picia magicznej mikstury czy noszenia specjalnego naszyjnika. Dziewczynka powoli zaczyna powątpiewać, czy jej idolki, bohaterki serialu „H₂O. Wystarczy kropla”, są prawdziwe. Dramatycznie krzyczy: „No nie wiem, co się ze mną dzieje, H2O, pomóżcie! Ja nie mogę nawet być syreną”. Mogłaby oddać wszystko za rybi ogon.
Film „Jak zostać syreną? H2O [reupload]” pokazuje, jak dziecięca percepcja zaciera granicę między światem bajkowym a prawdziwym. Już za parę lat bezimienna bohaterka uzna dawne marzenie za niemożliwe do realizacji i po dziecięcemu naiwne, ale na razie fantazja przebywa na terenie rzeczywistości w sposób naturalny i niekwestionowany. Kiedy dziewczynka zastanawia się, czy syrenie ogony bohaterek serialu nie są sztuczne, rodzi się niepokój i zwątpienie. „Jak zostać syreną?” jest świadectwem zachwiania wiary i przełomowego momentu dzieciństwa, a za sprawą YouTube’a moment ten trwa w powszechnej świadomości polskich internautów kilkanaście lat po pierwotnym nagraniu.
Ponad siedmiominutowy monolog dziewczynki jest wyjątkowo konfesyjny. W jej tonie pobrzmiewa rozżalenie, lęk, rezygnacja, ale i oskarżycielska nuta. Bezimienna bohaterka otwiera się przed widzem, wyjawiając mu swoje największe pragnienie. Choć taki rodzaj totalnego odsłonięcia jest w internecie wysoko premiowany, jego skutki mogą być dwojakie. Doprowadzi albo do docenienia za autentyczność przekazu, albo do wyśmiania przez bezlitosny komentariat. Film o syrenim marzeniu zdobył nie tylko kolosalną liczbę wyświetleń, ale również dziesiątki niewybrednych, hejterskich komentarzy, które doprowadziły do usunięcia go z platformy przez autorkę. Materiału nie możemy oglądać już na kanale dziewczynki – ponownego uploadu oryginalnego materiału dokonał inny użytkownik, przezornie wyłączając funkcję komentowania.
Problemowi ekspozycji dzieci na internetową mowę nienawiści usiłuje zresztą zapobiegać sama platforma, i to dlatego żadnego filmu udostępnionego w ramach YouTube Kids nie da się skomentować. Co ciekawe, protestowali przeciwko temu niektórzy dorośli – głównie twórcy z kont familijnych lub rodzice kidinfluencerów, dla których ta zmiana oznaczała obcinanie zasięgów. W końcu sekcja komentarzy to zawsze osobny ekosystem – miejsce na adorację, zgryźliwości i budowanie zaangażowania.
Kamera, akcja
Na zdobycie popularności w polskojęzycznym dziecięcym YouTubie są przynajmniej dwa sposoby. Pierwszym byłby na przykład właśnie filmik „Jak zostać syreną?”. Chwytliwe frazy, wysokie stężenie mniej lub bardziej świadomego dowcipu i autentyczność – wszystko to składa się razem na memiczny potencjał. Liczy się tu nie konkretna postać nieletniej youtuberki, ale wiralowa moc materiału, ten szczęśliwy splot okoliczności i włączonej kamery, który dał Polsce takie hasła jak „to się kameruje”, „ja sie troche cykam” czy „loł king”. Zdobycie popularności w ten sposób zdarza się wbrew woli twórców – szczególnie jeśli ci niezamierzenie stają się memami.
Drugim sposobem jest konsekwentne budowanie publiczności, która zapewni wysoką oglądalność. Wśród polskich youtuberów z milionami subskrypcji są też dzieci. Na ich twórczość składają się vlogi, recenzje zabawek czy streamy z gier komputerowych. Choć wiele z tych osób zaczynało karierę na platformie jako amatorzy i amatorki, z czasem ich filmy stawały się coraz bardziej profesjonalne. Najpopularniejsze dziecięce kanały to: „Hejka tu Lenka”, „Zaczarowany Świat Sary”, „Zabawkowicz”, „MISIA i JA”, „Siema tu Marcel” i „Fiki Miki Agatki i Moniki”.
Filmy tych twórców są kręcone profesjonalnym sprzętem, dobrze udźwiękowione i zgrabnie zmontowane. Vlogi współistnieją tu z fabularyzowanymi formami, gdzie ogrywane są różne scenki życia codziennego. Czasem następuje unikalna zmiana perspektywy – na przykład obserwacja świata oczami najmłodszego członka rodziny lub wejście dzieci w role rodziców (i na odwrót). Większość tych filmów charakteryzuje nadmierna ekspresja bohaterów i dynamiczne tempo montażu. Ich docelową widownią są dzieci – karmione głównie tego typu bodźcującym contentem. Dzieci, które same chwytają za kamerę, tworzą materiały zupełnie inaczej. Ale o tym za chwilę.
Jako że za scenariusze tych historii odpowiadają dorośli, często są to narracje niepozbawione protekcjonalnego czy upupiającego tonu. W materiale „DZIEŃ TATY GLUT SHOPKINS CHALLENGE – Tata się wywalił LOL” małej Lence towarzyszy jej tata. Na początku materiału dziewczynka opowiada o niespodziance, jaką przygotowuje na Dzień Ojca. Będzie to medal z plasteliny i wstążki, na którym widnieje serduszko z uśmiechem (jakie to słodkie!). Po chwili w kadrze pojawia się tata Mariusz, który z przesadną ekspresją dziękuje za swój prezent. Jego obecność destabilizuje sytuację – mężczyzna nie ma w sobie lekkości i swady córki. Bo Lenka (co najwyżej siedmioletnia) nie musi niczego odgrywać przed kamerą – jest szczerbata, na ręce ma zmywalny tatuaż z jednorożcem, a jej entuzjastyczne okrzyki wskazują na duże pokłady ekscytacji. Tymczasem cała gra Mariusza opiera się na jego wyobrażeniu rówieśników córki. Kiedy powtarza co rusz „siemano, mordeczki” czy „supcio”, bardziej niż dialog przypomina to spoglądanie z góry.
Dlaczego kanały familijne i konta kidinfluencerów skupiają wokół siebie tak liczne grona subskrybentów? W zdobyciu popularności zawsze pomaga rozczulająca słodycz kilkuletniej, dziecięcej postaci. Posiadająca 1,5 miliona subskrybentów nastoletnia Lenka zdobyła popularność już jako sześciolatka. Kidinfluencerzy mają tę przewagę nad rówieśnikami, że zawdzięczają swój sukces nie tylko naturalności, swobodzie i słodyczy, ale i rodzicom zaangażowanym w kreatywny proces – operatorom, montażystom i aktorom. To ich determinacja pozwala na sukcesywne zdobywanie popularności i wzrosty oglądalności. Dzieci, często nienastawione na długoterminowość, angażują się w działalność internetową zwabione perspektywą dobrej zabawy i czasu spędzonego wspólnie z rodzicami.
Internetowym fenomenem ostatniego roku jest działający na Instagramie i YouTubie „DoTomik” (279 tysięcy obserwujących na Instagramie, 20,6 tysiąca subskrybentów na YouTubie), trzynastoletni chłopiec z Rybnika. W filmikach i postach pokazuje urywki swojego życia (zabawa ze świnką morską, nauka gry na flecie, obiad w KFC, przygotowywanie deseru), nie siląc się na inscenizację. Mieszka w zwykłym bloku, nagrywa materiały sprzętem słabej jakości. W komentarzach pod instagramowymi postami Tomka wrze. Pod selfie chłopca ze świnką Złocinką można przeczytać: „Ale fajny chomik”, „Uuuu sigma”, „Pozdrowisz proszę mojego męża Kubę? Jest twoim wielkim fanem!”, „jetses niesamowity nie zmieniaj sie”, „o kurwa ale słodki szczurek, zwierzę tez fajne”, „U lala gdzie dorwałeś takiego świstaka?” i „Jesteś fajnym, młodym człowiekiem. Powodzenia”.
Komentarze pokazują, jak szeroki jest przekrój obserwatorów Tomka – od jego równolatków po dorosłych fanów. Chłopiec wydaje się twórcą z zupełnie innej ery social mediów, tej sprzed algorytmicznej hierarchizacji treści. DoTomik przede wszystkim wydaje się autentyczny w tym, co robi, a dodatkowo na szczerość jego przekazu wpływa wiek. W końcu dzieciństwo jest postrzegane kulturowo jako okres naiwności i niewinności. Niektórym komentarzom pod postami chłopca trudno odmówić protekcjonalności – kiedy ten publikuje zdjęcia swojego pupila, zawsze znajdzie się choć jedna osoba, która wytknie zbyt małą klatkę lub brak zwierzęcych towarzyszy. W końcu w internecie czepiamy się siebie nawzajem w najbardziej irytujące sposoby, a dorosły zawsze wie najlepiej.
Połamane skrzydła
Nie wszystkich dziecięcych twórców spotyka sława. YouTube jest pełen kont porzuconych lata temu czy filmów, które obejrzało zaledwie kilkanaście osób. Trajektorie karier aspirujących youtuberów pokazują, że model biznesowy serwisu nie premiuje obecnie amatorskiej twórczości ani małych kont. Oddolne praktyki wytwarzania treści są pozbawione wsparcia – pierwotna obietnica wspólnej przestrzeni dla profesjonalistów i początkujących twórców została zastąpiona presją komercyjnego sukcesu. Liczy się przede wszystkim ciągła cyrkulacja jak najbardziej „viralowych” materiałów. Kreatywność zostaje więc podporządkowana logice nabijania wyświetleń. Częściej niż wyrażać siebie bez skrępowania dzieci decydują się na sprawdzone konwencje i reprodukcję trendów. W końcu wykorzystanie popularnego motywu czy formatu zwiększa możliwość korzystnego pozycjonowania przez algorytm. Dzieci, którym nie udaje się zdobyć upragnionej popularności i które odpadają z wyścigu szczurów, w którym młody człowiek jest kształtowany przez algorytmiczne kaprysy, najczęściej znikają z YouTube’a.
Taką youtuberską porażkę odniosła chociażby dziewczynka z kanału „landrynkowa niki landrynkowa niki”. Jej kariera dobiegła końca po sześciu miesiącach aktywnej działalności – w tym czasie opublikowała aż 191 filmów. Niki próbowała przysposobić w nich gatunkowe konwencje takich popularnych form jak daily vlog, challenge, test produktu czy zakupowy haul. Pewnego dnia po prostu przestała nagrywać. Decyzji o zniknięciu nie towarzyszył żaden komentarz.
W „Mojej wieczornej rutynie” dziewczynka przez kilkanaście minut po kolei wymienia czynności, jakimi zajmuje się pod koniec dnia. Lista jest wyczerpująca – zawiera zarówno rytuały pielęgnacyjne (choć jest ich zaskakująco niewiele jak na ten typ materiału), jak i przeglądanie Librusa, chrupanie paluszków czy oglądanie YouTube’a (jak mówi sama autorka: „oglądam sobie no i takie tam głupotki”). Choć rutyna jest gatunkiem treści nastawionym na waloryzację dbania o siebie, film Niki nie spełnia tego założenia – pielęgnacja dziewczynki ogranicza się do umycia zębów i przemycia twarzy tonikiem, a nieporadne ruchy demaskują ją jako amatorkę w dziedzinie dziesięciostopniowej pielęgnacji.
Kosmetykowe zabiegi kamera obserwuje od dołu, w tle słyszymy szum wody oraz dochodzący z dalszych części domu gwar. Niedoskonała twórczość Nikoli oddaje zapał autorki, odsłaniając to, co zwykle zalicza się do filmowych making offów. Paradoksalnie z „Mojej wieczornej rutyny” dowiemy się więcej o rutynie dziewczynki niż z większości materiałów tego typu – tylko dlatego, że podczas realizacji gatunkowych schematów Niki nieświadomie odnosi porażkę.
Z kolei Mariusz Markowski to chłopiec, którego wszystkie filmy zostały wrzucone na kanał podczas dwóch sierpniowych dni. Na nagraniach bohater kręci się z przyjacielem po osiedlu: jedzą czipsy i pałeczki lodowe, wygłupiają się i zachęcają widzów do subskrybowania. Materiały mają od dwóch do trzynastu wyświetleń – obecność Mariusza na platformie była krótka i praktycznie niezauważalna. Po 20 sierpnia 2023 roku na kanale nie pojawił się już ani jeden film. Skończyły się wakacje, a czas chłopca prawdopodobnie zaanektowały szkoła i inne obowiązki.
Trzydzieści jeden nagrań układa się w historię typowego dziecięcego lata – pozbawionego celu i struktury, nieuporządkowanego, płynącego leniwie i sielankowo, wreszcie – zwieńczonego raptownym i nieuchronnym powrotem do sali lekcyjnej. Rozlany i rozgałęziony czas zostaje zagarnięty i zdyscyplinowany przez instytucję. Choć youtuberska aktywność Mariusza objęła zaledwie dwa dni, jego twórczość dalece wykracza poza te skromne 48 godzin – to destylat wakacji, które w tych filmach zdają się trwać bez końca.
Młodych twórców o podobnym losie nietrudno znaleźć na platformie. Pragnienie zostania youtuberem czy influencerem bywa nieraz tak silne, że niepowodzenie przypomina roztrzaskanie marzeń o twardy bruk. Konsekwencje takich wydarzeń widać w filmach „pomuście mi ja mam nagrywać”, „Koncze z nagrywaniem na youtube”, „Sławny Youtuber kończy z Youtube / The famous YouTuber ends with youtube” i „Kończę z nagrywaniem na YouTube pa pa widzowie”.
Niestety o tworzenie mikrospołeczności fanów coraz trudniej. Nadprodukcja obrazów wymusza selekcję, a że dzieje się to w wyniku zautomatyzowanych procesów, zatonięcie w strumieniu wydaje się nieuchronnym losem większości twórczyń. W końcu indywidualizm stanowi co najwyżej okazję do kapitalizowania wyjątkowości lub wytwarzania trendów.
Syreni śpiew
To, czy internetowym twórcom uda się zdobyć popularność, jest dla mnie sprawą drugorzędną – liczy się to, że do kręcenia filmów i wrzucania ich na stronę dzieci nie potrzebują legitymizacji ze strony dorosłych. Mimo niebezpieczeństw pokroju patostreamów nowe media umożliwiają dzieciom ekspresję, utrwalenie doświadczeń (co wcale nie było takie oczywiste, kiedy było uzależnione od umiejętności pisania) oraz ich zaistnienie w przestrzeni publicznej.
Twórczość dzieci, podobnie jak każdy współczesny content, powoli staje się przedmiotem zarządzania algorytmów. Internetowe biblioteki są jednak niewyobrażalnie przepastne i można się w nich zatapiać na przekór rekomendacjom i pozycjonowaniu, szukać takich głosów i obrazów świata, które nigdy nie zostaną nam podsunięte jako domyślne. Kiedy szukałam dziecięcych filmów, na pierwszych miejscach wyskakiwały produkcje popularnych kanałów familijnych. Jednym ze sposobów na obejście algorytmu YouTube’a jest wyszukiwanie tematów dziecięcej produkcji. Trzeba wysilić wyobraźnię – mi udało się z takimi hasłami jak: „vlog z babcią”, „prank telefoniczny”, „test plasteliny”, „wycieczka szkolna klasy III b” czy „lepa w buzię”.
Filmy kręcone przez młodych twórców to przechowalnie wiedzy, ciekawostek, głupot i ekscytacji, które zwykle giną w miarę dorastania – zupełnie jak większość należnych dzieciństwu artefaktów. Trwałość zapisu tych nagrań jest często dziełem przypadku – ktoś zapomniał hasła, nie usunął konta lub po prostu ruszył dalej, nie przejmując się zacieraniem cyfrowych śladów. Dzięki tej nieuwadze cyfrowe archiwa pękają w szwach od obrazów dzieciństwa, które tylko czekają na odkrycie.
„Jak zostać syreną?” dobrze ilustruje potencjał kryjący się w dziecięcej twórczości. To nie tylko badanie ekspresji i wyobraźni, ale również szokująco szczery wgląd w uniwersalne emocje. Z nagrania można wyczytać pragnienie świata zamieszkiwanego przez syreny, gasnącą wiarę w fantazję, bezbrzeżny smutek i resztki nadziei. Obrazy zachłyśnięcia się i rozczarowania obietnicami medialnego krajobrazu warto traktować poważnie, a nie z prześmiewczym dystansem.
Dzieckiem nie jestem już od dawna, nawet nie pamiętam, o czym marzyłam jako dziesięciolatka – chyba o byciu ornitolożką, którą nigdy nie zostałam. To dlatego za grubą fasadą zdystansowania i postironii skrywa się jeszcze jeden powód, dla którego wciąż wracam do nagrania bezimiennej dziewczynki: tęsknota za szczerą wiarą, że nierealne okaże się możliwe.