Stalowa Wola

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Stalowa Wola

Jakub Socha

Żeby poruszać się sprawnie po Stalowej Woli, wystarczy autobus linii numer 4. To niespełna stuletnie miasto nazywano też miastem rowerów

Jeszcze 6 minut czytania

Pół perfekcyjnej płyty, jedna strona kasety magnetofonowej – tyle zajmował mi dojazd do liceum. Linia nr 4 – kurs Turbia–Nisko albo ten skrócony Agatówka–Nisko. Przystanek w Agatówce, która znajduje się rzut beretem od wioski, gdzie przeprowadziliśmy się, gdy skończyłem podstawówkę. Można powiedzieć, że przeprowadziliśmy się z jednego końca na drugi koniec miasta. Wcześniej mieszkaliśmy na osiedlu Hutnik, które leży bliżej Niska, choć administracyjnie to ciągle Stalowa Wola. Tu też można się było dostać linią numer 4, wystarczyło wysiąść na przystanku przy szkole nr 5, skręcić w prawo, a potem iść z kilometr wzdłuż rzeczki i już się było na Hutniku, skąd z kolei niedaleko do Huty Stalowa Wola.

Stalowa Wola to miasto położone przy hucie i wybudowane dla huty. Zaplanowane między torami kolejowymi a Sanem – pośrodku wytyczono drogę, która miała łączyć właśnie Nisko i Rozwadów, dwa ośrodki miejskie istniejące na długo przed powstaniem nowego miasta, które po jakimś czasie rozrosło się na tyle, że wchłonęło Rozwadów. To pewnie dlatego można się po nim poruszać z zamkniętymi oczami, jak po sznurze.

W podstawówce korzystałem jeszcze z innych linii, ale wtedy z kultury interesowała mnie tylko ta fizyczna. W liceum już tylko z czwórki: Agatówka – Charzewice – Rozwadów – Osiedle na Górce – Centrum – Ballada – Staszic, czyli liceum. I z powrotem. Trasa szła przez sam środek miasta, jeśli nawet musiałem odbić gdzieś w bok, wystarczyło po prostu wysiąść na odpowiedniej wysokości, obrócić się w prawo albo w lewo i po maksymalnie dziesięciu minutach człowiek był u celu. Oczywiście wtedy uważałem, że mieszkam na kompletnym zadupiu, autobusy kursowały nie częściej niż co godzinę, ostatni nocny odjeżdżał chwilę po 23, co traktowałem jak wieczne utrapienie.

Dzisiaj, gdy jestem w Stalowej, specjalnie wysiadam na osiedlu Poręby, żeby sobie wydłużyć spacer. Inna sprawa, że przy Balladzie się nie zatrzymuję. Mojego ulubionego kina, pierwszego, do którego chodziłem samodzielnie i w którym czasami musiałem kupować po dwa bilety na seans, żeby w ogóle się odbył, już nie ma, choć słyszy się na mieście, że wróci, tylko jeszcze nie wiadomo kiedy. Nie ma też znajdującej się tuż obok biblioteki – mojej ulubionej biblioteki, gdzie można było po lekcjach poczekać przez „Trzy kwadranse jazzu na autobus w czytelni czasopism albo po prostu pokręcić się wokół półek z książkami. Wtedy dużo rzeczy kojarzyło mi się z radiową Trójką, Radiostacja do Stalowej Woli nie docierała, a i z internetem było krucho.

Nie będę ukrywał, że wiem, co dziś robią po lekcjach licealiści w moim rodzinnym mieście, wiem natomiast, że na premiery kinowe muszą się wybrać do centrum handlowego. W czasach mojej młodości była tam łąka, teraz jest cały kompleks: myjnia, sklep z meblami, sklep sportowy, lody i znicze. I Helios. Rodzice chodzą tu we wtorek, bo wtorek jest dniem zniżki dla emerytów, ale we wtorek był mecz Polska–Chorwacja, w którym rodacy podnieśli się po tym, jak zaliczyli trzy gongi. Podobnie podnosił się w środę Jerzy Kulej w filmie Xawerego Żuławskiego, czemu przyglądaliśmy się z tatą następnego dnia. Mama zażywała kultury w stolicy, najpierw na spektaklu w Teatrze Polonia, potem na Tosce na kinowym ekranie w Złotych Tarasach.

W kinie byliśmy razem z sześcioma osobami, gdy z niego wychodziliśmy, w budynku było cicho. Światło powoli gasło, tacki z nachosami samotnie układały się do snu, zostaliśmy poproszeni, żeby trzymać się prawej strony korytarza, bo lewa już spotkała się z mopem. Na parkingu jakaś para całowała się w aucie, czuwała nad nimi wielka różowa reklama z nazwą całego tego przybytku – Vivo! Choć napis głosił „Żywy!”, w scenerii nie było życia. Przesadziłbym jednak, gdybym powiedział, że od razu przyszedł mi wtedy do głowy ten cytat z „Ostatniego seansu filmowego” Petera Bogdanovicha: „Nie będzie tu co robić, kiedy zamkną kino”.

Stalowa Wola; muzeum COP

W domu poza albumami poświęconymi historii huty nie mieliśmy żadnej książki o Stalowej Woli, nigdy mi to jakoś nie zawadzało. Dzień po seansie udałem się więc do siedziby głównej miejskiej biblioteki na ulicy Popiełuszki, przy Białych Domach – tak nazywaliśmy kompleks bloków w okolicach Centrum, które tak naprawdę nie było żadnym centrum, znajdowało się po prostu w połowie trasy linii numer 4. Budynek jest nowy i przeszklony. Przy wejściu trwał kiermasz taniej książki. W drewnianych skrzyniach, pogrupowane w osobne kategorie, leżały książki – Edwarda Bunscha, Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, Alistaira MacLeana, Doroty Terakowskiej i Izabeli Sowy, najbardziej znanej pisarki ze Stalowej Woli. Na kiermaszu zakupiłem trzy książki, 4 złote za dwa kryminały: MacDonalda i Rankina. Za 3 złote wszedłem w posiadanie nieśmiganego wyboru reportaży z Rzeszowszczyzny pt. „Rodzinne strony”, wydanego w 1980 roku.

KULTURA LOKALNA

W cyklu dziesięciu esejów i reportaży przyglądamy się kulturze zrodzonej z codziennych relacji, pamięci miejsc oraz lokalnych inicjatyw. Kluczową rolę odgrywają miejscowe muzea – zarówno te istniejące, jak i wyobrażone – stanowiące punkt wyjścia do refleksji nad tożsamością miast i społeczności. Piszemy o Augustowie, Bytowie, Dąbrowie Górniczej, Giżycku, Jastrzębiu-Zdroju, Kłodzku, Nowym Sączu, Radomiu, Stalowej Woli i Zduńskiej Woli.

O Stalowej jest tu niewiele, ale są dobre fragmenty, np. początek tekstu „Przeskoczyć COP!” Janusza Roszko, który idzie tak: „Lubię ten europejski rozmach technokratów. Wygodne gabinety i rozmowy o teraźniejszości. Może najbardziej lubię te rozmowy, gdy raz po raz przewija się Paryż, Nowy Jork, Londyn – i to z taką naturalnością, z jaką jeszcze dziesięć lat temu mówiliśmy: Brzesko lub Wąbrzeźno”. I jego końcówkę: „Dał Melchior Wańkowicz przed 40 laty jednemu ze swoich reportaży tytuł: «Nie mów COP nim nie przeskoczysz»! Nie przeskoczyliśmy przed wojną, za mało było czasu i warunki inne. Po wojnie przeskoczyliśmy. Bo w ogóle skoczyliśmy niespotykanie wysoko, tak jak nikt o tym nie marzył w chwili, gdy zakładano nasz zacny COP, dumę naszych dziadów i ojców. Przeskoczyliśmy we wspaniałym stylu!”.

Wańkowicza spotkałem w Muzeum Centralnego Okręgu Przemysłowego, które otwarto w 2007 roku. COP wydaje się ciągle największą dumą miasta, co jakoś wiąże się z wynikami niedawnych badań nastrojów wśród Polaków, z których wyszło, że najbardziej dumni jesteśmy właśnie z infrastruktury. Skoro nas napawają tym uczuciem szybkie pociągi i metro, to wyobraźmy sobie, co musieli czuć stalowowolanie na chwilę przed wybuchem II wojny światowej. W dwa lata zbudowano tu coś z niczego i to coś poziomem zaawansowania technicznego w niczym nie ustępowało podobnym placówkom w Europie. 4 lutego 1937 roku Sejm zatwierdził plan budowy COP, planiści i architekci szukali terenu w centralnej Polsce – nie za blisko wschodniej granicy, nie za daleko od Warszawy. Znaleziono je w lasach na pograniczu Równiny Tarnobrzeskiej i Doliny Dolnego Sanu, na lewym brzegu rzeki, niecałe 30 kilometrów od Sandomierza. Zwieziono architektów, inżynierów i robotników, ludzie mieszkali początkowo w barakach – zakłady fabryczne powstawały równolegle do bloków mieszkalnych. Wyrywano drzewa, wywożono piasek, dbano o dobrą prasę, reporterzy przyjeżdżali z Krakowa, Warszawy, pisali entuzjastyczne teksty. W muzeum znajduję cytaty z reportażu „COP – ognisko siły”, który Wańkowicz rozwinął po jakimś czasie w książkę „Sztafeta. Książka o polskim cudzie gospodarczym”. Ale do Stalowej Woli przyjeżdżał wtedy nie tylko on.

Gustaw Morcinek w reportażu „Młoty walą”, opublikowanym w „Gazecie Polskiej” w 1937 roku, pisał:

– Oto widzi pan – tłumaczy mi jakiś młody robotnik w Stalowej Woli, ładujący piasek do wagoników. – Oto w czerwcu tu jeszcze nie było nic. Las był i nic więcej. A widzi pan, co myśmy już dzisiaj zrobili! – I zakreśla dłonią szeroki łuk.
– Zbudowaliśmy już drogi i tory kolejowe, i wszystko, co tu pan widzi! – dodaje drugi. Myśmy to zrobili! – kończy z niekłamaną dumą! […]
Młoty migają w słońcu, zakreślają krótki łuki nad głową, spadają ostro i dźwięczą zgodnym rytmem, a po ogromnym borze lecą metaliczne echa. […] W huku tamtych młotów powstają nowi ludzie.
I nowa Polska! – dodaje towarzyszący nam inżynier.
I znowu to słowo, które tyle razy było frazesem, lichą monetą zdawkową i pustym dźwiękiem, nabrało teraz wartości tak wielkiej, że nie sposób jej określić.

Rok później Stanisława Kuszelewska-Rayska opublikowała w „Bluszczu” artykuł „Z wędrówki po C.O.P’ie”:

Za Rozwadowem wjeżdżam w głęboki bór sosnowy. Łazikowałam tam niedawno po tej sandomierskiej puszczy – była milcząca i głucha. Dzisiaj w błyskawicznym, czarodziejskim tempie wyrosła niby spod ziemi – Stalowa Wola. Widok jest oszałamiający, tak potężny i tak niespodziewany. Sieć asfaltowych dróg, wyciętych w lesie i całe miasto hal fabrycznych. […] Potężne szkielety z żelaza, zagruntowanego mienią się na czerwono, odcinają się niesamowicie nad dywanem lasu.
Obeszłam wszystkie hale. Robotnicy młodzi, o twarzach bardzo inteligentnych, ubrani w jednakowe kombinezony, pracują w cudownych salonach fabrycznych – czystych, ogromnych i jasnych. […]

Jak się zamieszka w nowoczesnym mieście, zaszytym w puszczę sosnową! Chyba nikt jeszcze w Polsce nie zakosztował tak szczęśliwego zestawienia. Nad jedną z asfaltowych ulic, w sercu lasu, stoją 22 ogromne bloki mieszkalne. Tam miejsce na kościół, tu na szpital, na szkołę, na boiska – to nowy kształt Polski. […]
Żal stąd wyjeżdżać! Kiedy się mówi „miasto fabryczne”, stoją w oczach ponure uliczki Zagłębia, Łodzi lub angielskiego Manchesteru, który wcale nie jest mniej straszny.
Ale Stalowa Wola wygląda raczej jak fantastyczna dekoracja do wielkiego filmu, pod tytułem „Nowoczesność”.

W muzeum, mimo że liczy już sobie niemalże dwie dekady, jestem po raz pierwszy. Ciągle pachnie w nim nowością, wygląda trochę jak rekonstrukcja historyczna, a trochę jak interaktywny zestaw małego technika wielkości boiska do piłki nożnej. Na sznurku wisi lupa, poprzez którą można oglądać minerały, na ekranie dotykowym jest quiz ze znajomości sposobów wytwarzania energii, na środku zaś stoi atrapa pieca martenowskiego, a obok rowerek treningowy. Można usiąść na siodełku, zacząć pedałować – im szybciej, tym mocniej będzie świecić piec. Na ścianach Ignacy Mościcki – król azotu, i Eugeniusz Kwiatkowski – minister przemysłu i handlu w II RP, pomysłodawca COP-u. W kolejnych pomieszczeniach przykłady polskiej myśli technicznej – samochód złożony z motoru, granaty z Radomia, fragment wnętrza Luxtorpedy. Brzmi jak nazwa pojazdu Bonda, a to tylko szybki pociąg, którym zatrudnieni przy budowie huty inżynierowie jeździli w piątek po kulturę do Lwowa, tak jak teraz moja mama jeździ do Warszawy.

Panie z informacji mówią, że przejście całego muzeum z audioprzewodnikiem to kilka godzin, bez niego i tak schodzi mi z dwie godziny. Gdy zaliczam już parter i wchodzę na piętro, czuję na plecach oddech młodszych pokoleń – szkolną wycieczkę; w muzeum jest życie, kręcą się ludzie. Na piętrze z kolei odtworzono życie sprzed lat. Jest zakład fryzjerski, klasa szkolna, sklep, mieszkanie, biuro architekta. Tu zaczyna się opowieść o mieście zbudowanym przy hucie – zaplanowanym precyzyjnie przez najlepszych architektów, którzy nie musieli przy jego budowie zastanawiać się, jak ominąć stare kable, jak polepić to, co już jest, z tym, co dopiero ma powstać.

Zbudowano więc małe, zgrabne bloki, postawione w harmonijnych układach wśród zieleni. Ozdobiono je elementami klinkierowej cegły w kolorze mocnej kawy z mlekiem; niektóre budynki wykorzystywały elementy architektury okrętowej. Kiedy mieszkałem jeszcze w Stalowej Woli, mówiło się po prostu, że to stare, niskie bloki przy hucie, stojące w cieniu wyższych, topornych bloków z wielkiej płyty. Nikt nie wspominał, że to jedne z bardziej udanych przykładów architektury modernistycznej w Polsce i stylu art déco. Perłą w tej koronie jest siedziba Dyrekcji Naczelnej Huty, powstała w latach 1937–1938 według projektu Jan Bitnego-Szlachty. Choć budynek przeszedł jakiś czas temu remont, ciągle wygląda jak element nie z tego świata, szczególnie dla kogoś, kto wychował się na osiedlu Hutnik, usytuowanym między labiryntem rur ciepłowniczych a opuszczonym osiedlem romskim. Marmury, lampy, stylowe meble – to wszystko przypomina scenerię do „Babilon Berlin”.

Stalowa Wola



Skłamałbym, gdybym powiedział, że wiedziałem o tym modernistycznym dziedzictwie od dziecka. Teren huty nie był ani atrakcyjny, ani dostępny. Żeby wejść do środka, trzeba było pokonać bramę ze strażnikiem. Dzisiaj żadnej bramy nie ma, Huta Stalowa Wola przestała istnieć w dawnym kształcie, już nie zatrudnia, jak w swoich najlepszych latach, blisko 30 tysięcy pracowników, którzy po pracy wylewali się na ulicę. Obecnie jest ich może z 2 tysiące, miasto–masa–maszyna to nie tu.

Stalowa Wola, niespełna stuletnie miasto, nie tak dawno forpoczta nowoczesności, zapadła w drzemkę. Ale miasta nie można do końca podpiąć pod standardową opowieść o polskiej transformacji; to raczej opowieść o życiu na peryferiach, z których młodzi po prostu uciekają. HSW nie umarła przez Balcerowicza, tylko przegrała z konkurencją, podzieliła się więc na małe spółki, które też przegrały z konkurencją. Na ich miejsce pojawiły się nowe firmy – amerykańskie, polskie, szwedzkie, koreańskie. Jedna robi części do samolotów, druga puchary sportowe, trzecia meble. Tato, który spędził w tej części miasta pewnie połowę swojego życia, pokazuje mi w trakcie wycieczki po lokalnej strefie przemysłowej nawet słynną fabrykę, gdzie miała się odbywać produkcja maseczek w trakcie epidemii covid, z czym ponoć wiąże się jakaś afera. W tym samym zakładzie albo w zakładzie znajdującym się nieopodal ulepsza się dziś pojazdy wojskowe dla ukraińskiej armii.

Kiedy po wyjściu z muzeum błąkam się po mieście, mijam ulicę Metalowców, Hutniczą i Ofiar Katynia, idę śladami modernistycznych zabytków, a potem dochodzę aż do Okulickiego, w moim dzieciństwie zamykaną w sobotę dla ruchu ulicznego, żeby mógł kwitnąć tu uliczny handel. Była to nasza Ulica Krokodyli, na której można było dostać i czosnek, i wnyki. Dziś z dawnej magii niewiele zostało, kupuję dwa kilogramy szarej renety na szarlotkę i robię zdjęcie kupy liści po kapuście, pogrążając się po raz kolejny w sennym klimacie. To miasto emerytów, mówi M., moja dobra znajoma, która robi kulturę w Stalowej Woli od prawie trzydziestu lat. Opowiada, że z roku na rok jest coraz trudniej dotrzeć do młodych. Ale czy kiedyś naprawdę było lepiej? Gdy byłem w liceum, na organizowany przez nią klub filmowy przychodziło z całego miasta pięć osób. 

Zabieram dwoje dobrze mi znanych emerytów i idziemy na oprowadzanie kuratorskie po wystawie „Modna w stylu art déco”. Zamiast na wystawę o Stalowej Woli w stylu art déco trafiamy na wystawę mody kobiecej w stylu art déco z lat 20. i 30. W centralnym punkcie ekspozycji stoją trzy manekiny w sukniach z epoki, w gablotach wachlarze, puzderka, torebki i szpilki, oprowadza po nich z pasją historyczka sztuki z Muzeum w Rzeszowie, oprócz nas i ekipy ze stalowowolskiego muzeum w sali jest może osiem osób, w tym lokalny dziennikarz w bojówkach i czarnej bluzie z metalowym zespołem. I to ten przykład mody wrzuconej w nie swoje środowisko najbardziej mnie w tym wydarzeniu zajmuje.

Muzeum położone jest w dawnej siedzibie sądu w Rozwadowie, który w latach 1693–1973 był samodzielnym miastem, założonym przez rodzinę Rozwadowskich, rozwijanym później przez książąt Lubomirskich. Na piętrze znajduje się galeria malarstwa Alfonsa Karpińskiego, jednego z uczniów Leona Wyczółkowskiego, artysty związanego przez całe życie z Krakowem, ale urodzonego właśnie w Rozwadowie. Małe ośrodki szukają ze świecą sławnych ludzi rodzonych w ich granicach i zapisują w szeregi swoich największych mieszkańców nawet tych, którzy mają z nimi niewiele wspólnego. Nie bardzo wiem, kto się urodził w Krakowie, ale wiem, że ze Stalowej Woli pochodzi Elżbieta Jaworowicz, Omar Sangare, dziadkowie Michała Bajora.

Główną siedzibę Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli otwarto na wylotówce z Rozwadowa, dwa przystanki autobusem nr 4 od Agatówki. Pamiętam, jak w 2005 roku pokazywali tu prace Warhola. Dzisiaj w muzealnym ogrodzie 24 artystów z Polski i Ukrainy prezentuje rzeźby. Ekspozycja, zatytułowana „Przez dotyk”, skierowana jest przede wszystkim dla widzów niewidomych i słabo widzących. To tu ukryta jest rozczulająca rzeźba zatytułowana „Dama z łasiczką” Bolesława Marshalla, która powinna mieć jednak tytuł „Babula i E.T.”. Na piętrze rozstawiono prace z pleneru malarskiego, tematem obrazów są brzozy, kościoły, jest małpa i góra, okolice Stalowej Woli udające Prowansję. Przebiegam przez to wizualne pole minowe z szybkością sarenki na sam dół, gdzie trafiam na wystawę poświęconą księdzu profesorowi Wilhelmowi Gajowi-Piotrowskiemu, badaczowi kultury ludowej Dolnego Nadsania, wieloletniemu mieszkańcowi Rozwadowa, który poświęcił lata na gromadzenie wiedzy o regionie. A w testamencie przekazał muzeum wszystko to, co udało mu się zebrać.

Są tu kawałki narzędzi kuchennych, zdjęcia zmarłych szlachciców, rachunki. Na jednej z plansz przy wejściu widnieje cytat, który przyświecał całej działalności Gaja-Piotrowskiego: „Każdy człowiek zaciąga dług wdzięczności względem rodzinnej ziemi, która w młodości nosiła go i żywiła… dlatego w dojrzałym wieku obowiązany jest ze sprawiedliwości zwrócić ten dług w miarę swych możliwości i zdolności osobistych”. Inna plansza donosi, że ksiądz badacz pruł bez ustanku po stalowowolskich drogach na swoim motocyklu, szukając tego wszystkiego, co decydowało o wyjątkowości regionu.

I ja po rejonie poruszam się teraz częściej na dwóch kółkach niż autobusem linii nr 4. Wyciągam rower z garażu, skręcam w prawo, mijam kościół, dawny PGR, salutuję drodze, która prowadzi do miejscowości o nazwie Sochy, wspinam się na wiadukt, mijam obelisk ku czci ofiar roku 1943 w Charzewicach, zostawiam za sobą park w Charzewicach, najstarszy i największy park w mieście, założony w XVIII wieku przez ród Lubomirskich, w którym do II wojny mieściła się siedziba rodowa książąt, a przynajmniej części z nich. I jestem już na stosunkowo nowej obwodnicy miasta. Po dziesięciu minutach wyłania się Vivo! Chwilę wcześniej baner hodowli owczarków niemieckich walczy o uwagę z banerem, który upomina się, żeby na lekcjach fizyki uczono jednak fizyki, a nie katechizmu.

Stalowa Wola

Przed hotelem Hutnik – to też przykład stalowowolskiego art déco – wisi plakat z wystawy „Norblin w Indiach”, która odbyła się w mieście w 2015 roku, obok stoi modernistyczna rzeźba plenerowa, słońce przysłonięte chmurami, tyle że słońce jest niebieskie, a chmury są z metalu. Gdyby wejść na jej szczyt, pewnie wyłoniłby się ten maszkaron w środku miasta – rzeźba wielkiego husarza, który wygląda raczej jak Optimus Prime. Najwyraźniej podróżuję w czasie i przestrzeni. Ale nie chcę się zajmować ani Optimusem, ani Space Apps Chalange, hackathonem pod auspicjami NASA, który w październiku odbył się w Stalowej Woli i na którym to można było wziąć udział w panelu „Czy kosmos jest dla młodych?”. Ruszam tam, gdzie starsi mieszkańcy piją piwo z termosów i wygrzewają kości – w stronę ogródków działkowych, wciśniętych między dwie drogi szybkiego ruchu z ich wieżą ciśnień i kompleksem mieszkalnym, rzucam kamyk do oczka wodnego w parku Zimnej Wody, szperam między starymi ciuchami z ubraniami z second handu w poszukiwaniu skarbów. 

W książce „Duchy i demony w wierzeniach ludowych z okolic Stalowej Woli-Rozwadowa i Tarnobrzega” Wilhelm Gaj-Piotrowski kataloguje opłotki: okoliczne górki, rzeczki, zakola, oczka wodne, gdzie zdarzyło się coś niezwykłego. Jednego napadła kostucha, druga miała spotkanie z diabłem, który przybierał przeróżne postaci: konia, koguta, kury, kota, kozy, nietoperza, wrony, sowy. W książce miejscowi rozprawiają o istotach półdemonicznych, mieszkańcach poboczy i marginesów: bidach, bożętach, ćmuchach, jędzach, mamunach. Pojawiają się błotnik, duch leśny, dzidko, dziwozona, gnieciuch, jędza, mamuna.

Dziś trudno sobie wyobrazić, że nawet gdybym pokręcił się z dyktafonem po stalowowolskich domach, upolowałbym równie ciekawe historie jak ta, którą opowiedział księdzu M. Pamuła:

Na parę lat przed wybuchem drugiej wojny światowej pewien młody jeszcze człowiek z Rzeczycy Okrągłej (8 km od Stalowej – przyp. JS) nie mógł się jakoś ożenić. Nie wiadomo, z jakiego powodu dziewczęta odsuwały się od niego. Ktoś mu jednak poradził, żeby schwycił nietoperza, wsadził go do laszki i zakorkował z jabłkiem. Następnie o północy aby poszedł „na Adama” (nago) do lasu i zakopał flaszkę w mrowisku, żeby mrówki ogryzły nietoperza. Na następną zaś noc miał pójść po nią również o północy, a wracając do domu, nie wolno mu było oglądać się za siebie. W izbie powinien wydobyć z butelki ogryzione kostki i nosząc je przy sobie, kreślić dziewczęta, by w ten sposób zniewolić którąś do małżeństwa. Niestety, wkładając flaszkę do mrowiska, zapomniał ją odkorkować, a ponieważ jabłko było kwaśne, mrówki też nie chciały zrobić w nim otworu, by dobrać się do nietoperza, i ten młody człowiek przez zapomnienie pozostał nadal starym kawalerem.

Równocześnie, raz za razem spoza miejskiego krajobrazu wyrastają miejsca, gdzie mogłyby żyć dziwy, jak choćby ta ukryta przy drodze rowerowej ścieżka, która wiedzie w gęste konary na obrzeżach centrum handlowego. Mijam ją, robiąc dla zabawy krzyżyk na palcach u dłoni, które trzymają kierownicę. Dzień jest ładny, pora wracać do stolicy. Kiedy kupuję bilet, u rodziców w salonie drżą szyby – to wojsko testuje pociski na pobliskim poligonie. Polska szykuje się na wojnę albo chce obudzić Stalową Wolę z drzemki. Nie są to nowe dźwięki, ta zabawa trwa tu od lat.

Stalowa WolaStalowa Wola

Przy pisaniu tego tekstu korzystałem z:
„Miasto Stalowa Wola. Unikatowy zespół urbanistyczno-architektoniczny z końca lat 30. XX wieku”, red nauk. Anna Sieradzka, Muzeum Regionalne w Stalowej Woli, Stalowa Wola 2012
„Rozwadów. Szkice z dziejów miasta”, pod red. Marka Ziemby, Stowarzyszenie Literackie „Witryna”, Stalowa Wola- Rozwadów 2004
„Rodzinne strony, wybór reportaży”, red . Ryszard Niemiec, Krajowa Agencja Wydawnicza, Rzeszów 1980
Wilhelm Gaj-Piotrowski, „Duchy i demony w wierzeniach ludowych z okolic Stalowej Woli-Rozwadowa i Tarnobrzega”, Polskie Towarzystwo Ludoznawcze, Wrocław 1993

Numer o kulturze lokalnej powstał przy wsparciu finansowym z programu Krajowego Planu Odbudowy KPO dla Kultury, finansowanego przez Unię Europejską #NextGenerationEU.Kultura Lokalna KPO