Betonowy mur ciągnie się przez kilkaset metrów pośrodku niczego. Nad murem drut kolczasty. Wspinamy się po metalowych schodkach, otwieramy ciężkie drzwi i wchodzimy do niewielkiego pomieszczenia. Funkcjonariusz bierze nasze dowody i coś sprawdza, po chwili wychyla się przez okienko dla petentów, przygląda mi się uważnie i mówi, że ze zdjęciem z dokumentu to już niewiele mam wspólnego. Uśmiecham się tylko nerwowo i zakładam na szyję smycz z plakietką. Wyciągam rzeczy z kieszeni, kładę je w plastikowej skrzynce i przechodzę przez wykrywacz metali, jak na lotnisku. Kolejny funkcjonariusz, tym razem młodszy, prosi, żebym stanął w rozkroku, i skanuje mnie ręcznym detektorem, w takich sytuacjach zawsze się trochę stresuję, tak jakby coś miało być nie tak, ale tym razem wszystko jest w porządku.
Czekamy chwilę i przychodzi po nas funkcjonariuszka, kobieta w moim wieku, może trochę młodsza, uśmiechnięta, i prowadzi przez ciąg kolejnych drzwi, które otwierają się tak, że ona naciska guzik i chwilę czeka, a po chwili słychać cyknięcie i można iść dalej. Wreszcie opuszczamy labirynty korytarzy. Na sporym terenie rozsianych jest kilka, a może i kilkanaście niewysokich budynków, między nimi alejki, trawniki, parę drzew. W którą stronę się nie spojrzy, w końcu dostrzega się betonowy mur z drutem kolczastym. Wchodzimy do jednego z budynków, długim korytarzem przechodzimy do samego końca i skręcamy do jednej z sal. Ściany są pomarańczowe, na tej pod oknem ktoś całkiem fachowo wymalował wesołe morskie zwierzątka: mewa siedzi na żółwiu, rybki płyną spokojnie, rozgwiazda robi wielkie oczy. Zwykle dzieci spotykają się tu ze swoimi ojcami. Ojcowie odbywają zasądzone prawomocnie przez sądy Rzeczpospolitej Polskiej kary pozbawienia wolności. Jestem w Zakładzie Karnym w Jastrzębiu-Zdroju.
Przyjechałem tu na spotkanie autorskie. Pod ścianą stoi stół, obok stołu plakat, na plakacie są moje imię, nazwisko, kilka informacji z biogramu i naszkicowana czarnym markerem moja podobizna. Powoli schodzi się publiczność: mężczyźni, młodsi, starsi i tacy w moim wieku. Twarze mają zmęczone. Większość nosi dresy, tak pewnie jest najwygodniej. Jeden z nich, taki koło pięćdziesiątki, się wyróżnia: ma na sobie chinosy, markowy sweter, drogą kurtkę, a opalenizna na twarzy każe podejrzewać, że dopiero co wrócił z zagranicznych wakacji.
Mężczyźni najpierw przekazują karteczki z wypisanymi książkami, które chcieliby wypożyczyć z głównego oddziału biblioteki, czasem to konkretne tytuły i nazwiska, a czasem tematy, którymi się interesują. Jest z tym trochę zamieszania, ktoś dostał nie to, o co prosił, ktoś inny już trzeci miesiąc czeka na swoje zamówienie. Tłum gęstnieje, a ja co chwilę zerkam w stronę drzwi, gdzie stoi funkcjonariuszka, która nas tu przyprowadziła. W końcu wszyscy siadamy na swoich miejscach i zaczyna się spotkanie.
Agnieszka Witczak z Miejskiej Biblioteki Publicznej krótko mnie przedstawia i przechodzi do pytań, a ja odpowiadam tak, jak to zwykle robię, żeby zainteresować publiczność. Zawsze jest z tym na początku trochę niepewności, bo z ludźmi trzeba się wyczuć, a teraz mam jeszcze podejrzenia, że nie wszyscy przyszli tutaj dlatego, że są fanami literatury. Ale stopniowo się rozkręcam, sprzedaję jakieś żarty, niektórzy reagują, będzie dobrze.
KULTURA LOKALNA
W cyklu dziesięciu esejów i reportaży przyglądamy się kulturze zrodzonej z codziennych relacji, pamięci miejsc oraz lokalnych inicjatyw. Kluczową rolę odgrywają miejscowe muzea – zarówno te istniejące, jak i wyobrażone – stanowiące punkt wyjścia do refleksji nad tożsamością miast i społeczności. Piszemy o Augustowie, Bytowie, Dąbrowie Górniczej, Giżycku, Jastrzębiu-Zdrój, Kłodzku, Nowym Sączu Radomiu, Stalowej Woli i Zduńskiej Woli.
Parę razy nawiązuję do tego, że urodziłem się w Żorach, bo przecież to niedaleko i może ktoś mieszkał na tym samym osiedlu. Ale orientuję się szybko, że wcale nie musi tak być. Bo do zakładu karnego wysyła się ludzi z różnych stron kraju: ze Śląska, z Wielkopolski, Małopolski, Podkarpacia i Pomorza, a oni lądują na niewielkim obszarze w przymusowym towarzystwie osób, których nie znają, i muszą się urządzić na jakiś czas, na rok albo na kilka lat.
Rozmawiamy o książce o końcach świata i w pewnym momencie, kiedy opowiadam o lękach przed buntem robotów i o tym, że to w gruncie rzeczy lęk elit przed buntem mas pracujących, które w każdej chwili mogłyby obalić władzę, bo jest ich przecież więcej, orientuję się, że to samo dotyczy sytuacji, w której się znajdujemy, że osadzonych, jak się ich tu nazywa, jest zwyczajnie więcej i gdyby chcieli, mogliby narobić zamieszania, ale chyba nikt nie podchwytuje tej analogii.
Prowadząca nie ogłosiła jeszcze czasu na pytania, ale jeden z mężczyzn nie wytrzymuje i zaczyna głośno komentować to, co mówię, mówi o zmianach klimatycznych i o komputerach kwantowych, słychać, że jest nieźle oblatany w tych tematach. Odpowiadam, spotkanie płynnie przechodzi w dyskusję i powoli zmierza do końca. Mężczyźni powoli wstają z krzeseł, niektórzy podchodzą, żeby wziąć autograf w zeszycie albo na odwrocie plakatu z informacją o spotkaniu.
Na koniec Witczak dostaje od jednego z mężczyzn wielką makietę domku jednorodzinnego z gospodarstwem, wykonaną z zapałek i kamyków. Jest tu wszystko: tabliczka z adresem, świecąca lampka nad wejściem, studnia z kręcącą się korbką, drzewa, komin, na kominie bocian. Mówię, że to imponująca robota, detaliczna, a mężczyzna odpowiada: „Mamy tu czas, bardzo dużo czasu”.
Funkcjonariuszka odprowadza nas z powrotem tym samym więziennym labiryntem, którym tu dotarliśmy. Makieta przejeżdża przez skaner, a Witczak przedstawia podpisane przez dyrektora zakładu pozwolenie na wyniesienie obiektu. Funkcjonariusz za okienkiem oddaje nam dowody osobiste, przygląda się domkowi z zapałek i mówi, że kamyki zdobiące podwórko ewidentnie zostały przywłaszczone z zakładowych deptaków. Jego kamienna twarz nie pozwala stwierdzić, czy to na pewno żart. Wychodzimy.
Dwa miasta
Kiedy mieszkałem jeszcze w Żorach, za każdym razem, gdy jechałem autobusem do Jastrzębia, wyłapywałem wzrokiem tabliczkę wskazującą drogę do zakładu karnego. Wyobrażałem sobie, że to jakiś nieduży budynek z wieżyczkami strażniczymi i dziedzińcem, po którym spacerują więźniowie odsiadujący wyroki za, no właśnie, chyba za jakieś poważne zbrodnie? Wystarczyłoby, żeby autobus raz skręcił w lewo, a mógłbym się przekonać na własne oczy, ale autobus jechał dalej, czasem zatrzymywał się przed przejazdem kolejowym, a ja szybko zapominałem o więzieniu, bo niedługo miałem wysiadać i nie mogłem przegapić przystanku.
Do Jastrzębia jeździłem często, to było drugie miasto, w którym toczyło się nasze rodzinne życie. Tam Hanka, moja mama, pracowała na kopalni. Tam pod koniec lat 70. dostała swoje pierwsze mieszkanie, tam urodzili się mój brat i moja siostra. Tam na początku lat 90. Hanka kierowała przez chwilę należącym do kopalni lodowiskiem, a ja jeździłem wtedy do Jastrzębia prawie codziennie, na treningi hokeja albo na ślizgawkę. Miałem siedem, osiem lat, tyle co moja córka dzisiaj, a jej nie puściłbym samej autobusem nawet o dwa przystanki w mieście, ale wtedy były wczesne lata 90., Hanka sama wychowywała trójkę dzieci i, wiadomo, żyliśmy w pudełku po butach na środku jeziora.
W Jastrzębiu mieszkał też kuzyn Hanki, wujek Adam, z żoną i córkami. I moja jedyna biologiczna ciotka z moją jedyną biologiczną kuzynką. I moi dziadkowie, ci drudzy, nie od strony mamy. Odwiedzaliśmy ich raz częściej, raz rzadziej. Mieli mieszkanie na 10. piętrze bloku stojącego tuż obok stadionu sportowego. Mogliśmy więc całkiem za darmo oglądać mecze GKS-u Jastrzębie, a czasem nawet słuchać koncertów podczas miejskich imprez. I to w Jastrzębiu pierwszy raz całowałem się z dziewczyną, w jednym z lasków, jakich pełno na obrzeżach osiedli, takich rzeczy się nie zapomina.
No więc mam z Jastrzębiem swoje historie, ale nie o nich chcę tu opowiadać, lecz o mieście, którego chyba nigdy porządnie nie rozumiałem. Żory były łatwiejsze, podręcznikowe: z rynkiem, starym kościołem, osiedlami rozrzuconymi wokół starego centrum, z aktem fundacyjnym z głębokiego średniowiecza, ze Świętem Ognia, z Hanysami i Gorolami, czyli ze Ślązakami i z napływowymi, do których sam się zaliczałem. W Jastrzębiu było inaczej. Nie było rynku, to jedno. Nie było też historii, bo kiedy jeździłem tam najczęściej, na początku lat 90., miasto świętowało właśnie swoje 30-lecie. A kiedy trochę podrosłem i zacząłem coś rozumieć z faktu, że mieszkam na Śląsku, to nie mogłem się nadziwić, że na jastrzębskich blokach można przeczytać wypisane sprejem „Precz z Hanysami”, tak jakby to nie Hanysi byli tu u siebie. Kiedy więc Agnieszka Witczak zaprosiła mnie na spotkania autorskie w zakładzie karnym i w bibliotece, pomyślałem, że to najlepsza okazja, żeby wreszcie wyjaśnić sobie coś niecoś na temat tego dziwnego miasta.
Wychodzimy z Witczak z budynku zakładu karnego, wrzucamy dom z zapałek na tylne siedzenie i jedziemy do miasta. Budynek więzienia znajduje się w Szerokiej, która do 1975 roku, kiedy została przyłączona do miasta, była jedną z licznych wsi na obrzeżach Jastrzębia. Oprócz zakładu i paru nowszych zabudowań jest tu niewielkie osiedle bloków, ale przede wszystkim są tu pola rolne z pozostałościami wielkiego lasu, z którego dawno temu zostały wyszarpane, i domy ludzi, które z tych pól żyją.
Wystarczy dosłownie parę minut, żeby z Szerokiej dojechać w okolice kopalni Zofiówka, tej, gdzie Hanka przepracowała większość swojego życia. Najpierw rzuca się w oczy wysoki szyb wydobywczy. Wokół niego jest cała infrastruktura, z halami, biurowcami, 10-piętrowym budynkiem dawnego hotelu robotniczego, bocznicą kolejową. I z wielką hałdą usypaną z górniczych odpadów, czyli tego wszystkiego, co wydobyto spod ziemi, a co nie nadaje się do spalania.
Kopalnia Borynia, 1977 / NAC, archiwum fotograficzne Lecha Zielaskowskiego
Witczak mówi, że na początku spotkania trochę się stresowałem, ale potem się wyluzowałem. Spotkania w zakładzie karnym prowadzi od 10 lat. Na początku przyjeżdżała tam sama, żeby rozmawiać z osadzonymi o książkach. Za pierwszym razem funkcjonariusz zaprowadził ją do sali, upewnił się, że wszystko jest w porządku, i zostawił ją tam samą z kilkunastoma mężczyznami. A ona nie wiedziała, czego się spodziewać, trochę się bała, a trochę starała, żeby jednak wypaść przekonująco. Kiedy tamto pierwsze spotkanie się skończyło, nie rozumiała, dlaczego osadzeni wciąż siedzą. Dopiero wtedy dowiedziała się, że sala jest monitorowana, a osadzeni nie mogą wstać, dopóki funkcjonariusz im na to nie pozwoli. Pytam ją, dlaczego w ogóle prowadzi te spotkania w więzieniu. Odpowiada, że rozmowy o książkach mogą komuś pomóc, pozwolić znaleźć lepszy pomysł na siebie albo chociaż urozmaicić monotonny czas odsiadki, a to już coś.
Początkowa formuła dyskusyjnych klubów książki z czasem zmieniła się w serię spotkań autorskich. Kiedy Witczak zaprasza autorów i autorki do biblioteki, proponuje im zwykle wizytę w zakładzie karnym. Mało kto odmawia. A na spotkania do Jastrzębia w ostatnich latach przyjeżdżali m.in. Jerzy Jarniewicz, Sabina Jakubowska, Jakub Kornhauser, Justyna Sobolewska, Jacek Dehnel, Dominika Słowik, Paweł Sołtys, Katarzyna Kubisiowska, Szczepan Twardoch, Ewa Lipska, Michał Rusinek, Justyna Bednarek, Grzegorz Kasdepke, Joanna Bator, Max Cegielski, Magdalena Grzebałkowska i Ewa Winnicka, no, przyjeżdżali i przyjeżdżają praktycznie wszyscy.
Spotkanie z Łukaszem Wojtusikiem w Zakładzie Karnym w Jastrzębiu-Zdroju
Witczak studiowała polonistykę w Rybniku i w Katowicach. Jej rodzice przyjechali do Jastrzębia za pracą, ojciec z pobliskiego Cieszyna, ale matka już z Pomorza. Poza nimi niewiele powinno ją tu trzymać, ale po obronie magisterki Witczak zdecydowała się wrócić, dostała tę fuchę w bibliotece, zaczęła organizować spotkania, odwiedzać więzienie i ściągać do miasta pisarzy i pisarki, których czytała na studiach.
Za kopalnią skręcamy w prawo, potem w lewo i wreszcie jest właściwe Jastrzębie: dziesiątki bloków z wielkiej płyty, rozsianych w fantazyjnych konfiguracjach po jednej i po drugiej stronie szerokiej jezdni. Miasto jest pagórkowate, więc niektóre bloki są imponująco wysokie, a drugie zdają się zapadać pod ziemię. Wielka żelbetowa konstrukcja miejska poprzetykana jest gęstą zielenią, która kiedyś, zanim powstały te bloki, pokrywała cały ten obszar. Jedziemy aleją Piłsudskiego, dawniejszą ulicą Średnicową, główną arterią miasta. Mijamy dziwną, cokolwiek postmodernistyczną (pochodzącą z końca lat 80. i początku 90.), biało-zieloną bryłę kościoła po lewej, całkiem współczesną galerię handlową po prawej i znowu po lewej skupisko starych budynków handlowych z wielkim napisem DOMUS.
Kolejne spotkanie, na które jadę z Agnieszką, nie będzie jednak wśród bloków, ale w Zdroju. Z epoki hokeja zapamiętałem, że to najstarsza część miasta, ale nigdy się nie zastanawiałem, co to właściwie oznacza. Do Zdroju biegaliśmy czasem z mamą z lodowiska, przez pagórkowaty lasek, koło stawiku, gdzie niekiedy pływały kaczki, obok paru niskich bloków i prosto na przystanek, skąd dało się złapać autobus do domu, to tyle. Kiedy więc zjeżdżamy z ostatniego ronda na alei Piłsudskiego, przez chwilę krążymy i w końcu lądujemy w środku jastrzębskiego Zdroju, zdaje mi się, że zabłądziłem.
Z parkingu pod lasem wychodzimy od razu na odnowiony placyk z ławeczkami, klombami, odlanymi z brązu wysokimi rzeźbami ni to klaunów, ni to krasnali. Gdzie nie spojrzeć, stoją budynki w stylu uzdrowiskowym, jak z jakiegoś Baden-Baden czy Karlowych Warów. A kiedy przechodzimy przez placyk, trafiamy na wyłożoną połyskującym, gładkim brukiem uliczkę, po której spokojnie spacerują panie w starszym wieku i biegają dzieci, tylko kątem oka pilnowane przez rodziców, bo auta nie mają tu wjazdu. To coś jak Krupówki w Zakopanem, jak Monciak w Sopocie, a mnie się zdaje, że przez pomyłkę trafiłem do jakiegoś innego miasteczka. Że to nie Jastrzębie, ale jakieś inne miasto.
Wanna
Ale nie, to jednak Jastrzębie. I wygląda na to, że właśnie tu zaczęła się jego historia. A przynajmniej jedna z jej wersji. W latach 50. XIX wieku, ponad 100 lat przed tym, jak w mieście stanął pierwszy blok z wielkiej płyty, pewien przedsiębiorca zlecił na tym terenie odwierty. Liczył na to, że odnajdzie opłacalne złoża węgla kamiennego. Kiedy jednak geologowie zapuścili swoje instrumenty w głąb doliny Szotkówki, 20-kilometrowej rzeczki wpadającej niedaleko stąd do Olzy, natrafili na źródła solanki. Rozczarowanie musiało być wielkie, bo monopol na takie skarby miała pruska władza. Gdy tylko wieść o odwiercie do niej dotarła, skonfiskowała teren, licząc na to, że uruchomi tu warzelnię soli. Nic z tego jednak nie wyszło, jej stężenie w wodzie było zbyt małe. Aby zapanować nad wodą, która wydobywała się z głębin i rozlewała bez ładu, zbudowano na miejscu basen. I tu się zaczyna legenda.
O cudownych właściwościach jastrzębskiej solanki jako pierwsze miały się przekonać hodowane w okolicy zwierzęta, które chętnie piły z basenu i dzięki temu szybko odzyskiwały siły. A może to miejscowi, kiedy zaczęli zażywać tu kąpieli, odkryli, że ustępuje im reumatyzm.
W każdym razie tematem zainteresował się arystokrata spod Wrocławia, hrabia Felix von Koenigsdorff. Wiosną 1861 roku nabył miejscowość i jeszcze w czerwcu otworzył pierwszy sezon kuracyjny. Popularność uzdrowiska okazała się tak duża, że hrabia szybko poczynił kilka inwestycji, wybudował Dom Zdrojowy, Łazienki, hotele i pensjonaty. W 1862 roku doprowadził też do przemianowania tej części Jastrzębia Dolnego na Bad Koenigsdorff-Jastrzemb.
W kolejnych latach uzdrowisko jeszcze kilka razy przechodziło z rąk do rąk. Najważniejszym z jego właścicieli okazał się Mikołaj Witczak (nie z tych Witczaków), jedyny Polak pracujący tu wówczas na stanowisku lekarza. Dziś można sobie usiąść koło niego na pamiątkowej ławce przy ulicy 1 Maja, tym uzdrowiskowym deptaku, który potrafi zmylić przyjezdnych. To Witczak dociągnął tu kolej i elektryczność. Po nim byli jego synowie, a po nich przyszła II wojna światowa i zmieniła wszystko.
Kuracjusze w jastrzębskim uzdrowisku między 1918 a 1933 / NAC, „Ilustrowany Kurier Codzienny”
Najpierw zdrojową infrastrukturę wykorzystywali Niemcy, a kiedy wyjechali, uzdrowisko przejęła władza ludowa. Ta jednak nie miała serca do tego pomnika przedwojennych porządków, które pozwalały zatroskanym o siebie burżujom moczyć swoje przypadłości w zasolonych wodach. Łaźnie próbowano wykorzystywać do polepszenia stanu zdrowia ludu pracującego, ale obiekty stopniowo niszczały i nikt nie zajmował się remontami, a w pewnym momencie zdecydowano, że zasoby i wyposażenie zostaną przekazane do ośrodka w Ustroniu. Oficjalnie jastrzębskie uzdrowisko zamknięto na początku lat 90.
Cudownej solanki dawno tam już nie było, bo ten węgiel, którego kiedyś szukali Prusacy, po 100 latach w końcu się znalazł. Całe mnóstwo węgla, którego odbudowujące się z wojennych zniszczeń państwo ludowe potrzebowało na gwałty rety. W 1955 roku Józef Cyrankiewicz zdecydował o budowie na terenie Jastrzębia-Zdroju dwóch pierwszy kopalń: Jastrzębia i Moszczenicy. Odtąd sprawy zaczęły się toczyć błyskawicznie. W 1962 roku pierwsza kopalnia była gotowa, a rok później miejscowość otrzymała prawa miejskie. Bo też przemysł, który miał dostarczać surowca do budowy kraju, sam do funkcjonowania potrzebował niezliczonych surowców: ludzi.
Ściągali z całego kraju: ze Śląska, z Wielkopolski, Małopolski, Podkarpacia i Pomorza, lądowali w przymusowym towarzystwie ludzi, których nie znali, i musieli się urządzić na jakiś czas, a może i na całe życie. Przyciągała ich obietnica pracy, obietnica własnego mieszkania, po prostu: obietnica lepszego życia. Robotników najpierw umieszczano w hotelach, takich jak ten przy kopalni Zofiówka, która wtedy nazywała się jeszcze Manifest Lipcowy. A tam mężczyźni, jeszcze bez rodzin, które albo nie zdążyły za nimi dojechać, albo jeszcze nie zostały założone, po szychcie łagodzili przerażenie ciemnymi korytarzami, wybuchającym metanem i pyłem, który zmieniał ich w podziemne istoty. A łagodzili tak, jak tylko mężczyźni potrafią łagodzić swoje lęki: alkoholem i bijatykami.
W tym czasie powstawało już dla nich całkiem nowe miasto. Według planu przyjętego jeszcze w 1960 roku Jastrzębie-Zdrój, do tej pory niewielka miejscowość z podupadającym uzdrowiskiem na obrzeżach, w krótkim czasie miało stać się średniej wielkości miastem. Główny plan urbanistyczny, z centralną arterią i samodzielnymi osiedlami rozsianymi po obu jej stronach, stworzył Zygmunt Winnicki. W tym czasie co roku oddawano nawet 500 nowych mieszkań. Ta liczba okazała się jednak zbyt mała, więc zdecydowano się na wykorzystanie NRD-owskiej technologii wielkiej płyty, opierającej się na produkowanych przemysłowo prefabrykatach. W Jastrzębiu i w Żorach powstały dwie Fabryki Domów (w skrócie Fadom), dzięki którym na początku lat 70. oddawano do użytku już 3 tysiące mieszkań rocznie. W 1961 roku, na progu tej rewolucji, populacja Jastrzębia-Zdroju przekraczała 3 tysiące, w 1965 było to już blisko trzy razy więcej, w 1970 znowu trzy razy więcej, a pięć lat później już cztery razy więcej. Szybka matematyka: w ciągu czternastu lat populacja powiększyła się 36 razy, a w nowym mieście zamieszkało blisko 87 tysięcy ludzi.
Dowiaduję się tego wszystkiego od Marcina Boratyna, z ponad 20 książek, które poświęcił historii miasta, i z rozmowy, na którą umawiamy się w kierowanej przez niego Galerii Historii Miasta. Sam wychował się na jednym z jastrzębskich osiedli. Jego rodzice należeli do tamtych dziesiątek tysięcy, przyjechali z podkarpackiego. „Fajne miałem dzieciństwo”, dodaje i opowiada o zabawach między blokami w budowie i o walkach, jakie toczyły między sobą grupki młodzieży z osiedli. (Dobrze to znam, w Żorach było tak samo i każda wyprawa z Korfantego na Sikorskiego groziła zebraniem oklepu). Mówi, że kiedy był nastolatkiem, nic nie wiedział o historii Jastrzębia. „Chyba nawet nie byłem w Zdroju”, dodaje. A potem wyjechał na studia, wrócił do Jastrzębia i dostał pracę, która pozwoliła mu zainteresować się historią tego miejsca i ludzi, którzy tak jak on nie bardzo wiedzieli, gdzie się znaleźli.
Boratyn wyjaśnia, że własne mieszkanie to było naprawdę coś, niewyobrażalny skok jakości życia dla chłopaków i dziewczyn ze wsi. W większości młodych: w 1970 roku średnia wieku mieszkańców wynosiła 23,5 roku, a Jastrzębie-Zdrój było najmłodszym miastem w Polsce. Ale własne mieszkanie to był też szantaż. Bo można było je zachować tylko pod warunkiem, że pracowało się na kopalni, więc gdyby komuś przyszło do głowy, żeby rzucić tę robotę, musiałby spakować wszystko i wracać tam, skąd przyjechał. Władze o tym wiedziały i bez skrupułów zmuszały górników do nieludzkiej pracy w niebezpiecznych warunkach, na cztery zmiany, sześć dni w tygodniu.
To nie mogło się sprawdzić na dłuższą metę. W 1980 roku górnicy z jastrzębskich kopalń dołączyli do ogólnopolskiego strajku. I to tutaj, w „Manifeście Lipcowym”, podpisano porozumienie jastrzębskie, jedno z porozumień sierpniowych. Najgłośniejsze z nich jest oczywiście to ze Stoczni Gdańskiej, ale to w Jastrzębiu wynegocjowano wolne soboty, zniesienie czterozmianowego systemu wydobycia i płacę minimalną. Za to już rok później, 15 grudnia, w tym samym „Manifeście Lipcowym” doszło do stłumienia robotniczych protestów, po raz pierwszy w czasie stanu wojennego w stronę protestujących robotników skierowano ostrą amunicję, raniono czterech z nich. Chyba nikt już wtedy nie wierzył w tę całą obietnicę lepszego życia.
A potem był rok 1989 i można się było cieszyć z upadku niechcianej władzy, ale wtedy zaczęły się kłopoty innego rodzaju. Wiadomo już było, że przemysł górniczy jest niewydolny i że jeśli ma przetrwać, trzeba go zreformować albo, jak wtedy fachowo mówiono, zrestrukturyzować. W latach 90. i na początku pierwszej dekady XXI wieku górników odsyłano na wcześniejsze emerytury, rekompensując im to sowitymi odprawami (które niby miały zachęcić ich do przedsiębiorczości, choć przecież wielu z nich nie miało pojęcia, co robić z tymi pieniędzmi). A wreszcie pod koniec drugiej dekady stało się z grubsza jasne, że górnictwo w ogóle nie ma przed sobą przyszłości.
Nic dziwnego, że Jastrzębie się wyludnia. Od szczytowego roku 1991, kiedy mieszkały tu ponad 104 tysiące ludzi, do dzisiaj populacja spadła o ponad 20 procent. Nic nie zostało z obietnicy, która przyciągała ludzi z całego kraju, ani z mitu nowego miasta, które powstaje z niczego.
Przeciwnie, jeśli w ostatnich latach mówiono o Jastrzębiu w mediach, to raczej z powodu dziwacznego projektu budowlanego, rozrastającego się na dachu jednego z bloków wzniesionych na początku lat 90. Pewien prywatny detektyw pracujący w Hamburgu (ciekawostka: moi jastrzębscy dziadkowie byli sąsiadami jego rodziców, z jego bratankiem bawiłem się czasem na podwórku przed blokiem) chciał spełnić swoje marzenie o luksusowym penthousie i w efekcie stworzył architektonicznego potworka, coś na kształt samolotu albo statku kosmicznego. Po długim sporze prawnym miasto wreszcie doprowadziło do delegalizacji projektu i w tych dniach powinna kończyć się jego rozbiórka. Może to po prostu głupia historia, a może najlepsza metafora polskiej historii powojennej, ale to już materiał na inną opowieść.
Budynek przy ul. Północnej 14 / fot. Kamil Czaiński, CC BY-SA 4.0
W każdym razie Jastrzębie-Zdrój miało pecha. Ledwie wystartowało w latach 60. jako ambitny projekt kompletnie nowego miasta, już pod koniec następnej dekady zderzyło się z kryzysem politycznym i gospodarczą zapaścią, w kolejnej dekadzie doświadczyło perturbacji rodzącego się w Polsce kapitalizmu, by wreszcie, pół wieku od swojego powstania, przekonać się, że całe założenie, na którym zostało zbudowane, okazało się nieaktualne.
I to przez tego pecha Jastrzębie jest dzisiaj tak interesujące. To „miasto na korzeniu”, jak słyszę od osób, z którymi rozmawiam, „sypialnia dla przemysłu”, do której ściągali ludzie z całego kraju, by ułożyć sobie życie na nowo, nigdy nie zdążyło siebie na dobre wymyślić. Każda próba stworzenia lokalnej tożsamości była zmiatana przez procesy, o których decydowano gdzie indziej. A przecież jeśli Jastrzębie ma przetrwać, to musi się za to zabrać jeszcze raz. Dlatego jeśli szukać gdzieś w Polsce „miasta zero”, to przecież nie jak Rafał Matyja na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie, ale właśnie w Jastrzębiu-Zdroju.
Właściwie nie powinno dziwić, że miasto, które próbuje określić się na nowo, sięga po pierwszą z alternatywnych (co wcale nie oznacza, że niezrealizowanych) wersji swojej historii. Bo jeśli ta druga, historia miasta górników i ich rodzin, nie ma już przed sobą ciągu dalszego, to może faktycznie trzeba wrócić do tej pierwszej, uzdrowiskowej, i to na niej oprzeć jakąś wersję trzecią, jeszcze nienapisaną?
Galeria Historii Miasta w Jastrzębiu-Zdroju / fot. Maciej Jakubowiak
Jak by to mogło wyglądać, opowiada mi Marcin Boratyn, kiedy oglądamy luksusową marmurową wannę stojącą w jednym z trzech niewielkich pomieszczeń Galerii Historii Miasta. Na pierwszy rzut oka to dość banalna wystawa: gablotka ze starymi folderami reklamowymi, jakieś pocztówki, wazony, talerze z napisem „Bad Königsdorff-Jastrzemb”. I ta wanna, nic takiego. Ciekawsze jest to, skąd się tam wzięła. Boratyn opowiada, że przez lata leżała w parku gdzieś na tyłach dawnego budynku sanatoryjnego, który niedawno został rozebrany. Podobno ktoś chciał tę wannę sobie zabrać, sprowadził sprzęt, ale nic z tego nie wyszło, bo to solidny kawał marmuru, więc w końcu porzucił ją w błocie, gdzie obrastała kolejnymi warstwami ziemi. Aż pewnego dnia dowiedział się o tym jedyny zawodowy historyk w mieście, powiadomił prezydenta miasta, ten sprowadził dźwig, wydobył ją z błota, zlecił renowację, a potem umieścił w salce wystawowej. Tak jakby całej tej historii z błotem nigdy nie było.
Kwiatek
Zdrój wygląda trochę jak ta wanna: wyremontowany, odpicowany, połyskuje. W dawnym Domu Zdrojowym, wielkim budynku z charakterystycznymi okiennicami i elewacją podzieloną na niezliczone prostokąty, działa Miejski Ośrodek Kultury oraz restauracja. Tuż obok są niewielka muszla koncertowa z 1929 roku oraz fontanna o kształcie kwiatu dmuchawca (a może kozibroda łąkowego?). Po przekątnej stoi imponujący budynek Inhalatorium, z tężnią, stolikami do gry w szachy i ławeczkami. Kiedy tam spaceruję i robię zdjęcia, na ławeczkach siedzą albo leżą bezdomni mężczyźni. A dalej jest już park, z nieregularnymi pagórkami, grubym dywanem z liści, który rozłożył się akurat na początku października, wąskim strumykiem i niewielkimi mostkami przekraczającymi jego bieg. Wygląda dość zjawiskowo, może nawet archetypicznie. I tylko jeśli dobrze się przyjrzeć, można dostrzec w oddali wielkie, biegnące tuż nad ziemią rury ciepłownicze, które pociągnięto tędy w czasach PRL.
Naprzeciwko Domu Zdrojowego, za plecami gigantycznych klaunów z metalu, kryje się niewysoki budynek. To Łazienki III, dzisiaj siedziba Galerii Sztuki Współczesnej. Taki MSN, myślę sobie, tylko w Jastrzębiu-Zdroju. Na wejściu rzucają mi się w oczy dwa imponujące akwaria. Jest tam coś, co przypomina rafę koralową, i są ryby jak z dokumentów Jacques’a Cousteau. Pani z obsługi Galerii tłumaczy mi, że to pomysł dyrektora Miejskiego Ośrodka Kultury na przyciągnięcie publiczności, nawiązujący do akwariów oceanicznych, które można było kiedyś oglądać w innym punkcie miasta. Czy to działa? Pani z obsługi twierdzi, że w niedziele Galerię odwiedzają tłumy. Ale czy ci, którzy przychodzą obejrzeć rybki, zaglądają do sal ze sztuką? Pani z obsługi mówi, że pół na pół.
Park Zdrojowy w Jastrzębiu-Zdroju, 2024 / fot. Maciej Jakubowiak
We właściwej sali ekspozycyjnej trwa akurat wystawa „Usypiając ciało otwierał umysł” Jolanty Krzyżek. O artystce na wejściu można przeczytać, że mieszka w pobliskim Raciborzu, ukończyła plastykę w tamtejszym Studium Nauczycielskim, a do malowania i rzeźbienia powróciła kilka lat temu. Obiekty na wystawie są całkiem interesujące. Przewijają się tu nieco odrealnione i zdekomponowane twarze i całe ciała, kościste w barwie i nieco przez to kosmiczne. Przypominają mi postaci z teledysku Toola „Schism”, który kiedyś wywoływał we mnie dziwny niepokój.
Niektóre z postaci Krzyżek działają podobnie. Tak jak te z obrazu „Całuny. Rozstanie”, na którym z dwóch zwróconych w swoją stronę postaci resztki życia wyparowują przez nieregularne cięcia pochodzące jakby z innego porządku przedstawienia. Inne ciała na obrazach, wyraźnie grających złożoną, chropowatą, niekiedy popękaną fakturą, mają wyraziste spojrzenie, fryzury, skrzydła albo niewielkie ptaszki do towarzystwa. Zresztą rzeźbionych ptaszków jest tu sporo, zajmują jeden z szerokich parapetów. To eksponowanie obrazów na parapetach albo na tle okiennic chyba średnio się sprawdza, ale sala jest niewielka, a obiektów sporo. Najbardziej zaciekawia mnie jeden z nich, okaleczona rzeźba stworzona z poddanych nieznacznej obróbce znalezionych kawałków drewna oraz połączonego z nimi splątanego drutu. Tytuł „Puste gniazdo” mówi chyba całkiem sporo o tych, którzy zostają w domu, kiedy ich dzieci wyjeżdżają w świat; a może tylko mi się tak wydaje.
Wychodzę z Galerii, ruszam dalej i skręcam w jedną z ulic, żeby się zorientować, jak daleko sięga efekt tej zdrojowej modernizacji. Jest piękny dzień, bezchmurne niebo i słońce trochę razi po oczach, więc w pierwszej chwili nie jestem pewien, co właściwie widzę. Znacie ten efekt, kiedy asfalt jest tak rozgrzany, że powietrze tuż nad nim staje się nieprzezroczyste i dziwnie drga? Wydaje mi się, że za rogiem widzę właśnie coś takiego, tyle że wznoszące się na wysokości kilku pięter. Podchodzę bliżej i zaczynam rozumieć: elewacja jest ze srebrzystego metalu, który odbija światło słoneczne i błękit nieba w taki sposób, że sam budynek staje się niewidoczny.
To nowa sala koncertowa Państwowej Szkoły Muzycznej w Jastrzębiu. Budynek został oddany w 2021 roku i wywoływał mieszane uczucia. Niektórzy nazywali go „paprykarzem”, ale mimo wszystko zdobył sporo nagród, w tym Grand Prix Nagrody Roku Stowarzyszenia Architektów Polskich, oraz trafił do finału Nagrody Architektonicznej „Polityki”. Na widowni jest 356 miejsc, a sama szkoła chwali się będącym na jej wyposażeniu fortepianem koncertowym włoskiej firmy Fazioli.
Sala koncertowa Państwowej Szkoły Muzycznej w Jastrzębiu-Zdroju, 2022 / fot. Kanion, CC BY-SA 4.0
No więc tak: odnowiona architektura uzdrowiskowa, galeria sztuki współczesnej, kawiarnie z wegańskimi ciastkami i wypasiona sala koncertowa. Czy to w ogóle brzmi jak opis życia kulturalnego w górniczym miasteczku gdzieś na Górnym Śląsku? Jasne, Zdrój wygląda świetnie, ale trudno mi się pozbyć wrażenia, że to kwiatek do kożucha, efekt jakiejś zmyślnej polityki kulturalnej skierowanej na zewnątrz, do świata, któremu trzeba się pokazać w swoim najlepszym wydaniu, nawet jeśli to wydanie niewiele ma wspólnego z codziennością.
Wszyscy się znają
Choćby ze sportem, z którego Jastrzębie jest dziś chyba znane najlepiej. Siatkarski Jastrzębski Węgiel to jedna z najlepszych drużyn w Polsce, JKH GKS Jastrzębie od blisko 20 lat występuje w najwyższej klasie rozgrywek polskiego hokeja. Jest tu jeszcze piłkarski GKS Jastrzębie (obecnie w II lidze) i bokserski BKS Jastrzębie. Sponsorem większości tych przedsięwzięć jest dziś Jastrzębska Spółka Węglowa i jest to jakoś spójne z tym, czym może być miasto górnicze. Ale co, jeśli górnicze miasto wie, że już dłużej nie będzie mogło być górniczym miastem, bo górnicze będą co najwyżej muzea? Wtedy pewnie potrzebuje przymierzyć jakieś inne przebrania i może stąd ten cały Zdrój?
To tylko moje przypuszczenia, więc o to, jak naprawdę wygląda na co dzień życie kulturalne Jastrzębia-Zdroju, pytam Katarzynę Gardecką z Galerii Historii Miasta. A ona opowiada mi o kulturze, która dzieje się nie w Zdroju, ale na blokowiskach, i bardziej przypomina to, czego można by się spodziewać po mieście powiatowym średniej wielkości. Są Dni Miasta z koncertami na Stadionie Miejskim (w tym roku gwiazdą był Krzysztof Cugowski) i z wydarzeniami w Ośrodku Wypoczynku Niedzielnego, ciekawie zaaranżowanej przestrzeni parkowej z amfiteatrem i placem zabaw. Jest piknikowy Przystanek PRL z zabytkowymi autobusami, budką z piwem i sodówką z saturatora (podobny charakter ma Piknik w Kurorcie, który odbywa się w Zdroju, ale mieliśmy na chwilę się stamtąd wynieść). Jest cała sieć bibliotek osiedlowych, z programem edukacyjnym, warsztatami, dyskusyjnymi klubami książki i ze spotkaniami autorskimi w zakładzie karnym.
I jest Miejski Ośrodek Kultury, którego główna siedziba znajduje się między osiedlami. To budynek, który zaczął powstawać pod koniec lat 80. jako zaplanowane z rozmachem Centrum Kultury Filmowej. Budowę jednak przerwano z braku środków (nic dziwnego, kraj był w bankructwie), w latach 90. częściowo rozebrano, a częściowo zaadaptowano właśnie na MOK z salami kinowymi. Zajeżdżam tam wieczorem i nabieram podejrzeń, że o miejscu tego budynku w wyobrażeniach o przyszłości miasta najlepiej mogą świadczyć litery, które w zielonym neonowym szyldzie wciąż się świecą: Miejsk Ośrodek. Kultura jest wygaszona.
Z największym entuzjazmem Gardecka mówi o zakończonym na początku września Festiwalu Artystów Ulicy – Przestrzenie Sztuki, który ściągnął do Jastrzębia teatry z okolicznych miejscowości: Rybnika, Gliwic, Jaworzna, Rydułtów, ale też z Supraśla i Dzięgiel. Ale najważniejsze, że dopisali ludzie, którzy włączali się w wydarzenia festiwalowe i ożywiali przestrzeń.
Przestrzenią był Park Zdrojowy. Ale to, co najciekawsze w jastrzębskiej kulturze, tłumaczy mi Gardecka, nie dzieje się wyłącznie w dawnym uzdrowisku. Przeciwnie, założona w 2013 roku Fundacja Harmonicznego Chaosu, w której Gardecka działa razem z kilkoma innymi osobami i która była organizatorem Festiwalu Artystów Ulicy, wychodzi ze swoimi działaniami nie tylko poza Zdrój, ale też poza centrum miasta. Na tym polega choćby pomysł na Teatr na Ugorze, czyli objazdowy festiwal, w ramach którego spektakle teatrów ulicznych realizowane są na łąkach okolicznych sołectw: Boryni, Bzia, Moszczenicy. „Chodzi o to, żeby przyjść ze sztuką do ludzi i pokazać, że wizyta w teatrze to niekoniecznie eleganckie ubranie i wycieczka do większego miasta, że sztuka może być dla każdego”, mówi Gardecka.
Działania kulturalne to nie jest jednak wynalazek ostatnich lat, bo ludzie, którzy ściągali do Jastrzębia za pracą, też mieli swoje artystyczne zainteresowania, podkreśla Gardecka. I opowiada mi o działalności dekoratoriów, które powstawały przy każdej z jastrzębskich kopalń i zatrudniały uzdolnionych artystycznie górników, którzy wykonywali z węgla (choć niekoniecznie z tego, który wydobywano w Jastrzębiu, zbyt kruchego, żeby w nim rzeźbić) okolicznościowe figurki i puchary. Ale w wolnym czasie, korzystając z zakładowego warsztatu, robili też czasem swoje własne rzeczy, eksperymenty, sztukę. Od 1973 roku przy kopalni Zofiówka działał też Zakładowy Ośrodek Popularyzacji Amatorskich Środowisk Twórczych, który miał służyć wspieraniu oddolnych inicjatyw kulturalnych. Były wśród nich Jastrzębski Klub Fotograficzny „Niezależni”, Klub Literacki „Tędy” im. Tadeusza Peipera, grupa malarska Akwamaryn, grupa plastyczna Splot i teatrzyk kukiełkowy.
Największą karierę spośród górniczych artystów zrobił urodzony w 1921 roku Ludwik Holesz. Podczas pracy na kopalni Moszczenica natrafił na ślady prehistorycznych roślin odbitych w węglu, co zainspirowało go, żeby wrócić do porzuconych w młodości marzeń o uprawianiu sztuki. Tworzył złożone, roślinno-zwierzęce obrazy przedstawiające życie w epoce karbonu (gdybym miał szukać dla nich jakichś przybliżeń, chyba najprędzej wskazałbym na Mariję Prymaczenko). Swoją pierwszą wystawę Holesz miał w 1963 roku, a w kolejnych dekadach jego prace trafiały na aukcje oraz do zbiorów muzealnych m.in. w Krakowie, Warszawie, Paryżu, Londynie, Berlinie, Moskwie, Wiedniu, Oslo, Mediolanie. Ale najważniejsze muzeum prezentujące jego twórczość Holesz urządził we własnoręcznie zbudowanym domu w Świerklanach, a Galeria Sztuki Rodziny Holeszów funkcjonuje do dziś.
To nie jest więc tak, że w górniczym mieście powiatowym kultura istnieje tylko na pokaz i tylko wtedy, kiedy władze o tym zdecydują. Czasem wydarza się mimo wszystko, w najbardziej niesprzyjających warunkach: w kopalnianych pracowniach, w hotelach robotniczych, gdzieś głęboko pod ziemią albo gdzieś wysoko nad nią, na wysokich piętrach bloków z wielkiej płyty. I jasne, może nie jest najbardziej oczywistym pomysłem na organizowanie sobie codzienności, na pewno nie tak powszechnym jak kibicowanie ulubionym drużynom, ale nie jest też tak, że skazuje ona na samotność.
„Wszyscy się znamy, każdy coś robi po godzinach, żyje się tą kulturą”, mówi Gardecka. I opowiada mi o książce, którą chciałaby kiedyś napisać: kronice jastrzębskich subkultur muzycznych, których pełno było w mieście w latach 70. i 80., skupionych wokół Klubu Metronom prowadzonego przez legendarną instruktorkę Teresę Piech. Spośród miejscowych zespołów największej sławy dorobiły się punkowe Psy Wojny z liderem Tomaszem „Falonem” Jaworskim. Po godzinach Gardecka przeprowadza też wywiady z jastrzębskimi ludźmi kultury. Publikuje je na blogu Fundacji, na razie jest ich tam 30, ale na opracowanie czekają kolejne. Zapytana o najważniejszych miejscowych artystów, Gardecka zaczyna wymieniać.
Andrzej Gruszka to były proboszcz, poeta i malarz, niedawno był wystawiany w Muzeum Śląskim. Janina Nowakowska pod koniec lat 60. odnosiła sukcesy na paryskich pokazach mody, ale później zajęła się malarstwem i projektowaniem (w Galerii Historii Miasta właśnie trwa jej wystawa). Stefania Lachowicz, ilustratorka i animatorka, przez wiele lat współpracowała ze Studiem Animacji w Bielsku-Białej, a w ostatnim czasie zajęła się tworzeniem filcowych lalek. Ewelina Kuśka, poetka i prozaiczka pisząca w języku śląskim, jest też współzałożycielką folklorystycznego zespołu Jastrzymbioki. Witold Englender, kiedyś górnik na kopalni Pniówek, współtworzył wspomnianą grupę Niezależni, a od przejścia na emeryturę prowadzi jedyną w Jastrzębiu-Zdroju prywatną galerię sztuki Ciasna i organizuje Ogólnopolski Festiwal Fotografii Otworkowej OFFO. Niedawno w mieście zamieszkała Eliza Kołodziej zajmująca się tkactwem artystycznym (w miesięczniku informacyjnym „Jastrząb” znajduję wywiad z nią zatytułowany: „Czy Jastrzębie jest miastem dla artystów?”). Urodziła się tu także Aleksandra Czenczek, reżyserka filmowa, pracująca dziś w Londynie. A chyba najlepiej znaną jastrzębianką związaną z kulturą jest dziś Aleksandra Zając, ilustratorka odpowiedzialna m.in. za krągło-puchate postaci ze świetnie przyjętej książki „Co robią uczucia?” z tekstami Tiny Oziewicz.
Trudno powiedzieć, czy Jastrzębie jest miastem dla artystów, ale niewątpliwie artyści tutaj są.
Przewiew
Jest też Przemysław Strączek. Gitarzysta jazzowy, samouk, jak sam o sobie mówi, ale taki samouk, który bez wcześniejszego wykształcenia muzycznego dostał się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Zaczynał na początku lat 90. od grunge’owego zespołu Ptaki Przyrody. Jazzem zainteresował się kilka lat później, kiedy przypadkiem trafił na organizowane w jastrzębskiej bibliotece spotkanie z krytykiem muzycznym Dionizym Piątkowskim. Na spotkaniu było zaledwie kilka osób, ewidentnie górników (kiedy mieszka się na Górnym Śląsku, łatwo ich rozpoznać). Byli mocno zainteresowani jazzem, zadawali pytania. Strączka to zaintrygowało, bo niewiele rozumiał z tej muzyki.
Pierwszy album, „The Shape of Melody”, Strączek nagrał z zespołem Tres Jazz w 2004 roku. W 2009 roku występował już w Nowym Jorku, ale przełom w jego karierze przyszedł dwa lata później, kiedy zakwalifikował się do finału Thailand International Jazz Conference w Bangkoku. Tam poznał wielu muzyków z międzynarodowego obiegu i nawiązał kontakty z organizatorami festiwali, dzięki czemu w późniejszych latach koncertował w różnych stronach świata.
Kiedy rozmawiamy w eleganckiej restauracji Parkowa przy uzdrowiskowym deptaku, Strączek opowiada, że właśnie wrócił ze studia, gdzie nagrywał nowy materiał z brytyjskim saksofonistą Andym Sheppardem, zdobywcą kilku nagród British Jazz Awards. Poznali się w Jastrzębiu, na festiwalu JAZZtrzębie, który Strączek organizuje od 2015 roku.
Zaczęło się od jam session zorganizowanego rok wcześniej w pubie Motto. Słuchacze wtedy dopisali i to był pierwszy sygnał, że obok punka i metalu w Jastrzębiu może znaleźć się też przestrzeń dla jazzu. Kolejne edycje były coraz większe i zaczynały przyciągać coraz szerszą publiczność. Ale przełomowy, opowiada Strączek, okazał się rok 2020, rok pandemii. Wszystko było wtedy pozamykane, odwoływano koncerty i festiwale, artyści tracili pracę, możliwość zarabiania i kontakt z publicznością. JAZZtrzębie mimo wszystko się wtedy odbyło, jako jedyny w Polsce festiwal jazzowy obok Warsaw Summer Jazz Days. Koncerty, grane przy minimalnej publiczności, były jednak retransmitowane, m.in. na stronach International Jazz Days, co przyniosło jastrzębskiemu festiwalowi międzynarodową rozpoznawalność.
Było w tym trochę szczęścia, ale najważniejsza, podkreśla Strączek, jest jakość. „Jeśli zrobisz jakość, ludzie ci uwierzą”, mówi i zaznacza, że dotyczy to nie tylko muzyki, ale też całej oprawy organizacyjnej, plakatów, przestrzeni (co myśli o sali koncertowej Szkoły Muzycznej? „Uwielbiam ją!”). Oraz gościnności, bo jeśli przyjeżdżającym muzykom zapewni się transport, porządny hotel i dobre jedzenie, będą mieć dobre wspomnienia i chętniej wrócą.
Organizowanie festiwalu jazzowego w górniczej miejscowości powiatowej z początku było ryzykowne, bilety nie zawsze się wyprzedawały. Ale przez 10 lat festiwal zbudował własną publiczność. W jednej trzeciej to miejscowi, reszta przyjeżdża z okolic: z Żywca, Bielska-Białej, Katowic, Częstochowy. W ostatnich latach, mówi Strączek, to około 600–700 osób na każdą edycję, składającą się z sześciu–siedmiu koncertów i wydarzeń towarzyszących.
Pytam Strączka, czy nie kusiło go, żeby wyjechać do większego miasta, gdzie życie jazzowe jest bardziej oczywiste, jeśli nie do Nowego Jorku, to chociaż do Katowic, Krakowa albo Warszawy. A on odpowiada tak, jakby miał to już nieźle przemyślane – że do swojej pracy najbardziej potrzebuje spokoju, a w mniejszym mieście znacznie o to łatwiej. Poza tym, ciągnie, Jastrzębie ma w sobie potencjał, którego czasem brak w większych ośrodkach, potencjał wynikający właśnie z braku jednoznacznej tożsamości. „Kiedy byłem dzieciakiem, każdy miał inną zupę na święta”, mówi. I dodaje, że to trochę jak w Nowym Orleanie, gdzie spotykali się ze sobą ludzie pochodzący z najróżniejszych stron i kultur, a dla sztuki nie ma nic lepszego. Poza tym, uzupełnia Strączek, Jastrzębie jest w całkiem fajnej lokalizacji, blisko stąd do pięciu stolic: Pragi, Bratysławy, Budapesztu, Wiednia, Warszawy, a w promieniu 35 kilometrów mieszka blisko milion osób.
I właściwie jedyny problem jest taki, że pozostaje od tych wszystkich miejsc odcięte, odkąd na początku XXI wieku zawieszono połączenia kolejowe, a złomiarze własnymi rękami rozmontowali trakcję. No i kłopotliwa jest trochę zbyt skromna baza hotelowa. I jeszcze to, że życie kulturalne w mieście opiera się na kilku osobach, które dobrze się znają (to samo mówiła Gardecka!), a przez to trochę brakuje w mieście przewiewu, świeżości, nieoczekiwanych spięć. Choć to się zaczyna w ostatnich latach zmieniać, dodaje Strączek, i kto wie, może za jakiś czas usłyszy o inicjatywie kulturalnej organizowanej przez kogoś, kogo osobiście nie zna?
Następnego dnia po naszej rozmowie Strączek wybiera się do miejskich decydentów, żeby rozmawiać o budżecie na kolejną edycję festiwalu. Kiedy wymyślał JAZZtrzębie, obiecywał sobie, że zrealizuje co najwyżej 10 edycji, ale teraz wcale nie jest pewien, czy chciałby na tym poprzestać.
13 tysięcy serc
No i jest Krzysztof Zagaja. Pewnie nie nazwałby siebie artystą, może bardziej kustoszem albo kuratorem, na pewno kolekcjonerem, ale zapewniam, jest też artystą. Mało brakowało, a wcale bym go nie spotkał, bo co prawda słyszałem, że w podziemiach budynku, w którym mieści się Galeria Historii Miasta, jest też jakaś kolekcja dzwonków, ale jakoś specjalnie mnie to nie zachęciło. A kiedy w końcu tam zajrzałem, nikogo nie zastałem, więc tylko z przyczajenia otwarłem jedne z drzwi, zajrzałem do środka, zerknąłem na szklane gabloty wypełnione, nie zgadniecie, dzwonkami, po czym szybko zacząłem się zwijać. Na pana Krzysztofa wpadłem na schodach. „Pan do mnie?”, zapytał.
Niewysoki mężczyzna po pięćdziesiątce w bluzie z orłem białym na piersi zaprosił mnie do środka, zapalił światło i zapytał, ile mam czasu. Coś lawirowałem, że chwilę, że nie za dużo, ale to go nie satysfakcjonowało, więc rzuciłem, że jakiś kwadrans, a on odparł zmartwiony, że to nie za dużo, na chwilę zapadł się w sobie, jakby dostosowywał się do zadanych parametrów, po czym, zmienionym już głosem, rozpoczął swoją OPOWIEŚĆ.
Jej początki sięgały pewnego księdza, zagarniętego spadku i utraconego elementu miejskiej tożsamości. Nie będę tu tego wszystkiego streszczał, bo ta historia ma tylko jedną właściwą formę i jest to forma pana Krzysztofa, wypracowywana i szlifowana od lat, a następnie testowana na kolejnych odwiedzających. W każdym razie wstęp kulminował w scenie, w której pan Krzysztof staje przed swoją żoną w ich niedużym mieszkaniu w jednym z jastrzębskich bloków z wielkiej płyty i oświadcza: „Nie chcę mieć jednej z największych kolekcji dzwonków w Europie, chcę mieć największą kolekcję dzwonków na świecie”.
Tutaj nastąpiła pauza, pozwalająca słuchaczowi, czyli mnie, zrozumieć i docenić, że ta największa kolekcja to właśnie to, na co patrzy. Po czym pan Krzysztof ruszył z miejsca i początkowo statyczny wykład zmienił w performatywną prezentację, obejmującą: typologię dzwonków, genealogię dzwonków, dzwonków historię, semiotykę, prakseologię i mitologię. Słowem: dzwonkologię kompletną, przedstawianą na przykładach, i to nie tylko wizualnie, ale też, jak na dzwonki przystało, dźwiękowo. Kiedy dotyczyło to ozdobnych dzwoneczków z epoki wiktoriańskiej albo peruwiańskich dzwonków pasterskich, dawało się to przyjąć z naukowym dystansem. Ale kiedy pan Krzysztof, idealnie synchronizując swoje słowa z ruchami swoich rąk, wprawiał w drżenie trzy dzwony okrętowe produkcji polskiej, wiedza o nich wdzierała się do najtajniejszych zakamarków głowy.
Nie byłby to jednak wykład perfekcyjny, gdyby nie uwzględniał niedoskonałości potencjalnych słuchaczy i w obliczu przytłaczającego ogromu wiedzy o dzwonkach nie oferował prostego podsumowania, do którego w razie potrzeby można by się łatwo odwołać, z czego i ja skorzystam, przytaczając trzy szlachetne słowa, którymi pan Krzysztof eliptycznie opisywał to, co sam odnajduje w dzwonkach: „piękno, dźwięk, przeznaczenie”.
Oczywiście nie trwało to wszystko 15 minut, lecz co najmniej trzy razy tyle i wcale nie chciało się skończyć. A kiedy dla pana Krzysztofa jasne się stało, że kupił już całą moją uwagę i cały mój czas, zwolnił trochę i zaczął opowiadać, że kolekcjonerstwo to jego stare marzenie, ale na to, żeby w całości mu się oddać, mógł sobie pozwolić dopiero po przejściu na górniczą emeryturę. I że jest dumny z tej swojej pasji, bo w odróżnieniu od wielu swoich kolegów z pracy, którzy z braku zajęcia popadli w alkoholizm, on ma co robić.
I nie chodziło, jak się szybko okazało, wyłącznie o kolekcjonowanie dzwonków, bo oprócz nich pan Krzysztof jest też posiadaczem gigantycznej kolekcji: modeli samochodów, ołowianych żołnierzyków, kapsli, monet i pudełek po papierosach. Oraz przedmiotów codziennego użytku, które własnoręcznie reperuje, konserwuje i składuje w jednym z pomieszczeń, do którego mnie zabrał i które tak doskonale przypomina mieszkanie rodziny robotniczej w Jastrzębiu-Zdroju lat 70. i 80., że właściwie dałoby się tam zamieszkać. Jest tam nawet działająca lodówka wypełniona butelkami coca-coli z epoki.
Kiedy wreszcie żegnaliśmy się, chyba piąty już albo szósty raz, pan Krzysztof prosił mnie tylko o jedno: „abym powiedział swoim bliskim, rodzinie i znajomym, że w Jastrzębiu-Zdroju jest takie miejsce, gdzie zgromadzono 13 tysięcy dzwonków, a każdy z tych dzwonków ma swoje wyjątkowe serce, ale jest tam też człowiek, który ma dla tych dzwonków serce największe”. Co niniejszym czynię, dotrzymując danego słowa.
Ostatnia szansa
Kierowana przez Marcina Boratyna Galeria Historii Miasta, w której piwnicach kryje się Galeria Dzwonków, wcześniej mieściła się w tym uzdrowiskowym budynku, który teraz jest w remoncie, a w przyszłości ma się stać pałacem ślubów. Boratyn narzeka, że przez zmianę lokalizacji nie ma odpowiednich warunków, żeby pokazywać publiczności zbiory galerii. „95 procent z nich leży w magazynie”, wyjaśnia i dodaje, że chciałby przekształcić Galerię w muzeum miejskie z prawdziwego zdarzenia, ale żeby to się udało, potrzebuje przestrzeni.
Za to na brak miejsca nie może narzekać Carbonarium. To nowa miejska instytucja i każdy, z kim rozmawiam, mówi, że koniecznie muszę ją zobaczyć. To niedaleko Zdroju, parę minut samochodem. Właściwa nazwa to Instytut Dziedzictwa i Dialogu – Łaźnia Moszczenica, a Carbonarium to tylko określenie muzeum (czy też mieszczącej się w tym muzeum wystawy) zarządzanego przez Instytut. (Czy tylko mi się wydaje, że przydałoby się to trochę uprościć?). W każdym razie obiekt wygląda imponująco, jak tylko imponujące potrafią być kopalnie, bo też IDiD mieści się w gigantycznym budynku górniczej łaźni przy kopalni Moszczenica (tej samej, na której Ludwik Holesz doznał malarskiego objawienia, dziś już nieczynnej).
W piątkowe przedpołudnie jestem tam jedynym zwiedzającym. Wystawa (w) Carbonarium zajmuje kilka pięter. Na pierwszym dostajemy kompletny wykład o pochodzeniu węgla, z uwzględnieniem aspektów biologicznych, geologicznych i kosmicznych. Wszędzie są nowoczesne ekrany, elegancko zakomponowane w lekko przygaszoną poprzemysłową przestrzeń, choć dla dodania wykładowi efektu realności pod sufitem zawieszono wielgaśny kamienny blok. Kolejne piętro dostarcza informacji o początkach, rozwoju i schyłku przemysłu węglowego na całym świecie i pokazuje, że to, co działo się w Jastrzębiu od lat 60., ściśle łączyło się z globalną historią przemysłu, a polskie miasto było tylko jedną z kropek na mapie świata.
Wszystko to jest bardzo pouczające, choć nieco abstrakcyjne, i dopiero kolejne piętro pozwala się przekonać, co w praktyce oznaczało wydobycie węgla. Są tu akcesoria górnicze, na przykład kaski różnego koloru prezentujące od razu górniczą hierarchię. I jest ekspozycja górniczej odzieży roboczej: kurtek, grubych spodni i ciężkich butów roboczych, zawieszonych pod sufitem. Ten widok nieuchronnie budzi skojarzenia ze stosami ubrań z muzeów Zagłady, choć przecież odwołuje się do faktycznej funkcji budynku, w którym górnicy zmieniali odzież i próbowali się doczyścić z węglowego pyłu. Tuż obok znajduje się punkt z goglami wirtualnej rzeczywistości, które po tym zderzeniu z górniczą materialnością miałem ochotę pominąć, ale pani z obsługi zachęciła mnie do ich założenia. Dzięki czemu chyba pierwszy raz w życiu mogłem zobaczyć, na czym właściwie polegała robota pod ziemią, ta, którą wykonywał mój dziadek i ojcowie wielu moich koleżanek i kolegów. I dość to było przerażające, choć był to tylko materiał edukacyjny przygotowany przez Jastrzębską Spółkę Węglową.
Fragment ekspozycji w Carbonarium, 2024 / fot. Maciej Jakubowiak
Po tych doznaniach spotykam się na chwilę z dyrektorem Instytutu, Rafałem Jabłońskim. Ciekawa sprawa, instytucja istnieje od 2021 roku, ale Jabłoński jest już jej trzecim dyrektorem. Jak to bywa w przypadku takich projektów, ważne jest wykazanie się wskaźnikami, i to pewnie dlatego Jabłoński dużo opowiada o sposobach ściągania do Carbonarium publiczności. Mówi o wycieczkach szkolnych, o docieraniu do nauczycieli i o promowaniu muzeum na różnego rodzaju targach w regionie. Na razie plany są skupione na regionie: 90% publiczności stanowią mieszkańcy Śląska, choć w dłuższej perspektywie Instytut chciałby się prezentować jako oferta dla turystów z całej Polski i tej części Europy.
Do tego dochodzą imprezy organizowane na terenie Instytutu: cykl koncertów Towarowa Live, festiwal rockowy Carborock, festiwal interdyscyplinarny Carbonalia (w tym roku głównymi atrakcjami miały być koncert Organka oraz spektakl „1989”, ale realizacja została odwołana z powodu kryzysu powodziowego), Industriada połączona ze Szlakiem Zabytków Techniki, Festiwal Górnej Odry realizowany w kilku miejscowościach regionu i parę innych projektów. Harmonogram wydarzeń jest gęsty, ale Jabłoński podkreśla, że nie tylko o wydarzenia chodzi, i opowiada o działalności badawczej prowadzonej przez Instytut. Choćby o projekcie „Społeczny pamiętnik Jastrzębia-Zdroju”, polegającym na gromadzeniu, katalogowaniu i udostępnianiu dokumentów (przede wszystkim fotograficznych) historii miasta.
Instytut to zresztą wciąż projekt nieukończony, zaznacza Jabłoński, bo w drugim skrzydle dawnej łaźni powstaje Centrum Porozumienia Jastrzębskiego, inwestycja o wartości około 38 milionów złotych. Ma się tam znaleźć ekspozycja, gdzie (cytuję stronę internetową) „narracja dotycząca kopalń, strajków i budowania nowego porządku ustrojowego będzie współgrać z propagowaniem idei solidarności, jako cnoty ściśle związanej z moralnością człowieka i orientacją prospołeczną”. A obok tego przestrzenie konferencyjne, edukacyjne i biznesowe.
Brzmi to i wygląda bardzo profesjonalnie. Samo Carbonarium to muzeum na naprawdę niezłym poziomie. Wszystko, od tabliczek informacyjnych, przez sposoby prezentowania pomniejszych obiektów (czasem trzeba pociągnąć za solidny kawałek przemysłowego łańcucha, żeby je podejrzeć), dobór obiektów i prezentacje multimedialne, po układ przestrzenny, sprawia wrażenie spójnego, przemyślanego, fachowo zaprojektowanego. Jest tu trochę jak w Muzeum Śląskim w Katowicach, a trochę jak w jakimś Centrum Nauki, może nie od razu Kopernik, ale blisko.
Nie zrozumcie mnie więc źle, bo gdybym chciał komuś kiedyś pokazać, o co chodzi z tym całym węglem, zabrałbym go pewnie do Carbonarium, ale jednocześnie mam poczucie, że jest to też jakieś bardzo nowoczesne, europejskie, światowe, a przez to trochę nieludzkie. Tak jakby, podobnie jak w Zdroju, to nie samo Jastrzębie tu o osobie opowiadało, ale zaprosiło do siebie światowej sławy specjalistów, żeby przygotowali dla niego wizytówkę, którą dałoby się pokazywać w świecie.
A kiedy zastanawiam się, na jaką to okazję Jastrzębie-Zdrój tak się wyszykowało, trafiam na informację, której najmniej bym się w tym kontekście spodziewał: że w ubiegłym roku miasto wzięło udział w konkursie na Europejską Stolicę Kultury 2029. I może w pierwszej chwili się dziwię, bo tego rodzaju programy zwykle zakładają rozmach nieco większy niż ten, jakim może się pochwalić Jastrzębie, ale po chwili zaczynam myśleć, że to mogłoby być przecież całkiem ekscytujące, gdyby taką stolicą została miejscowość w niczym nieprzypominająca Krakowa czy Wrocławia, że to mogłoby zmienić nasze rozumienie tego, czym jest i czym może być kultura.
Zaglądam więc do wniosku aplikacyjnego, choć nie spodziewam się po nim niczego nadzwyczajnego, takie dokumenty pisane są zwykle urzędniczym żargonem, ściśle stylizowanym na żargon europejskiej biurokracji, w którym niewiele miejsca zostaje na przewrotne czy choćby nieszablonowe myśli. Jak bardzo się mylę!
W pierwszych słowach dokumentu, zatytułowanego krzykliwie „Energia! Wolność! Kultura!”, czytam: „Jastrzębie-Zdrój poszukuje swojego miejsca i tożsamości”, i to jest jeszcze zgodne z konwencją, ale potem są już fajerwerki: „Dla miasta to być albo nie być. Mieszkańcy nie wierzą w miasto bez kopalń. Nie wierzą, że bez górnictwa miasto może się rozwijać. Jeśli ten projekt nie uaktywni jastrzębian i nie przekona ich, że można żyć nie tylko z górnictwa, to nic ich nie przekona”. Na kolejnych stronach jest podobnie, ale jeszcze bardziej apokaliptycznie: „Mimo wielu zabiegów ze strony władz miasta, włączania mieszkańców w różne procesy trudno jest ich przekonać, że prawdziwa zmiana może nastąpić”, i jeszcze: „Niewiele osób daje miastu szansę na przetrwanie”.
No, niezły to jest szantaż emocjonalny, a przy tym niecenzurowana dawka samoświadomości, jak w tym miejscu, gdy dokument nazywa Jastrzębie miastem, „które dotychczas postrzegane jest jako miasto górnicze, nic nie wnoszące do życia ludzi, w którym nic się nie dzieje. (…) które nazywane jest sypialnią”. Gdzie indziej jest może trochę bardziej optymistycznie, mowa jest o próbach zatrzymania „młodych ludzi w mieście”, o zmianie profilu gospodarki z przemysłowej na „kreatywną” i o roli, jaką ma w tym wszystkim do odegrania kultura. Ale jednak trudno dziwić się urzędnikom oceniającym wniosek, że cokolwiek dramatyczny ton nie przekonał ich na tyle, by Jastrzębie trafiło choćby na krótką listę miast kandydujących, choć w oficjalnym uzasadnieniu mowa raczej o braku spójności strategicznej i tym podobnych biurokratycznych frazesach.
Kiedy przeglądam w prasie doniesienia o przebiegu starań o tytuł ESK, natrafiam na zdanie, które coś może w tej sprawie wyjaśniać, a jednocześnie potwierdza, że w Jastrzębiu myśli się o kulturze nie tak znowu inaczej niż w innych miastach tego kraju: „Powołany zespół, a także pełnomocnik pracować będą za darmo”.
Deadwood
Wniosek o tytuł ESK był jednym z ostatnich większych przedsięwzięć poprzedniej prezydentki Jastrzębia-Zdroju, Anny Hetman. I kto wie, czy jego niepowodzenie nie przyczyniło się do jej przegranej w wyborach wiosną 2024 roku. Jastrzębie okazało się wówczas, jak podaje Wikipedia, „największym miastem w Polsce, w którym urząd prezydenta objął prezydent popierany przez Prawo i Sprawiedliwość”.
Kiedy w tej samej Wikipedii doczytuję informacje o Annie Hetman, odkrywam, że z Jastrzębiem jest związany jeszcze jeden twórca, kiedyś autor popularnego bloga książkowego, a dzisiaj doceniany reportażysta historyczny Rafał Hetman, prywatnie: syn byłej prezydentki. Znamy się, pracowaliśmy kiedyś nad jego tekstem do „Dwutygodnika”, jesteśmy w tym samym wieku, tak samo wyjechaliśmy z naszych śląskich miasteczek i tak samo zajęliśmy się literaturą.
Kiedy rozmawiamy, Hetman w pierwszej chwili potwierdza to, co słyszałem i od Gardeckiej, i od Strączka: że wszyscy się w Jastrzębiu znają, a Marcin Boratyn uczył młodego Hetmana wiedzy o społeczeństwie. A potem już całkiem serio opowiada, że Jastrzębie ma pecha też dlatego, że nie obrosło chwytliwą historią, choć przecież było projektem równie ambitnym co Nowa Huta, miastem zbudowanym kompletnie od zera i w oparciu o nowoczesne założenia. I że mimo wszystko wciąż zasługuje na to, aby o nim opowiedzieć.
Hetman sam planuje to zrobić. Pracuje nad książką o Jastrzębiu-Zdroju, która pokazywałaby historię miasta przez losy jego mieszkańców, w tym jego samego. Nie tę historię dorabianą, związaną z uzdrowiskiem i przedwojennymi elitami, ale historię prawdziwą, podkreśla Hetman, toczącą się na osiedlach, między blokami, w autobusach wożących górników do pracy i z pracy. Historię, jak sam mówi, niespełnionych obietnic: tych komunistycznych, o lepszym życiu, o doskonałym mieście, i tych późniejszych, o edukacji mającej gwarantować dobrobyt.
I pewnie dlatego musiałaby to być książka nie tylko o tych, którzy do miasta przyjechali, ale też tych, którzy z niego wyjechali. Jak sam Hetman, który zamieszkał w Warszawie, i jak jego teściowie, którzy w młodości ściągnęli do Jastrzębia, ale kiedy ich córka się wyprowadziła, nic ich już tam nie trzymało, więc pojechali za nią. Hetman opowiada, że niektórzy ludzie, którzy jakiś czas zagrzali miejsca w Jastrzębiu, ale zbierali się do wyjazdu, decydowali się nawet na ekshumacje szczątków swoich bliskich, które woleli zabrać ze sobą. Tak jakby Jastrzębie było miastem tymczasowym nie tylko dla żywych, ale i dla umarłych.
Dobrze to rozumiem, sam wyjechałem z Żor, kiedy to tylko było możliwe, i nigdy na poważnie nie myślałem, żeby tam wracać. Dopiero niedawno zacząłem się zastanawiać, skąd mi się to wzięło i jak by to mogło być, gdybym jednak został. Dopytuję o to moich rozmówców z Jastrzębia, ale oni nie dają mi prostych wyjaśnień. Kogoś zatrzymała rodzina, ktoś dostał mieszkanie w spadku, ktoś woli być blisko rodziców, którzy nie robią się młodsi, ktoś lubi spokój niedużej miejscowości, komuś tak wyszło, jeszcze ktoś inny czuje, że na coś tu się może przydać. A skoro już tu są, próbują jakoś się urządzić.
W moim ulubionym serialu, stworzonym przez Davida Milcha „Deadwood”, najbardziej lubię to, że jak pod mikroskopem pokazuje mechanizmy wyłaniania się władzy. Każda z głównych postaci reprezentuje pewną pozycję w społeczeństwie: jest tu szeryf, jest szef burdelu, są lekarz, bankier, nauczycielka, pastor, dziennikarz, artysta, a kiedy w pewnym momencie pojawia się kapitalista, wszystko bierze w łeb. Za sprawą tej wypreparowanej społeczności, która przecież w realiach amerykańskiej kolonizacji kontynentu wygląda całkiem prawdopodobnie, Milch pokazuje, jak poszczególne kompetencje i urzędy wzajemnie się ścierają, a z tych starć stopniowo wyłania się coś, co można nazwać amerykańską demokracją.
Jastrzębie wydaje mi się kulturalnym Deadwood. Miasteczkiem, które powstało przed chwilą, a do tego doświadczyło kilku historycznych zawirowań i dopiero teraz próbuje urządzić się na nowo. Jest tu jeden zawodowy historyk, jedna antropolożka spisująca ludzkie życiorysy, jedna bibliotekarka wożąca książki do więzienia, jedna ilustratorka, jeden muzyk, jeden żyjący w swoim świecie pasjonat, jeden menadżer i parę innych postaci, działających na obszarze tak mało zagospodarowanym, że każda wciąż może wykroić dla siebie swoją własną działkę. Jasne, że przesadzam, muzyków, bibliotekarek, menadżerów i ilustratorek jest tu przecież więcej, ale to wciąż taka skala, która daje się jakoś zrozumieć. W miastach takich jak Warszawa czy Kraków kultura to są dobrze osadzone instytucje i rzesze zawodowych artystów, którzy robią to, co robią, bo to się po prostu robi i trudno to poukładać inaczej. Ale jeśli ktoś chciałby zrozumieć, komu potrzebna jest kultura, a komu wcale nie, do czego można ją wykorzystywać, czy się sprawdza, czy zawodzi, co jej sprzyja, co ją tłamsi i czym ona właściwie jest, powinien przyjechać do Jastrzębia-Zdroju. Choćby na parę dni.
Numer o kulturze lokalnej powstał przy wsparciu finansowym z programu Krajowego Planu Odbudowy KPO dla Kultury, finansowanego przez Unię Europejską #NextGenerationEU.