Nowy Sącz
fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

23 minuty czytania

/ Obyczaje

Nowy Sącz

Anna Pajęcka

Nowy Sącz, miasto surowe, czasem wręcz nieprzystępne, jest jak opoka mocno zakorzeniona w przeszłości. Tu czujesz, jak z każdym słowem trzeba obchodzić się ostrożnie

Jeszcze 6 minut czytania

Przez okno pociągu robię zdjęcie. Widok jest taki, jak gdyby ktoś wyświetlił znaczenie słów „Polska jest najpiękniejsza” na pełnym ekranie. Słońce nisko, pośrodku rzeki Poprad stoi mężczyzna w gumiakach, łowi, pali papierosa, w środku tygodnia. Łowi jak król czasu. Myślę sobie, że może tak trzeba żyć.

Rzeka Poprad łączy Polskę ze Słowacją i przez kilka dni będzie płynąć bezpośrednio pod moimi oknami. Jest bohaterką kryminału „Twarz bestii” Bartłomieja Kowalińskiego. Gdzieś niedaleko komisariatu, który mam pod nosem, wyciągają trupa. Ale jaki to komisariat! Jak uzdrowisko, i to bogate. Książka nie jest najwyższych lotów, ale najpierw pomyślałam sobie, że zbadam sądeckie kryminały, sprawdzę, czemu ten region aż krzyczy: „Miej tu zbrodnię”. Może o tym coś napiszę. Po paru dniach, gdy przeczytałam już ten i kolejny, coś mi się nie skleja. Nie ma tego mrocznego nastroju, jest za to surowość i dziwna melancholia, z którą może konkurować wyłącznie listopadowy Bałtyk. 

*

Widoczek z pociągu wrzucam na Instagrama. Prawie natychmiast dostaję wiadomości: „Ale jedź w Beskid Niski! Tam to jest dopiero prawdziwa natura!”. I mam to ukłucie. Bo tam przecież miałam jechać, do Niskiego, zobaczyć, jak Krzysztof Maniak w galerii natury w Tuchowie ustawił drzewa zamiast obrazów. Jak Weronika Gogola w „Po trochu” opisała smutek wsi Olszyny, leżenie na wersalce i wyglądanie z okna. Ale jestem tutaj. Bo Sądecki względem Niskiego – jak się okazuje – to trochę jak „córka koleżanki twojej matki”, cokolwiek zrobisz, wypomną ci, że za mało jesteś podobna. A przecież różne są te miejsca – tam dzikość, tu uzdrowiska. Tam łemkowskie cerkwie, tu kultura góralska. Tam festiwal Haupta, tu festiwal Kiepury. Tam łagodne ścieżki, tu trasy ostre jak góralska siekiera. 

Więc Beskid Sądecki – jak los wyciągnięty z maszyny do bingo. Moja terapeutka pewnie by powiedziała: „Pani Anno, nie musi pani Beskidu ratować”. A jednak jadę tu, żeby zobaczyć tę surowość i znaleźć coś, co zostanie w pamięci. Bo wiem o tym regionie nic. Zawsze chciałam tu przyjechać, tylko wyobrażałam sobie, że raczej na urlop. Nie szkodzi, jeśli nie kryminały, znajdę coś na pewno.

Widok z pociągu na wysokości Piwnicznej-Zdroju – Międzybrodzia; Łomnica-Zdrój; pierogi łomnicańskie

*

I znajduję. Zauważam je gdzieś za Krakowem, może nawet za Tarnowem, kiedy wysiedli już wszyscy podróżujący w jakimś konkretnym celu. Gdzieś na wysokości Grybowa pociąg wiózł dosłownie kilka osób, mijaliśmy przystanki widma i malutkie stacje, gdzie kolej mimo wszystko się zatrzymuje. W wagonie bezprzedziałowym była nas siódemka. Ja, która jechałam wiedziona intuicją, młody chłopak utopiony w telefonie i one, królowe życia, panie, które wybierają się do sanatorium. Są głośne, ale mi to nie przeszkadza, broń boże. Słyszę jedną z nich, zwierza się koleżance, że odmówiła wspólnego pokoju mężatce, bo „ona nie będzie brała odpowiedzialności za cudze sytuacje rodzinne”. Chwilę później ta sama dyskutuje z konduktorem, czy wyniesie jej bagaże, bo „zero chłopa” na horyzoncie. Wszystkie moje wyobrażenia o sanatoriach, te historie ze „Zdroju” Barbary Klickiej, cała ta sanatoryjna mitologia i romanse wyświetlają się w głowie, jakby scenariusz już był napisany.

KULTURA LOKALNA

W cyklu dziesięciu esejów i reportaży przyglądamy się kulturze zrodzonej z codziennych relacji, pamięci miejsc oraz lokalnych inicjatyw. Kluczową rolę odgrywają miejscowe muzea – zarówno te istniejące, jak i wyobrażone – stanowiące punkt wyjścia do refleksji nad tożsamością miast i społeczności. Piszemy o Augustowie, Bytowie, Dąbrowie Górniczej, Giżycku, Jastrzębiu-Zdroju, Kłodzku, Nowym Sączu, Radomiu, Stalowej Woli i Zduńskiej Woli.

Trochę głupio mi podsłuchiwać, ale odwracam się, aby podejrzeć. Fascynują mnie te kolory, te szminki, ta zapowiedź, że żadnej odpowiedzialności i hamulce na bok. Podsłuchuję plany na „desant na Nowy Sącz” i dowiaduję się, że to miasto zatrudnia na etacie specjalistę ds. krzewienia Idei Sokolstwa.

Kultura to dla nich czas wolny – emerytura to przecież nie bezkresna swoboda, jak się może wydawać, bo pół etatu robi się jako babcia, a drugie pół przeznacza na łatanie domowego budżetu, więc sanatorium to czas święty i wtedy można konsumować kulturę, „dla ciała i dla ducha”. Nawet słowa „konsumowanie kultury” są tu pełne i coś oznaczają.

*

Wysiadam w miejscowości Łomnica-Zdrój, która zostaje moją bazą wypadową na kilka dni. Najpierw idę zjeść coś miejscowego, polecono mi pierogi łomnicańskie, wyglądają jak kluski szare. Piszę o tym. „Typowe – odzywa się znajomy. – Przyjeżdża z Kongresówki i tłumaczy łomniczanom, że ich pierogi to nie pierogi”. Fakt, jestem wychowana na „kongresowych” pierogach, Galicja to dla mnie równoległa rzeczywistość. Ale że kluski szare to są pierogi? Tego się nie spodziewałam.

Miejscowość, chociaż malutka, jest zaskakująco dobrze skomunikowana. Tu kolej zatrzymuje się kilka razy dziennie – i to nie tylko Kolej Małopolska jeżdżąca ze starym taborem, ale też pociągi dalekobieżne, dzięki którym z Warszawy dojeżdżam tu bez żadnej przesiadki. Przez chwilę czuję się jak w polskiej Szwajcarii. Dopiero później dowiaduję się, że na stacji Łomnica-Zdrój średnia dobowa wymiana pasażerów w pociągach dalekobieżnych wynosi pięć osób. Koszt na pasażera to 901 115 złotych 42 grosze. Świadomość, że spółka wyłożyła to wszystko za moją bezpośrednią podróż, wzrusza. To jak osobisty sponsoring mojej wyprawy.

Dlaczego PKP utrzymuje wciąż stacje Łomnica-Zdrój (901 tysięcy złotych), Rytro (135 pasażerów – 176 tysięcy złotych za pasażera), Stary Sącz (tyle samo pasażerów, ale wycena droższa o osiem tysięcy od jednostki)? Miasta na trasach kolejowych z uzdrowisk to stacje przesiadkowe do rozrywki, do bycia przez chwilę kimś innym. Na końcu tej trasy jest ona, Krynica-Zdrój, jedno z najsłynniejszych sanatoriów, nie tylko ze względu na surowe walory Beskidu. Krynica jest jednym z najlepiej skomunikowanych kolejowo miejsc uzdrowiskowych w Polsce, ma komunikacyjną przewagę nad Ciechocinkiem lub Lądkiem Zdrojem. A pociąg to ważny środek transportu dla osób starszych, którym w dłuższą trasę bezpieczniej wybrać się komunikacją zbiorową. Z leczenia uzdrowiskowego rocznie korzysta 421 tysięcy osób powyżej 65 roku życia. 

Duże miasta leżące na trasach kolejowych z miejscowości uzdrowiskowych odgrywają dla kuracjuszy rolę czysto rozrywkową. Najbliżej jest Nowy Sącz, który w symbiozie z okolicznymi sanatoriami żyje co najmniej od lat 20. XX wieku. W dwudziestoleciu międzywojennym kultura Nowego Sącza i kultura sanatoryjna rozwijały się synchronicznie. A uzdrowiska w Krynicy miały szczególną renomę – zwłaszcza wśród ówczesnych elit kulturalnych. Jan Kiepura zbudował tu sanatorium, Kornel Makuszyński pisał stąd serię swoich listów i miał twierdzić nawet, że „Krynica ratuje jego zdrowie, a Nowy Sącz – ducha”. W Narodowym Archiwum Cyfrowym znajduję fotografie z tamtych czasów: Aleksandra Piłsudska, żona marszałka, w saniach, z oficjelami otwiera wjazd na Górę Parkową. Przewijam dalej: lata 40., te same sanatoria i domy zdrojowe, ale na fotografiach już Niemcy w góralskich czapkach, umundurowani, ustawieni na tle widoków. Sanatorium stało się wojskowe. Sądeckie góry i źródła spodobały się Niemcom tak bardzo, że po wojnie długo nie mogli się rozstać z zagrabionymi zbiorami sztuki.

Niemieckie Sanatorium Wojskowe, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Kolej

Kolej to krwiobieg Nowego Sącza, jego impuls do rozwoju, przyczyna tego, że miasteczko zaszło tak daleko. W drugiej połowie XIX wieku delegacja z Nowego Sącza ruszyła do Wiednia z misją nie byle jaką: chciała przechylić losy linii galicyjskiej, tej wielkiej arterii z Krakowa do Lwowa, by zboczyła lekko na południe. Po licznych rozmowach i ukłonach udało się: powstała linia tarnowsko-leluchowska, która miała przeciąć sądeckie tereny. Jej oficjalne otwarcie, 18 sierpnia 1876 roku, stanowiło prezent urodzinowy dla cesarza Franciszka Józefa. Może nawet nie wiedział, że taki podarek mu wyszykowano, ale wdzięczność mieszkańców wypisana jest do dziś na ścianach lokalnego muzeum.

W hołdzie kolei, która pomogła miasto rozbudować i scementować, kościół św. Elżbiety nazwano „kolejowym”. Przechadzając się po Nowym Sączu dzisiaj, widzi się resztki dawnej świetności tej infrastruktury – okolica dworca to przykład jednocześnie ambitnego i chaotycznego projektowania, gdzie urbanistyczne wizje i rzeczywistość nie zawsze się ze sobą spotykały. Dla mieszkańców długo było to więcej koszmaru niż marzenia, bo centrum z dworcem blisko to infrastruktura idealna do mobilizacji wojskowej. I tak też było: w czasie wojny niemieccy okupanci wykorzystali sądecką kolej jako kluczowy węzeł, a polscy kolejarze odpowiedzieli wywrotową działalnością, organizując wokół torów swoją własną formę oporu. 

Dzisiaj w Nowym Sączu działa Stowarzyszenie Miłośników Kolei, które na swoim Facebooku zamieszcza różne kolejowe ciekawostki. I wspomina, że sceny do filmu „O psie, który jeździł koleją” były kręcone tu, na dworcu sądeckim. Na chwilę przystaję przed tym budynkiem – i widzę wmurowaną w 2018 roku tablicę, hołd dla „sądeckich żołnierzy wyklętych”. Jest tu coś, co przywołuje sentymentalność i wieczny powrót do korzeni. Secesyjne wnętrza w mięcie, z pejzażami przypominającymi obrazy Davida Caspara Friedricha, wprowadzają niemal w ciszę katedry. Dworzec w Nowym Sączu to miejsce, gdzie turysta nie wjeżdża tylko w miasto – wjeżdża prosto w melancholię.

Jak mówi grana przez Julię Roberts bohaterka „Jedz, módl się, kochaj”, każde miasto ma swoje jedno słowo. W Nowym Sączu jest to na pewno „kolej”. A zaraz za nią „Sokół” – lokalne centrum kultury. I jeszcze „kuracjusze”, którzy przemieszczają się między sanatoriami a punktami usługowymi w cieniu dworca.

Dworzec w Nowym Sączu

Sokół

Rzucam się w Nowym Sączu na ślad kuracjuszek, chcę je zobaczyć oczami, dajmy na to, siebie za lat trzydzieści. W noclegu nad Popradem ratują mnie współlokatorki w wieku zbliżonym do koleżanek z pociągu (kolejno z Bielska-Białej i Wrocławia). Choć nie przyjechały tu w celach zdrowotnych, zgadzają się na rolę moich przewodniczek kulturalnych. Jedna z pań przedstawia się jako ciotka właściciela obiektu – prawnika z Krakowa, zajmuje się medycyną naturalną i bardzo ją cieszy, że przyjechałam tu pracować.

Pani zna region. Z jej polecenia miałam iść na wernisaż w Galerii Małej, ale dałam spokój, bo wieczorem musiałabym sama wracać piechotą. Idę za to kolejnego dnia do małego budynku w środku parku, gdzie oglądam fotografie z podróży pana Henryka Janusza zatytułowane pięknie: „Sądeczanie na Jedwabnym Szlaku”. Jestem tam sama, trochę głupio mi wyciągnąć telefon i fotografować. Dziwne. Docieram także na ostatki Małopolskiego Festiwalu Kultury Wrażliwej, na wystawę Małgorzaty Jakackiej i Magdaleny Tymury. Na pastelowych kubikach widać bibułkowe kwiaty Tymury, a obrazy Jakackiej to proste krajobrazy, które pokazują, jak Piwniczna będzie wyglądać w zimie.

Na fasadzie Małopolskiego Centrum Kultury „Sokół”, budynku przesiąkniętego historią, widnieją słowa: „Silni duchem” oraz „Silni dłonią” – to przypomnienie misji Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”, gdzie siła fizyczna i hart ducha zawsze splatały się w jedność. Za sprawą Małopolskiego Festiwalu Kultury Wrażliwej miejsce to ożywa właśnie wokół idei dostępności, sportu, zdrowia ciała – a także ciała, które nie mieści się w normach. Sport, dostępność i różnorodność ciał spotykają się i nabierają nowych znaczeń.

Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół” założono 25 maja 1887 roku jako coś więcej niż klub sportowy – miało to być schronienie dla ducha edukacyjno-patriotycznego w austriackim zaborze, przestrzeń, gdzie ciała i charaktery miały się hartować w służbie narodowej świadomości. Napisy na fasadzie przywrócono w 1993 roku po ponad pół wieku nieobecności.

Siedziba Towarzystwa Gimnastycznego Sokół dawniejSiedziba Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” dawniej

W latach 30. prezesem Sokoła był Bolesław Barbacki, wszechstronny malarz, działacz i pedagog, któremu Muzeum Ziemi Sądeckiej poświęca całą salę. Pani sprzedająca bilety zdradza, że właśnie dla Barbackiego ludzie przyjeżdżają do Nowego Sącza – poszukują jego historii, jego obrazów i śladów.

Wystawa w muzeum to zaaranżowana pracownia, w której malarz miał tworzyć. Obraz, który od razu przyciąga moją uwagę, to „Portret zbiorowy Towarzystwa Dramatycznego w Nowym Sączu” z 1922 roku. Barbacki namalował tam siebie i innych członków towarzystwa w zbliżeniu. Twarze są zaklęte w jednej chwili, bliskie, jakby Towarzystwo wciąż żyło i szeptało swoje historie.

Towarzystwo Dramatyczne rezydowało w budynku Sokoła, który stał się naturalnym miejscem działań społecznych i artystycznych. Natrafiam na informację, że w 2022 roku, po 84 latach uśpienia, Towarzystwo Dramatyczne w Nowym Sączu postanowiono reaktywować. W moich myślach zaczyna krążyć refleksja, że to miasto faktycznie żyje wokół Sokoła. Tu nie tyle się buduje, ile nieustannie ożywia.

MCK „Sokół” to instytucja, której program jest tak obszerny, że dałoby się spokojnie obdzielić nim kilka placówek. Przeglądając kalendarz, mam wrażenie, że wszystko tu znajdzie swoje miejsce. Jednocześnie każda inicjatywa zdaje się krążyć wokół wspólnego mianownika: dziedzictwa niematerialnego. Nie bez powodu – MCK „Sokół” jest wpisane do Krajowego Rejestru Dobrych Praktyk na rzecz ochrony niematerialnego dziedzictwa kulturowego. To tu odbywa się Kongres Kultury Regionów, wydarzenie skupiające się na dziedzictwie, jego życiu, przemianach i ochronie. Pierwszy Kongres miał miejsce w 2015 roku, a tegoroczny, dziesiąty, obracał się wokół motywu „kiełkowania”. W poprzednim roku tematem przewodnim był „płomień”. 

Ochrona dziedzictwa, szczególnie niematerialnego, to zadanie, przed którym stanęły europejskie kraje za sprawą rekomendacji Rady Europy, gdy kilka lat temu ujednolicano definicje dziedzictwa kulturowego. W 2003 roku z ustawy zniknęło pojęcie „zabytek”, a jego miejsce zajęło „dziedzictwo”. To pojęcie zyskało od tamtego czasu nową wagę, ale środowisko kulturalne wciąż dyskutuje, jak daleko powinna sięgać ochrona dziedzictwa niematerialnego. Czym są obyczaje, które mamy chronić, skoro brak na to ram prawnych? 

Na Krajowej Liście Niematerialnego Dziedzictwa Kulturowego znalazło się tkanie rękawic furmańskich przez Czarnych Górali. Tradycja ta została wpisana na listę dopiero w 2022 roku, choć przekazywana jest od pokoleń. Cała lista to piękny obraz kraju.

W tym roku Kongres Kultury Regionów przyciągnął około 350 uczestników – regionalistów, artystów, dziennikarzy, naukowców – wszystkich, którzy żyją z i dla dziedzictwa. Rozmawiali o bogactwie obyczajów i wierzeń zakorzenionych w przywiązaniu do ziemi, o wyzwaniach ochrony środowiska i planetarnej odpowiedzialności. Nowy Sącz, miasto surowe, czasem wręcz nieprzystępne, jest jak opoka mocno zakorzeniona w przeszłości. Tu czujesz, jak z każdym słowem trzeba obchodzić się ostrożnie – starannie je dobierać, jakby każde mogło nieść echo wspomnień lub wzbudzić niepokój wrażliwego ducha miasta.

Miesiąc przed kongresem oglądałam wystawę o ziemi w Muzeum Ziemi Sądeckiej. Wśród eksponatów były prace artystów z Paszyna: Stanisława Hołdy, Wojciecha Oleksego, Andrzeja Drożdża. Paszyn, szczególnie w latach 60. i 70., stał się jednym z głównych centrów sztuki ludowej w Polsce. A to wszystko zainicjował ksiądz Edward Nitka, który objął paszyńską parafię w latach 50. – dziś pewnie nazwano by go przedstawicielem „kościoła otwartego”. Według jego pomysłu sztuka miała być sposobem na odciągnięcie ludzi od nałogów, od picia, miała nadać przestrzeń i formę innej energii. 

Wojciech Oleksy, głuchoniemy pionier tego ruchu, w wolnym czasie zaczął rzeźbić figury religijne. Ksiądz Nitka zorganizował wystawę jego prac i tak Paszyn rozpoczął swoją przygodę ze sztuką, której „naiwność” była złożona, naturalna. Rzeźby Oleksego, jak jego „Adam i Ewa”, zaskakują obłością i szczegółem – religijne, a jednak świecko zmysłowe, oddają bogactwo, które nie próbuje być naiwne, ale które swobodnie czerpie z ducha tego miejsca i ludzi, bez zasłon i ornamentów.

Od lewej: „Adam i Ewa”, Andrzej Drożdż; Obraz „Na przypiecku”, Adam Walczyński; „Adam i Ewa”, Wojciech Oleksy

Na tej samej wystawie wisiały obrazy opowieści, które Nowy Sącz pielęgnuje. Jest „Na przypiecku” Andrzeja Mrażka, ucznia samego Matejki, z malarską scenką z życia chłopki. Kilka lat temu o tym obrazie zrobiło się głośno – w 2017 roku wrócił do Polski po dekadach na wygnaniu. W czasie wojny niemiecki oficer zrabował go z Pałacu Prezydenckiego w Spale. Teraz wisi w muzeum, z tą swoją chłopską swadą, na swoim miejscu.

Tuż poniżej widzę „Przed młynem” Adama Walczyńskiego. Malarz jest bohaterem innej opowieści z półki „Tylko w Nowym Sączu”. Historia zaczyna się w latach 60., w lokalnej knajpie. Zofia Wilk, kelnerka, zamiast napiwku dostaje od Walczyńskiego swój portret. Obraz – najpewniej wyrazisty – musi przyciągać spojrzenia. Kiedy Zofia zostawia go przy stoliku i idzie do łazienki, obraz znika. Potem jej syn, jak detektyw, angażuje lokalną społeczność w poszukiwania.

Znowu myślę, że Nowy Sącz to miasto żyjące równolegle. Jest tu życie codzienne, szkolne, sklepowe, kulturalne, ale ślady przeszłości zawsze gdzieś tam są. Jak w jakimś palimpseście. Dla tych, co chcą tropić, te historie zawsze będą gdzieś pod powierzchnią – wystarczy chcieć widzieć.

*

Imię Barbackiego nosi nowosądecki Teatr Robotniczy w Miejskim Ośrodku Kultury. To tutaj stawiała pierwsze kroki Helena Modrzejewska. Teatr był Robotniczy, bo firmował go zespół Związku Zawodowego Kolejarzy. Teatr dla ludzi od ludzi, gdzie robotnik i inteligent mieli ramię w ramię cieszyć się kulturą. Teatr Robotniczy rozwijał także kulturę uzdrowiskową – przygotowywał kabarety i festyny w Krynicy. W teatrze związkowym dążono przecież do upowszechnienia kultury wśród klasy pracującej oraz promowania idei społecznej równości i sprawiedliwości.

Narodowe Centrum Kultury, partner cyklu o kulturze lokalnej, realizuje przedsięwzięcia na rzecz decentralizacji kultury oraz wspierania i podnoszenia kompetencji pracowników lokalnych instytucji i animatorów kultury, m. in. poprzez szkolenia, webinaria, prezentację dobrych praktyk, dzielenie się doświadczeniami i sieciowanie, na przykład podczas cyklicznej konferencji Ogólnopolska Giełda Projektów oraz projektu Zaproś nas do siebie! 

Na stronie Teatru można znaleźć cytat z „Gońca Podhalańskiego” z 1927 roku: „Ma się wrażenie, że Nowy Sącz cierpi na uwiąd kulturalny, że scena jest dla niego czymś obcym, że jest «owocem zakazanym» dla naszej publiczności. Gdy jednak przyjezdny teatr o podejrzanej nierzadko wartości kulturalnej i estetycznej ogłosi się hucznie i buńczucznie, wtenczas dopiero można poznać, co lubią obywatele nowosądeccy”.

Pytam, co sądzą obywatele nowosądeccy o teatrze sto lat później. Interesują mnie seniorki i seniorzy, bo to ich tropem miałam podążać. „Zdarza się, że sami sugerują nam, co chcieliby obejrzeć. Wtedy też, jeżeli tylko mamy taką możliwość, organizujemy dla nich wybrany przez nich spektakl” – dowiaduję się od Joanny Iwańskiej. I dosłownie widzę ten układ, w którym starsi widzowie odgrywają rolę nie tyle publiczności, ile cichych kuratorów repertuaru. Gdy dopytuję o to, co chcieliby oglądać, Iwańska odpowiada: „Jeżeli chodzi o spektakle, głównie wybierają komedie. Mamy kilka tytułów, które ich bardzo interesują, m.in. «Igraszki z diabłem», «Pomoc domowa» czy «Boeing Boeing». Jeżeli zaś chodzi o koncerty: muzyka klasyczna przyciąga największą liczbę słuchaczy”. I dodaje: „Zdarza się, że dzwonią do nas z pytaniem, czy możemy zagrać w najbliższym czasie jakąś komedię. Jeżeli tylko mamy wolną salę widowiskową oraz aktorzy są dostępni, organizujemy dla nich spektakl. Dzwonimy wtedy do grup, z którymi współpracujemy, z informacją o organizowanym wydarzeniu”. 

*

Barbacki, rozstrzelany w 1941 roku w Biegonicach za działalność konspiracyjną, odszedł młodo, jak wielu artystów w tamtym czasie. Konspiracja w Nowym Sączu organizowała się wokół kolei i wokół Sokoła. W celi, gdzie czekał na wyrok, Barbacki malował portrety współwięźniów, jakby chciał każdą z tych twarzy ocalić.

Na ulicy Jagiellońskiej stoi willa Marya – jeden z najpiękniejszych budynków w mieście, z 1905 roku, prawdziwa elegancja z innej epoki, która przetrwała dwie wojny. Mija się ją po drodze do muzealnego oddziału, gdzie odwzorowano pracownię Barbackiego. Przeglądam zdjęcia willi Marya znalezione w internecie, porównuję z moim, zrobionym przez siatkę, bo do środka nie mogłam wejść. I znowu myślę, że czas tu ktoś zatrzymał.

Willa Marya

W Gmachu Głównym Muzeum Ziemi Sądeckiej oglądam wystawę „Drzewo świata. O roślinach ludowych Sądecczyzny”. Przypominam sobie rozmowę z Karoliną Grzywnowicz, która mówiła, ile pamięci miejsca tkwi w ziemi i w roślinach oraz jak po tym, co z niej wyrasta, można odczytywać historie regionu.

Na czarno-białej fotografii widzę dziewczynki ustawione w rządku – „Dziewczęta z Gostwicy do Komunii Świętej”, rok 1942. Obok: „Wyprowadzenie zwłok z domu”, także Gostwica. Najwięcej zdjęć w archiwum to zdjęcia z pochodów pogrzebowych. Kiedy o tym myślę, mam dreszcze. Dziewczyny trzymają w dłoniach gałązki mirtu, symbol czystości, niewinności, jak zasłonę między światem żywych a przeszłością. 

zdjęcie z muzeumZdjęcie z wystawy „Drzewo świata. O roślinach ludowych Sądecczyzny”

Idę przez wystawę, czytam o tradycjach drewna, o sokolnictwie. Wśród zakurzonych eksponatów wypatruję kuracjuszek i powoli zaczyna mi się w głowie sklejać Sądecczyzna. Rozumiem nagle, skąd ta oniryczność u pochodzącej z okolic Małgorzaty Lebdy – te chłodne krajobrazy, mrok, mgła; rozumiem, co miała na myśli, pisząc o psach, które omijały szczepienia i które znajduje w sadzie już zimne, nieme. Idę pieszo z Łomnicy do granicy, potem do Piwnicznej. Ciągle pada, więc na dłuższą wyprawę w góry jeszcze nie mam sił – rozchorowałam się na koniec. Sądecczyzna jawi mi się jako mgła, surowe góry i ten pociąg, z którego wysiada ledwie pięć osób, jakby tylko dla mnie, taki bezczasowy przystanek.


Numer o kulturze lokalnej powstał przy wsparciu finansowym z programu Krajowego Planu Odbudowy KPO dla Kultury, finansowanego przez Unię Europejską #NextGenerationEU.
Kultura Lokalna KPO


Tekst powstał we współpracy z Narodowym Centrum Kultury. 
logotyp NCK