„Oto ziścił się sen ojców zomożycieli”. Dystopijna komunistyczna Polska, w której aparat represji zwyciężył nad demokratyczną opozycją, jest w spektaklu „Story lab 1981. Stan wojenny” w reżyserii Wojtka Farugi uniwersum śmieszno-strasznym. Aktorkami i aktorem została tu młodzież, która tytułowy rok zna tylko z opowieści, szkolnej narracji albo zdjęć Chrisa Niedenthala. Wraz z reżyserem wyruszają więc do świata historycznej fantazji, relacji z archiwów, dziwnych stron internetowych i bohaterów narodowej wyobraźni, którzy stali się memami.
Rozświetlona scena Teatru Ochoty pokazuje, że nie tylko w ciemnościach rodzą się potwory albo że czas wyrzucić trupy z szafy i przyjrzeć się im za dnia. Rząd krzeseł ustawiony niebezpiecznie blisko na wprost publiczności zapowiada konfrontację, która, rzeczywiście, wydarza się, ale nie wychodzi poza scenę. Oddychają więc z ulgą widzowie, których interakcja w teatrze paraliżuje (na przykład ja). Możemy biernie oglądać przedstawienie, prowokowani tylko intensywnym spojrzeniem scenicznych postaci (jeśli ktoś ma pecha i nawiąże kontakt wzrokowy, przepada). Ta walka na spojrzenia, bez możliwości zabrania głosu, ma w sobie coś z zapowiedzi pokoleniowej zmiany. Czas opowiedzieć pewne rzeczy na nowo, odrzucając boomerski język patosu – niech żyje młodzież w teatrze.
W biało-czarnych strojach, jak ze szkolnego apelu, aktorki i aktor raz wcielają się w rolę pytających, a raz są przepytywani. Skoro startujemy w PRL-u, to konwencja przesłuchania nasuwa się sama, choć w przeciwieństwie do czasów minionych tu obywa się bez przemocy. Spektakl o dramaturgicznej strukturze reporterskiego wywiadu składa historię stanu wojennego od nowa. A za chwilę rozkłada, bo o chronologię nikt nie dba. „Który mamy rok?”, co rusz pytają aktorki. Raz jest 1984, za chwilę 2005, żeby wrócić do roku, w którym Joanna Szczepkowska ogłaszała, że skończył się w Polsce komunizm. Za figurę do zbudowania opowieści służy ZOMO – oddział milicji obywatelskiej, którego wizerunkiem i pamięcią grają tu bezlitośnie. Pałowanie obywateli w opowieściach jest „pałowankiem”, hełm to plastikowa wersja spartańskiego nakrycia głowy, funkcjonariusze przechodzą przez testy energii słonecznej pochodzącej z piramid albo realizują się artystycznie w plastyczno-twórczej sekcji ZOMO. Konstruktor mundurów, we własnych oczach wybitny wizjoner, utrzymuje, że widział swoje dzieło życia w akcji, ale milicjanci paradowali, a nie bili, a Zofia z zomowskiej pralni opowiada o spieraniu plam z odzieży („również płynów fizjologicznych, jak na przykład krew”), pieszczotliwie podsumowując, że chłopaki były „strasznymi flejami”. Zomowcy dostają ludzką twarz także w opowieści żony jednego z funkcjonariuszy, właścicielki sklepu mięsnego, która, a jakże, ma też historyjki „spod lady”. Co prawda, przytula męża drżącego i dyszącego przez sen, ale czy naprawdę wierzy, że to koszmary, a nie powracające obrazy z codziennej służby?
Nie ma tu jednoznacznych stanowisk, nie zapada żaden wyrok, zresztą to zdaje się domeną Farugi, kiedy podejmuje się na scenie dekonstruowania narodowych figur i toposów. W świecie armatek wodnych i mundurów na ulicach jakoś trzeba było żyć i twórcy doskonale zajęli się tą niejednoznacznością czasów, w których nie każdego było stać na bohaterstwo. Bohaterki zachowują się w sposób nieoczywisty – piorą, robią kawę i czekają na mężów, nie mają komfortu dopuszczenia do siebie prawdy o niechlubnej stronie systemu, w który chcąc nie chcąc, są uwikłane. Z perspektywy czasu aparatem represji okazują się nawiedzeni foliarze, niespełnieni artyści, ale i smutni fanatycy toksycznej męskości, jaką miał im dać mundur. Obraz oglądany z oddali przestaje przerażać. Co nie oznacza, że humor w spektaklu odziera ten czas z powagi wobec ofiar. Między wierszami śmiechu mieszczą się też gorzkie kawałki. „Dzisiaj i tak jestem tylko sympatycznym starszym panem”, mówi wysoko postawiony funkcjonariusz ZOMO po latach służby, a bezradność wobec tego stwierdzenia kłuje jak kamień w bucie. Tak jak opowieść kobiety, która udawała mężczyznę, żeby służyć w obywatelskiej milicji, bo ojciec zaszczepił w niej farmazon o dumie z munduru. Dyskomfort wynika nie tylko z paradoksalnej złości na patriarchat, który wykluczał kobiety nawet z możliwości bycia częścią aparatu represji, ale i z umiłowania siły, które mundurowe rodziny przekazywały w genach. W genach albo na lekcjach historii.
„Story lab 1981. Stan wojenny”, reż. Wojciech Faruga, współtwórcy scenariusza: Matylda Dworakowska, Patrycja Feliszek, Antek Frączek, Marysia Gojło, Karolina Gosk, Hania Jermakowicz, Zocha Kacprzak, Paulina Kaniewska, Agata Krawczyk, Julia Kucińska, Julia Mazur, Zuza Piwowar, Jan Rogaliński, Zofia Zyblewska. Teatr Ochoty w Warszawie, premiera 16 grudnia 2021. Spektakl dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.Czy na pewno jesteśmy rozliczeni z przeszłością? Pod koniec spektaklu pojawia się postać współczesna: założyciel portalu z-o-m-o.pl. Dumny twórca, niczym polski narodowiec broniący historycznego status quo, bezrefleksyjnie powtarza brednie o kulcie siły i o tym, że tylko strach czyni mężczyznę mężczyzną. Zainfekowane wirusem konserwatywnej pomnikowej narracji głowy czeka w przyszłości upadek albo polityczny triumf, i to nierozstrzygnięcie przeraża. Można nad nim gorzko zapłakać albo przekuć w silną broń tworzenia memów, odzierania z powagi historycznych person, czy to z lewa, czy z prawa, które wchodząc do internetowego świata dwa zero, same sprowadzają na siebie mem. W spektaklu takimi figurami są Lech Wałęsa i Krzysztof Rutkowski, z którymi młodzi spotykają się w procesie pracy nad scenariuszem, żeby porozmawiać o ich perspektywie na stan wojenny. Wałęsa w koszulce z napisem „KonsTYtucJA” („której chyba nie zdejmuje, no może do spania zmienia na większy rozmiar”) gra swoją rolę narodowego patriarchy, a Rutkowski pierwszego polskiego komandosa sprawniejszego nawet od Jamesa Bonda – precyzyjnie wybiera kadr nagrania, a każdy ruch obserwuje jego przyboczny Dominik, który nie uśmiecha się wcale. („Wracamy do Warszawy, mamy rozjebane mózgi”, podsumowują relację ze spotkania twórcy).
Spektakl w Teatrze Ochoty przekonuje, że nie istnieje prawda historyczna. Twórcy eksplorują archiwa historii mówionej i dokumenty, ale co jest prawdą, a co fikcją, widz musi rozsądzić sam. Albo przejść drogę opowieści zapisanych w historycznych relacjach, tym razem pozbawionych komediowej osłonki. Bohaterowie spektaklu czasem sprzedają swoje biografie jak na targowisku próżności, czasem spierają z siebie plamę przeszłości, wybielają swoje role albo czyszczą wspomnienia z niewygodnych fragmentów, na przemian rozgrzeszając i skazując się na więzienie historycznej pamięci. W końcu zakładają czerwone stroje bojowe, biorą w dłonie pałki i tarcze i przechodzą po scenie jak na pokazie mody – eksponują się jak bohaterowie ślepi na własną śmieszność albo reprezentanci trendu, którego żywotność jest krótka, ale jego wytwory zalegać będą na ziemi przez lata. Jak wspominałam – jest bezlitośnie.
W ostatniej scenie czas na podziękowania za nowy świat. Dla „ojców zomożycieli” za brak internetu, możliwość porozumiewania się wyłącznie w polskim języku, unifikację i jednorodność, zahamowanie postępu i energię jądrową. Jest trochę śmieszno, trochę straszno, jest otucha w tym, że to tylko fantazja, to tylko gra, to przecież tylko w teatrze...