ZA DARMO: Szmelc
Ja zwyczajnie kocham szmelc. Dom, który sobie zbudowałam, to moje miejsce relaksu i odpoczynku: gdzie nie spojrzeć – jakieś gówno
Nie wiem, co o tym myśleć. Może wszystko, co mnie w życiu spotkało, to wina albo zasługa zupek chińskich? W końcu były ze mną, odkąd pamiętam. W oczach wielu symbol największej ohydy i syfu, jaki znają, ale nie w moich. Patrząc wstecz, w wijący się wąż tysięcy zjedzonych przeze mnie wifonów, widzę jakiś rodzaj krótkotrwałego szczęścia. To zresztą może nie wąż, tylko skóra po nim, kwestia właściwie bez znaczenia. Nad tym wężem czy skórą drży prawdziwie chińska para, schodzi jak mgła z lasu – jak się zachować? Cichutko, ale bez obaw, bo wąż nie zabiera, wąż daje, jak już mówiłam: głównie szczęście. A durnie mówią: syf!
Jedno ze starszych wspomnień, które mam, bardzo intensywne, dotyczy kilkuletniej mnie i jedzenia chińskiej zupki na wyjeździe. Żeby było ciekawiej, chyba w Częstochowie. Mózg zarejestrował, zapamiętał i na zawołanie potrafi odtworzyć wszystkie dźwięki dobiegające wówczas z telewizora, bordowo-żółte kolory pokoju gościnnego i panującą w nim temperaturę, zapach wnętrza szuflad w stolikach nocnych, trzy wąskie, nakryte kocami łóżka i tę wrzącą zupę jedzoną na pół (nawet wyżartą przez przyprawy żółtą obróżkę w niebieskiej plastikowej misce). Jedyne, czego nie potrafi, to przywołać treści tamtej rozmowy. Chyba kluczowej w tym wspomnieniu, obecnej w nim pod postacią niejasnych podejrzeń.
Nie było łatwo się zupkami delektować, gdy wszyscy wokół mówili, że to coś złego; namawiali do wykwintniejszych dań. Odbyłam niedawno rozmowę z osobą, która mówiła, że zupki chińskie są dla niej nieestetyczne i ohydne. Bzdura wielka, ja bym tylko ten pomarańczowy olej w saszetach wymieniła na minitubki, żeby się tak nie świnić przy otwieraniu. Poza tym nie ma co zmieniać.
Niedawno znajoma wysłała mi link do grasujących w necie filmików, na których ludzie estetyzują wifony, bo chyba nie ma świętości, której szukający kontentu użytkownicy internetu by nie zbezcześcili. Dodają świeże warzywa, jajka, przywiezione z Tokio przyprawy, mięso zagrożonych gatunków zwierząt i nazywają to ramenem.
Dla osoby, którą, wedle własnych słów, podczas wojny wyżywiła koza, to musiał być szok, że jedzenie ma postać kolorowego kwadratu, który się nie psuje. Nie winię więc mojej babci, że lubiła opowiadać, jak od tych zupek wypadają ludziom oczy, kruszą się kości, wygina kręgosłup; jak po ich zjedzeniu człowiek choruje i umiera. Nie pomagało nawet to, że mijały miesiące i lata, które z wolna zmieniały się w trzy wspaniałe dekady wypełnione przeciętnym polskim zdrowiem i Złotym Kurczakiem, w którym (z krótkimi przerwami) nie było grama żadnego kurczaka. To nic nie zmieniało, bo świat jest dużo bardziej interesujący niż te sensy podane wprost i zachęca do zwiedzania na własną rękę. Co, oczywiście, bywa trudne i dlatego, między innymi, zdarza nam się brać za swoje opinie przypadkowych ludzi, których pewnie przy bliższym poznaniu (albo jakimkolwiek poznaniu) nawet byśmy nie polubili. Tak jak zdarza nam się nie wierzyć w opowieści o wypadaniu oczu wygłaszane przez osoby, które kochamy.
Jezu, pamiętam modę sprzed kilku lat, modę na minimalizm. Jak sobie kupowaliśmy te książki o tytułach: „Minimalizm po polsku” czy „Sztuka prostoty”, bo nam się wydawało, że chodzi o umiar we własnych potrzebach, w życiu; że się w końcu dowiemy, co ważne, a co mniej. Prostota, umiar, vifon bez dodatków. Ja to się jeszcze wychowałam na kasecie VHS z filmem o świętym Franciszku i do dziś pamiętam religijne niemal uniesienie, którego doświadczałam, oglądając scenę wyrzucania ciuchów z balkonu.
A z tych książek natomiast wynikało, że jest dokładnie na odwrót i owszem, trzeba najpierw pozbyć się rzeczy (sztucznych i plastikowych), ale potem kupić bardzo podobne, choć jednak inne: z lnu albo bambusa. Kobiety i mężczyźni, bosi i w bieli, przekonywali, że jedna kamienna deska do krojenia zamiast czterech plastikowych obdartusów w kształcie rybki odmieni jakość naszego życia.
Haczyk tkwił w tym, że tych przepięknych i estetycznych rzeczy nie powinno być więcej niż sto na głowę, więc ludzie liczyli, liczyli, liczyli, robili zdjęcia do internetu, naciągali rzeczywistość i plandekami z wełny merynosa przykrywali szajs z drogerii, który czasem, siłą przyzwyczajenia, zdarzało im się kupić. Przepisywali też na dzieci nadmiarowe rzeczy i wpadali w rozpacz z powodu liczby książek czy płyt w domu.
Wmawiano nam, że istnieje świat pogrążony w marzeniach o pięciu białych tiszertach z lnu i pasujących do nich portkach. Że każde dziecko w przedszkolu zapytane o marzenia odpowie natychmiast o pragnieniu zostania ambasadorką kompaktowej szafy. Nazywano kupowanie tych drogich rzeczy prostotą. Nazywano doglądanie i fotografowanie drewnianych chat, w których się nie mieszka, zwyczajnym życiem. Niektórzy ciągle nazywają.
Rzeczy, przedmioty i ich ilość były dla mnie tylko pretekstem do stawiania pytań o zadowolenie z życia, czy może zadowolenie z siebie w życiu. Więc się nawet ucieszyłam, że ta prostota z książek – jako kategoria wyłącznie nabywczo-estetyczna – jest, z braku lepszego słowa, chuja warta (a kiedy się okazało, że jest chuja warta?), bo mogłam wrócić do szukania szczęścia w szmelcu.
Ja zwyczajnie kocham szmelc. Dom, który sobie zbudowałam, to moje miejsce relaksu i odpoczynku: gdzie nie spojrzeć – jakieś gówno. Maskotka z dzwoneczkiem na szyi. Muszelka, jedna, druga, piąta. Dwa plastikowe konie, za nimi kolejne dwa. Długopis z głową psa i zdjęcie legitymacyjne kolegi, przepiękny kamyczek, figurka pancernika. Rzeczy przytargane ze śmieci lub kupione za grosze (przy czym mam na myśli prawdziwe grosze, polskie, żółte, maluteńkie grosiki – nie grosze tych francuskich czy amerykańskich intelektualistek z książek kupujących perskie dywany czy wintydżowe świeczniki „za bezcen”).
Szmelc jest tak pociągający, bo – w przeciwieństwie do nowych i estetycznych rzeczy – nigdy nie jest taki sam (coś jak ze szczęśliwymi rodzinami). Świat byś przeszedł wzdłuż i wszerz, a nie znajdziesz dwóch takich samych patelni z podobnie zdartą symulacją teflonu i poskręcaną formą, sprzętów tak lichych, że przywiera do nich wszystko jeszcze przed pierwszym użyciem, przywierało zresztą zawsze: na taśmie produkcyjnej, na etapie projektowania.
Ze zbierania śmieci nie potrafię zrezygnować nawet w grach komputerowych. Tworzę postać, godzinami zastanawiam się nad odpowiednim kolorem włosów, kształtem brwi, strojem. To jedyne miejsce, gdzie na wszystko mam wpływ. Nadaję jej imię (oczywiście, że swoje), zgadzam się i akceptuję główną misję (ratowanie planety, odnalezienie zagubionego ojca, córki, cokolwiek) i pędzę w ten świat, gdzie kubki, talerze, śrubokręty, magiczne proszki walają się na półkach i w kuferkach, i zbieram to wszystko w amoku, zbieram, zbieram, zbieram, aż jestem tak przeciążona, że moja postać nie może się ruszyć. I wtedy muszę coś wyrzucić, co czynię najczęściej bez żalu, bo człowiek, który całe życie się przeprowadzał i potrafiłby rzeczami za darmo umeblować wszystko: dom poety, psiarnię i plebanię, wie, że szmelc znajdzie się wszędzie. Najszczęśliwsze dla niego życie nie toczy się więc w uniwersum dopasowanych ubrań, ale jest zupełnie gdzie indziej – wciąż na wyciągnięcie ręki, tyle że zanurzonej w śmietniku.