Jeszcze 2 minuty czytania

Olga Hund

ZA DARMO: Marzenie

Olga Hund

Olga Hund

Moje marzenie ma trzydzieści lat i urodę pięćdziesięcioletniego mężczyzny w starych dżinsach i poszarpanym kapeluszu

Nie wszystkie marzenia wyglądają tak, jakby je narysowało wyjątkowo grzeczne i beztroskie dziecko. Nie każde marzenie jest lekkie i białe jak chmurka czy puszyste, kochane i słodkie jak wata cukrowa. Bardzo możliwe, że tak prezentują się wyłącznie te, o których spełnienie nie trzeba się przesadnie martwić. Takie marzenia, które są pewnikiem odłożonym w czasie, wydarzeniem z przyszłości: jak marzenie o polowaniu na słonie snute przez syna polującego na słonie kłusownika albo marzenie o otrzymaniu przyznawanego przez deklarujące się jako feministyczne czasopismo tytułu Superbohaterki Roku śnione przez córkę byłego prezydenta. Marzenia, które mają mniejszą szansę się spełnić, bywają ciężkie i bure, i cuchnące, i smutne, nawet jeśli wcale nie takie wydumane. Jak to, „żeby ten dzień się wreszcie skończył, żeby ktoś w końcu przestał w nocy krzyczeć, żeby już ona wróciła do domu lub on z tego domu nie wychodził”, no przeróżne są te marzenia.

Moje marzenie ma trzydzieści lat i urodę pięćdziesięcioletniego mężczyzny w starych dżinsach i poszarpanym kapeluszu. Nazwijmy chłopa Bill. Lubię go, jest przesympatyczny. Znamy się już dość dobrze, trzydzieści lat to kawał czasu. Bill od rana do nocy żuje tytoń, przesiewa błoto w poszukiwaniu złota, strzela do wrogów ze swojej werandy, jeździ zdezelowaną ciężarówką, rozpędza walki psów, je pianki Marshmallow z ogniska i robi zakupy w Walmarcie. Nie pije bimbru i nie jest okrutny wobec zwierząt nie dlatego, że nie chce, ale dlatego, że mu zabroniłam. Poza tymi dwiema kwestiami – cały, caluteńki uszyty jest z najbardziej oczywistych stereotypów, bo pojawił się, gdy miałam kilka lat. Bill wierzy w Boga, przyjaźń i sprawiedliwość. Dogadujemy się znakomicie, bo z wiekiem chłop głupiał, a nie mądrzał, nie było innej drogi. Jest nie tylko moim największym marzeniem, ale też łącznikiem z dzieciństwem. Bill to moje trzydziestoletnie marzenie o podróży do Ameryki.

W jego stworzeniu mają swój udział Babcia z Dziadkiem, którzy kupili mi moje pierwsze książki: powieści Marka Twaina, Jamesa Olivera Curwooda i Jacka Londona. Charakter Billa kształtowały też westerny i Lemoniadowy Joe (wymawiany „Joe”), bo nie od dziś wiadomo, że durny śmiech i kiepskie kawały pomagają, nawet kilkulatce, utrzymać się na powierzchni. I wszystkie zwinne wiewiórki, potężne niedźwiedzie, bezwzględne sowy, przestraszone ryjówki, a zwłaszcza psy i wilki z filmów i książek, mądra Szara Wilczyca i jej odważny syn Barry, które o okrucieństwie wobec zwierząt nauczyły mnie wystarczająco dużo, by jeszcze przed pójściem do podstawówki na zawsze przestać jeść mięso. I żeby zawsze trzymać ich stronę, podobnie jak stronę słabszych i skromniejszych, bo zdarza się, że z takimi przyjaźniami jest trudniej, ale w ostatecznym rachunku raczej się tej decyzji nie żałuje. My z Billem nie żałujemy.

Nie powiem, zżyliśmy się przez lata, choć wcale nie jest łatwo żyć z marzeniem, którego szanse na spełnienie są niewielkie. Niektórzy znajomi zaczęli TAM, czyli do Ameryki, jeździć: na wakacje, na stypendia. Bill był rozżalony, miał do mnie pretensje, że nie jest marzeniem kogoś zaradniejszego. Do tego pojawiały się inne marzenia, nie tak wielkie, które udawało mi się spełniać. Bill patrzył na nie jak na klientów baru, którzy przyszli po nim, a wcześniej dostali zamówione jedzenie. Zdarzało się, że wpadał w rozpacz. Czasem godzinami leżał w progu twarzą w dół, udając martwego, musiałam wymijać go ostrożnie i gotować fasolę na zgodę. Byłam pewna, że to się nigdy nie uda.

Poznałam chłopaka i on też zaprzyjaźnił się z Billem, teraz była nas trójka. Przez chwilę pojawiła się szansa, że stać mnie będzie na bilety do Ameryki dla nas wszystkich, ale były pilniejsze finansowe sprawy. Bill marudził, ale przyznał mi rację. Drewniane okna trzeba było wymienić, jemu też było zimno.

Bill wielokrotnie mi pomógł. Sklejony z wyobrażeń o świecie kilkuletniego dziecka był przede wszystkim dobry i szlachetny. Walczył ze złem, ścigał przestępców i chodził na zakupy. Każdego śmiałka, któremu powinęła się noga, ratował z opresji. Gdy poznawałam nowych ludzi, wchodziłam w nowe środowiska, również to literackie, i gdy rozczarowywałam się walką o sławę, władzę i pieniądze, o sponsorowane recenzje, opłacane wywiady i udawane przyjaźnie, Bill był przy mnie. Nic nie mówił, tylko spluwał tytoniem na dywan, bo widział to wszystko już wcześniej, wśród poszukiwaczy złota na Alasce.

Był jeszcze jeden epizod, który dał mi płonną nadzieję na spełnienie marzenia. Podekscytowani, w wypastowanych kowbojkach, czekaliśmy z Billem w przedpokoju na greyhounda, który miał nas zawieźć z Łodzi do Nowego Jorku, gdzie miała ukazać się moja książka. Musiałam mu jednak powiedzieć, że nic z tego nie będzie, umowa zerwana, bo ludzie się nie dogadali. Bill znów tylko machnął ręką i poszedł spać, nie w takich bójkach brał udział w barach z rozstrojonym pianinem.

Trzy miesiące temu powiedziałam mu, żeby się zaczął pakować, bo dorwaliśmy z chłopakiem bilety za jedną piątą średniej pensji w Łódzkiem. Chłop zdjął kapelusz i się przeżegnał. Nie wiedzieliśmy, co robić. W końcu on przyklepał dłonią siwe włosy, a ja usiadłam do stołu, bo mnie męczy stanie. Patrzyliśmy na swoje zmarszczki, na tłuszczaki na dłoniach, na opadające powieki i nasze ubrania dobrane tak, by było przede wszystkim wygodnie. Jakiś czas temu pozwoliłam mu już chodzić w dresach. Ani ja nie miałam już ośmiu lat, ani on dwudziestu. Oboje wiedzieliśmy, że Bill nie przeżyje już starcia z niedźwiedziem i nie da rady spać w siodle.

„Trzeba będzie zabukować hostel – powiedział cicho. – Nie chcę, żeby cię zamknęli za włóczęgostwo”. Zgodziłam się z nim. Usiedliśmy do komputera, na dwóch krzesłach obok siebie wyglądaliśmy jak dzieci wspólnie grające w jedną grę. Przeglądałam najtańsze hotele, bo Bill nie miał swoich pieniędzy. Czytaliśmy przetłumaczone na polski opinie, jakie zostawiali hostelowi goście. „Nigdy nie widziałem czegoś takiego jak ten hostel, to najgorsze miejsce, w którym można się położyć. To gorsze niż więzienie. Nie polecę tego mojemu wrogowi, w hostelu śmierdzi martwym zwierzęciem” – pisał pan o nazwisku Adegboyega. Bill śmiał się i klepał po udzie, aż mu noga latała i zapomniał o bolącym kolanie. Zwietrzył przygodę. Wyfiltrowałam same najgorsze opinie, w końcu nikt nie szuka w historii sukcesu prawdziwych opowieści, nikt dla nich nie kupuje „Forbesa” czy „Business Insidera”.

Czytaliśmy. Z każdą negatywną oceną Bill zdawał się młodnieć. Gdy doszliśmy do opinii człowieka o nazwisku Barati, Bill wyglądał już dokładnie tak jak w dniu, w którym go stworzyłam. „Poczekaj chwilę, pójdę po kolta” – powiedział i skoczył do szafy zwinnie jak majowy zając. Czyścił rewolwer, a ja czytałam mu na głos historię pana Barati. Posłuchajmy jej wszyscy: „Któregoś wieczoru, po wypiciu dwóch drinków Four Loko, zwymiotowałem na hotelowe łóżko”.
– Dobre otwierające zdanie. – Bill był zachwycony.

„Dwie noce później poprosili mnie o zapłacenie 200$ za szkody lub opuszczenie hotelu. A w ich umowie nie ma nic, co wskazywałoby na to, że to problem. Przyjechałem z Toronto z mamą, która nie mówi po angielsku. Pokłóciłem się z recepcjonistką hotelu, która była bardzo niegrzeczna, zagroziła, że zadzwoni na policję, i nie pozwoliła wejść do pokoju. Moja mama, która była w pokoju, nie wiedziała, co się dzieje, wystraszyła się i płakała. Zadzwoniłem na policję, a oni powiedzieli, że nic nie mogą zrobić”.

Zaklepaliśmy ten hostel na pierwsze trzy noce z postanowieniem, że co dalej, zobaczy się na miejscu. Było już późno i Bill uparł się, że będzie spać w dżinsach. Przed snem powiedzieliśmy sobie, stworzeni ze stereotypów i wiary w dobro, że wyjazd do Ameryki by się nie udał, gdyby nie ciężka praca i przyjaciele – ci wszyscy słabsi i skromniejsi, którzy z dala od złóż złota trzymali za nas kciuki, dawali rady i zgodzili się zaopiekować naszym psem.

Ta opowieść dopiero się zaczyna, nie będzie więc mocnego zamykającego zdania. A ten tekst jest tylko o tym, i o niczym innym, że zwyczajnie lecimy z Billem do Ameryki.