Kłodzko
Kłodzko, lipiec 1997 r., fot. Tadeusz Jażdżewski (dzięki uprzejmości Muzeum Ziemi Kłodzkiej)

28 minut czytania

/ Obyczaje

Kłodzko

Jan Błaszczak

Szybko zorientowaliśmy się, że Kłodzko wyznaje wobec nas punkową doktrynę „no future”, ale to było okej, bo wielu z nas i tak bardziej interesowała historia. A ta była wszędzie

Jeszcze 7 minut czytania

„Są miasta, które – choć niby te same – niegdyś były zupełnie inne. Nazywały się inaczej i dla swoich mieszkańców były odwieczną miłością, a nie tylko wyrokiem dożywocia. Dlatego nie sposób kiedykolwiek być w nich po raz pierwszy, bo wszystko jest tu po raz ostatni” – pisał w „Wędrowcu śląskim” Henryk Waniek. Lubię ten cytat, choć mam z nim pewien problem. Otóż, ani ja, ani moi koledzy nie traktowaliśmy nigdy mieszkania w Kłodzku w kategoriach dożywocia. I to nie tylko dlatego, że dobrze czuliśmy się w otoczeniu Sudetów. Po prostu wiedzieliśmy, że nie ma tu dla nas przyszłości.

Nie załamujcie jednak nad nami rąk! Bo po co przyszłość, skoro Kłodzko dało nam tyle przeszłości? Ktoś napisał, że przeszłość to obcy kraj i – tak jak Waniek – miał rację, ale tylko do pewnego stopnia. Bo w Kotlinie obowiązywała liczba mnoga. Nasza przeszłość mówiła po czesku, niemiecku i po łacinie. Służyła Przemyślidom, Habsburgom i Hohenzollernom. Służyła nawet husytom, za co Kłodzko zostało oficjalnie przeklęte przez papieskiego legata, biskupa Lavantu. Przepraszam za niedyskrecję, ale czy wasze miasto zostało kiedyś przeklęte przez biskupa Lavantu? Tak myślałem. Zmierzam chyba do tego, że szybko zorientowaliśmy się, że Kłodzko wyznaje wobec nas punkową doktrynę „no future”, ale to było okej, bo wielu z nas i tak bardziej interesowała historia. A ta była wszędzie.

I tak, włóczyliśmy się po twierdzach, powtarzaliśmy niezwykłe historie o przodkach przesiedleńcach, a moi kumple wykopywali takie ilości monet ze swastykami, że znudzeni zostawiali je za wycieraczkami samochodów na niemieckich blachach. I niby coś tam wiedzieliśmy o astronomicznym bezrobociu w Kotlinie, regularnie mijaliśmy napis „stil łejting for pozitiw nius” wymalowany na ścianie redakcji „Gazety Prowincjonalnej”, ale mieliśmy poczucie, że to nas nie dotyczy. A to dlatego, że nasza matura miała dodatkowy akapit. Podpisując ją, godziliśmy się na wyjazd. „Gratulacje, panie Błaszczak, zdał pan egzamin dojrzałości. Jeszcze nie spakowany”?

Cały ciąg miast

Po latach myślę, że ten wyjazd był łatwiejszy nie tylko dlatego, że był powszechny i nieunikniony. To rozstanie było o tyle prostsze, że tego naszego Kłodzka i tak już nie było. Kiedy się zawinęło? A, to już nie takie proste. Może w 1526 roku, gdy wraz z Koroną Czeską przeszło w ręce Habsburgów. Albo w pierwszej połowie XVII wieku, gdy wojna trzydziestoletnia oraz plaga dżumy spustoszyły miasto. A może dopiero po 1945 roku, kiedy przyjechaliśmy tu my – Polacy? Powymyślaliśmy nowe nazwy i nagle wszystko spowszedniało, straciło posmak tajemnicy i przygody. To już proszę sobie wybrać. Grunt, że nasze uczucia względem Kłodzka były w jakimś sensie fantomowe. Obejmowały współczesne miasto i wszystkie miasta przed nim. Cały ciąg nakładających się na siebie miast. Bo to była nasza codzienność. Przedszkole na cmentarzu, szkoła w koszarach i lokalny błogosławiony, Gerhard Hirschfelder, który mieszkał na końcu ulicy Wojska Polskiego, no, tam nad Żabką.

Kłodzko było dla mnie jak ta kamienica, do której w 1945 roku sprowadziła się ze Lwowa moja rodzina. Zbudowana na zrębie dwóch XVI-wiecznych mieszczańskich domów i od tamtej pory scalana, rozbudowywana, przerabiana. O jej długiej historii przypominały wspaniałe czarne meble pozostawione przez poprzednich lokatorów dziadkowego mieszkania. Meble, dodajmy, za które po 1945 roku trzeba było zapłacić. Jak to komu? Władzy ludowej. Błaszczakowie zapłacili między innymi za gigantyczne lustro, z którego każdego grudnia sterczały bożonarodzeniowe kartki i w którym codziennie przeglądał się wiszący naprzeciwko obraz Zamku Królewskiego. Ten symbol Warszawy pasował tam równie dobrze jak pocztówki z Miami wysyłane co roku przez młodszą siostrę dziadka. Ona również wyjechała po maturze.

KULTURA LOKALNA

W cyklu dziesięciu esejów i reportaży przyglądamy się kulturze zrodzonej z codziennych relacji, pamięci miejsc oraz lokalnych inicjatyw. Kluczową rolę odgrywają miejscowe muzea – zarówno te istniejące, jak i wyobrażone – stanowiące punkt wyjścia do refleksji nad tożsamością miast i społeczności. Piszemy o Augustowie, Bytowie, Dąbrowie Górniczej, Giżycku, Jastrzębiu-Zdroju, Kłodzku, Nowym Sączu, Radomiu, Stalowej Woli i Zduńskiej Woli.

Kamienicę przy kłodzkim rynku charakteryzowały też głębokie korytarze. Można było nimi zejść po opał dla dziadka lub trafić na mszę zielonoświątkowców. Kiedyś prowadziły znacznie dalej. Można się było nimi zapuścić hen pod ziemię i wyjść na jakimś odległym podwórku. Takie wycieczki nie były jednak bezpieczne, bo po wojnie Kłodzko zaczęło się zapadać. W absolutnie doskonałej monografii „Kłodzko. Dzieje miasta” czytam: „Główną przyczyną dramatu kłodzkiego Starego Miasta stały się jego podziemia. Drążone w dawnych wiekach w miękkim, lessowym podłożu były one konserwowane sporadycznie przez Niemców do momentu wybuchu wojny. W czasie wojny prac tych zaniechano. Po 1945 roku władze polskie nie były zorientowane w stanie podziemnych korytarzy wobec braku ich planów. Problem unaocznił się, kiedy kłodzka Starówka podmywana wodami opadowymi spływającymi od twierdzy zaczęła się walić”.

Mimo to na pierwsze akcje zabezpieczania budynków, na wizyty speleologów, architektów czy saperów miasto czekało aż do początku lat 60. Wcześniej władze rekomendowały raczej budowę nowych mieszkań i pozostawienie starego Kłodzka swojemu losowi. Czy można mu się zatem dziwić, że postanowiło zapaść się pod ziemię? A gdy z tym sobie ostatecznie poradziliśmy, wymyśliło sobie, że zniknie pod wodą.

Oblicza peryferii

Czy Polacy traktowali Kłodzko źle? Tak, na pewno. Czy traktowali je gorzej niż oblegający je czescy husyci, austriaccy piechurzy, prusaccy junkrzy i francuscy bonapartyści? To zależy. Wszystkie te wcześniejsze okrążania, głodzenia i podpalenia wynikały z wojennej zawieruchy. „To nic osobistego” – mogli rzucić na odchodne oponenci w jednym ze swoich języków. Natomiast po 1945 roku ziemia kłodzka zdawała się systemowo pomijana, celowo niedoinwestowana. Bo nie chodzi tylko o słynną wywózkę cegieł na odbudowę Polski, tej prawdziwej Polski. Po prostu przez długie dekady władze w Warszawie konsekwentnie zaniedbywały przesiedlonych tu obywateli. Niejako uwiarygodniając tym samym popularną jeszcze w latach 70. narrację, która głosiła, że nie warto się o te ziemie starać, bo one i tak zaraz wrócą do Niemiec.

Kłodzko, lata 40., fot. Władysław Winiewski (dzięki uprzejmości Muzeum Ziemi Kłodzkiej)Kłodzko, lata 40., fot. Władysław Winiewski (dzięki uprzejmości Muzeum Ziemi Kłodzkiej)

Bo rzućmy okiem na liczby, które podaję za artykułem Tadeusza Marczaka opublikowanym we wspomnianej monografii. Dajmy decydentom chwilę, by odnaleźli Kotlinę na mapie Polski i przyzwyczaili się do jej nowego kształtu. Spójrzmy na lata 60.: „W latach 1966–1968 ogólne nakłady na 1 mieszkańca wynosiły: w kraju – 4305 zł, w woj. wrocławskim – 4079 zł, w pow. kłodzkim – 1990 zł”. Idźmy dalej: „Nakłady inwestycyjne w przemyśle w przeliczeniu na 1 mieszkańca kształtowały się w latach 1961–1968 następująco: kraj – 1728 zł, woj. wrocławskie – 2352 zł, pow. kłodzki – 547 zł”. W tym samym okresie nakłady na inwestycje w gospodarkę mieszkaniową w przeliczeniu na 1 mieszkańca wynosiły: „kraj – 690 zł, woj. wrocławskie – 521 zł, pow. kłodzki – 308 zł”.

Aby być sprawiedliwym, muszę dodać, że przed wojną Kłodzko (tj. Glatz) nie było też szczególnie bogatym miasteczkiem. Z pewnością nie służyła mu peryferyjność, która stała się jego udziałem, gdy na mocy pokoju w Hubertusburgu (1763) znalazło się w państwie ze stolicą w Berlinie. I może do tego to wszystko się sprowadza? Do odległości od władzy. W końcu do Berlina jest stąd znacznie dalej niż do Pragi czy Wiednia, ale wciąż bliżej niż do Warszawy. Kłodzczanie zrozumieli to wcześnie. Dlatego wymogli na Janie Luksemburskim obietnicę, że ziemia kłodzka nie zostanie nigdy oddzielona od Czech. W 1344 roku król i jego synowie podpisali w Pradze stosowny dokument w tej sprawie.

Skoro jednak ten tekst powstaje po polsku, to znaczy, że stało się inaczej. W rezultacie przez ostatnie stulecia Kłodzko pozostawało nie tylko odległą, lecz także graniczną prowincją. Dlatego od czasu tragicznej dla miasta wojny trzydziestoletniej, jeśli władza inwestowała tu pieniądze, wspierała przede wszystkim rozwój miasta garnizonu, miasta twierdzy. Tym samym dobijała też kłodzkie rzemiosło, w tym sukiennictwo, które jeszcze w XVI wieku słynęło na całą Europę.

Z dzisiejszej perspektywy można jednak powiedzieć, że peryferyjność Kłodzka miała też swoje plusy. Czasem nie najgorzej być zapomnianą częścią świata. Choćby wtedy, kiedy ten świat płonie. I tak, historia Kłodzka zupełnie nie przystaje do historii Polski. W końcu obie światowe wojny obeszły się z Kotliną wyjątkowo łaskawie, czego nie można powiedzieć o wojnie trzydziestoletniej, wojnach śląskich i husyckich, którym w moich podręcznikach do historii nie poświęcano wiele miejsca. Trudno było nie odczuwać tej nieprzystawalności dziejów narodu do lokalnego kontekstu. Zwłaszcza gdy poznawało się je w szkole zlokalizowanej w pruskich koszarach.

I mam wrażenie, że to zagubienie było powszechne. Towarzyszyło zarówno mieszkańcom miasta, jak i władzom. Świeckim i kościelnym, bo przecież Kłodzko aż do lat 70. znajdowało się na terenie Arcybiskupstwa Praskiego. „Historia Kłodzka jest jednoznaczna, choć oczywiście w pewnym okresie próbowano ją nieco fałszować – mówi Irena Klimaszewska z Muzeum Ziemi Kłodzkiej. – I trudno się dziwić, bo z powojennych wspomnień przybyłych tu osób wynika, że były one często zagubione, niekiedy wręcz przestraszone, niepewne przyszłości, bo tu wszystko «krzyczało» po niemiecku. Szukano więc na siłę miejsc, pamiątek i wątków, które mogłyby się jakoś kojarzyć z Polską i uzasadniać naszą tu obecność: a to odnaleziono grób polskiej kuracjuszki w jednym z kłodzkich uzdrowisk, a to polsko brzmiące nazwisko Willamowsky w spisie dawnych mieszkańców Kłodzczyzny, w prasie rozpisywano się o koncercie Chopina w Dusznikach. Każdy taki wątek był ważny. Oczywiście, gdy już nieco poznano dzieje tego regionu, mówiono i pisano o czeskiej i niemieckiej historii, bo do 1945 roku tu nie ma innej”.

Uroczystość 1 maja, prawdopodobnie 1948, kłodzki rynek, fot. Gustaw Russ (dzięki uprzejmości Muzeum Ziemi Kłodzkiej)Uroczystość 1 maja, prawdopodobnie 1948, kłodzki rynek, fot. Gustaw Russ (dzięki uprzejmości Muzeum Ziemi Kłodzkiej)


Obcy nasi

Sytuacja poprawiła się po 1989 roku. Także dlatego, że w Polsce mogły wreszcie zaistnieć oddolne inicjatywy: stowarzyszenia, fundacje, różne grupy zrzeszające entuzjastów regionu. Na przykład w podkłodzkich Krosnowicach do dziś odbywa się festiwal muzyki Ignaza Reimanna – XIX-wiecznego kompozytora, lokalnego nauczyciela i dyrygenta chóru. Za absolutnie wspaniałe uważam towarzyszące tej imprezie materiały prasowe, w których informacje o skomponowanej przez muzyka „Mszy Bożonarodzeniowej Pastorale C-Dur” sąsiadują z takimi zdaniami: „Przez całe swoje życie cenił sobie Reimann przyjaciół i spotkania w wesołej kompanii. Był dobrym, serdecznym człowiekiem i wspaniałym rozmówcą. Jego dawni uczniowie często korzystali z jego ogromnej serdecznej gościnności, a wśród grona pedagogicznego ten mały człowiek z wesołym okrągłym obliczem traktowany był jak patriarcha”.

Świadomość regionu i jego historii z pewnością rosła, nawet jeśli była nauczana gdzieś na marginesie oficjalnej edukacji. Sam na polonistycznej olimpiadzie pisałem o Franzu Pablu – pierwszym oficjalnym przewodniku sudeckim, i brałem udział w konkursie wiedzy o Arnošcie z Pardubic. Pamiętam więc, że ten dyplomata, pierwszy arcybiskup praski, druga osoba w państwie Karola IV i poważny kandydat na papieski tron, przez całe życie dbał o swoje rodzinne Kłodzko. Mało tego, w testamencie zastrzegł, że ma zostać pochowany w tutejszym kościele. Tak też się stało. A mimo to próżno szukać w Kłodzku ulicy czy placu tego wielkiego patrona miasta. Znajdziemy tu natomiast ulicę lokalnej poetki Anny Zelenay, która może nie wzięła szturmem polskiej literatury, ale przynajmniej pisała po polsku.

A przecież Arnošt zrobił dla miasta o wiele więcej. Dał mu nawet cud! Otóż kiedy wspomniany biskup Lavantu nałożył na Kłodzko interdykt, z grobowca praskiego arcybiskupa zaczął wydobywać się olej o niezwykle przyjemnym zapachu. A przynajmniej tak utrzymywał prepozyt lokalnych augustianów, który zebrał wonną ciecz w buteleczkę i wysłał ją biskupowi, zapewniając o prawdziwości cudu. Liczył, że w ten sposób uda mu się udobruchać hierarchę. Ten nie dał się jednak przekonać, w przeciwieństwie do kłodzczan. Mieszkańcy zinterpretowali jednak to niezwykłe zdarzenie zgoła inaczej – uznali, że oto sam Arnošt pobłogosławił ich poparcie dla husyckiego władcy, Jerzego z Podiebradów. Warto dodać, że mowa o utrakwiście bardzo liberalnym, za którego panowania w Kłodzku odbywały się teologiczne debaty z udziałem husytów, lokalnych władz świeckich i przedstawicieli augustianów.

Czy jako kłodzczanin mogę odczuwać z tego powodu dumę? Z satysfakcją podawać ten wyjątkowy przykład otwartości i dialogu? Czy mam do tego większe prawo niż mieszkaniec Myślenic, niż mieszkanka Sieradza? I czy w ogóle dalej jestem kłodzczaninem, skoro wyjechałem z niego blisko 20 lat temu?

Źle urodzone

Ta tożsamościowa gimnastyka nie jest domeną jedynie tych, którzy zamienili Kłodzko na Wrocław, Londyn czy Warszawę. Skoro nie celebrujemy lokalnych bohaterów, a ci narodowi wydają się tak odlegli, to tworzy się jakaś pustka. „Lata temu dyrektor muzeum wysłała mnie do Warszawy, bo otrzymaliśmy nagrodę w Konkursie na Muzealne Wydarzenie Roku «Sybilla» – wspomina Klimaszewska. – Miałam trochę czasu, więc spacerowałam po starówce, zaglądałam do kościołów. Uderzyło mnie to, że co chwilę trafiałam na informacje o tym, że tu mieszkał, a tu został pochowany jakiś wielki Polak. Wszędzie nazwiska postaci, o których uczyłam się z podręczników historii. Zdałam sobie wtedy sprawę, jak mocno ta polskość jest tam zakorzeniona. I choć kocham swoją małą ojczyznę, to trochę żałowałam, że nie mamy tu, na ziemi kłodzkiej, takiej, sięgającej wiele wieków w głąb, przeszłości; takich potężnych korzeni, z których mogłabym być dumna. Mamy tylko korzonki, zasadzone dopiero w 1945 roku, które na szczęście rozwijają się interesująco, więc jest już o czym snuć opowieści”.

Ciekawie pisze o tym Zbigniew Rokita w książce „Odrzania. Podróż po Ziemiach Odzyskanych”: „W liceum w klasie humanistycznej przerabialiśmy utwory kilkudziesięciu autorów i autorek, ale żaden wiersz, żaden dramat, żadna powieść nie tłumaczyła mi Polski odrzańskiej ani Polski kłodnickiej. Przez kilkanaście lat szkoły miałem czytać tylko i wyłącznie utwory opowiadające bądź o Wiślanii, bądź o dawniej związanych z Polską ziemiach, które zostały gdzieś na Wschodzie. Bo mnie chciano nie spolonizować, ale zwiślanizować”. I ten proces na pewno zachodził, przynosił skutki. W rezultacie wielu z nas, kiedy spoglądało w przeszłość, zamiast lwa Przemyślidów – niezmiennie obecnego w kłodzkim herbie – widziało przedwojenne ziemie swoich przodków. Do dziś pamiętam, który kumpel pochodzi z Pińczowa, który z Wielkopolski, a który z Kotliny, bo miał dziadka Niemca.

Jezuita Mirosław Jajko mieszka w Kłodzku od siedmiu lat. Kiedy sprowadzał się tu z nowosądeckiej parafii, szybko zwrócił uwagę na wszechobecność tych rodzinnych mitologii. „W Kłodzku słyszałem mnóstwo historii dotyczących przesiedleń – przyznaje. – Ludzi opowiadających o tym, że są ze Lwowa, że pochodzą z takich a takich rejonów. To pokolenie, które już odchodzi, często przyjeżdżało tu naprawdę pełne wiary, ale ich wnuki i prawnuki są nierzadko zagubione, bo nie potrafią znaleźć tu swoich korzeni. I na pewno nie pomaga im to ciągłe wspominanie, skąd pochodzą i jak tam było wspaniale. Starsi, którzy to powtarzają, nie zdają sobie sprawy, że w ten sposób programują następne pokolenia. W rezultacie one później myślą, że to nie jest ich miejsce. Że kiedyś stąd odejdą, że pójdą na lepsze”. 

Z jezuitą spotykam się w budynku XVII-wiecznego kolegium, w którego dwóch skrzydłach znajduje się publiczne liceum, do którego kiedyś uczęszczałem. Tych pozostałych nie zwiedzałem nigdy wcześniej. Dlatego do niedawna nie wiedziałem, że skrywają bezcenne archiwum. A przecież przez kilka lat uczyłem się łaciny i całymi dniami kombinowałem, gdzie tu znaleźć nagrobek czy zaśniedziałą tablicę do przetłumaczenia. Kiedy w tym właśnie celu tłukłem się po wiejskich kościołach, dosłownie za ścianą, pod tym samym dachem przechowywane były średniowieczne dokumenty. No, może z tym dachem to przesadziłem. W liceum udało się go wymienić, więc nie przeciekał. Niezwykłe zabytki literatury miały mniej szczęścia i gniły sobie w najlepsze w pięknych zabytkowych skrzyniach. Dopiero kilka lat temu, dzięki inicjatywie lokalnych historyczek i regionalistów, udało się pozyskać fundusze na ich podstawowe zabezpieczenie.

Ksiądz Jajko prowadzi mnie do pomieszczenia, w którym przechowywane jest archiwum. Po prawej stronie znajdują się współczesne księgi parafialne, a na wprost nas piętrzą się najstarsze dokumenty ułożone w pudełkach przypominających wielkie bombonierki. Towarzyszy nam kościelny organista, który pisze właśnie doktorat na podstawie nut odnajdywanych w okolicznych parafiach i okazuje się chodzącą encyklopedią Kotliny Kłodzkiej. To on ściąga pierwszy karton. Zaglądam do środka i czuję ten sam przypływ endorfin, który towarzyszył mi przed laty. Dokument, na który spoglądam, pochodzi z 1390 roku. Kolejny jest sto lat młodszy, ale ma tak obłędne zdobienia, że momentalnie łapię się za głowę. Na szczęście i to pudło trzyma organista.

Dokumenty z archiwum joannitów


Odkąd pamiętam, w lokalnym muzeum opowiadano o „Psałterzu floriańskim” i tajemnicy jego pochodzenia, gdyż jeden z tropów prowadził do kłodzkiego zakonu. Nie mieści mi się w głowie, że przez cały ten czas, sto, może dwieście metrów dalej niszczały sobie pisma z tego samego okresu. „Na szczęście udało się tym archiwum zainteresować badaczy, ludzi kultury, niektóre media i ostatecznie te dokumenty zostały uratowane przed zniszczeniem – mówi ksiądz Jajko. – Zaczęli do nas przyjeżdżać studenci z Krakowa i Warszawy, dla których to też był bezcenny materiał do pracy. Dzięki tym wszystkim ludziom udało się ocalić te działa sztuki. Nie mam jednak wątpliwości, że gdyby takie ważne dokumenty odnaleziono w Nowym Sączu czy Krakowie, dużo szybciej by się tym zajęto”.

Contra Poloniam

Przez jezuitę wcale nie przemawia rozgoryczenie. O ogromnej dysproporcji w traktowaniu zabytków w zależności od regionu Polski również pisze Rokita, zauważając, że bywały lata, w których sam Kraków otrzymywał wyższą kwotę na renowacje zabytków niż wszystkie pozostałe miasta razem wzięte. Autor „Odrzanii” przywołuje też słowa wypowiedziane w 2013 roku przez Franciszka Ziejkę, przewodniczącego Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa i byłego rektora UJ, który na antenie Radia Kraków powiedział: „Tutaj są to zabytki polskie od średniowiecza, a nie są to zabytki budowane przez innych”. Choć jest to opinia skrajna, to przecież oddawała w jakimś stopniu stosunek władz do kulturowego dziedzictwa tych terenów.

A może nie tylko do kulturowego dziedzictwa? – zastanawiam się, spoglądając na rządową listę miast średnich tracących swoje funkcje społeczno-gospodarcze. Kłodzko znajduje się na niemal samym jej szczycie. Ale spokojnie, od czasu opublikowania listy miasto dotknęła powódź, a z końcem roku swoje zakłady zamknie tu jeden z największych pracodawców – złoty medal jest więc w zasięgu ręki.

Wśród licznych czynników, które nie pomagają rozwojowi Kłodzka, ważne miejsce zajmuje słaba infrastruktura. Jego mieszkańcy od niepamiętnych czasów czekają na rozbudowę drogi S8 na odcinku Wrocław–Kudowa-Słone. Dokumenty już podpisano, ale w Kotlinie coraz częściej słyszy się, że inwestycja może zatrzymać się na Bardzie Śląskim. Wówczas remont międzynarodowej trasy symbolicznie zakończyłby się po drugiej stronie gór. Kiedy o tym myślę, przypominają mi się dramatyczne relacje z ostatniej powodzi, w których ogólnopolskie media donosiły, że Lądek-Zdrój i Stronie Śląskie zostały odcięte od świata. Owszem zostały, jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy zamknięto prowadzącą do nich kolej. 

Ale może nie ma się co dziwić, że ziemia kłodzka ma pod górkę? Może Warszawa ma po prostu dobrą pamięć?

Nazwa „Kłodzko” pojawia się po raz pierwszy w „Kronice Czechów” Kosmasa, który datuje powstanie grodu na rok 981. Już w tym historycznym zdaniu czytamy, że został on założony „contra Poloniam”. I choć niektórzy historycy tłumaczą ten zwrot jako „ku Polsce” zamiast „przeciwko Polsce” (np. Maria Wojciechowska), to w późniejszej historii miasta nasza ojczyzna nierzadko pojawia się we wrogim kontekście. Weźmy taki 1794 rok, kiedy z hrabstwa kłodzkiego wyrusza regiment piechoty, który ma pomóc w tłumieniu insurekcji kościuszkowskiej. Albo wrzesień 1939 roku, gdy lokalne gazety upajają się sukcesem kampanii wrześniowej.  

Przypominam sobie swoją reakcję na teologiczne dysputy utrakwistów i niemal słyszę: „Jeśli nie potrafisz znieść mnie, kiedy jestem najgorsze, to nie zasługujesz na mnie, kiedy jestem najlepsze”. To Kłodzko szepcze do mnie łamaną polszczyzną. Nostalgia to zdradliwa bestia.

Cisza

Jeśli więc dyplomatycznie uznamy, że przed 1945 rokiem w Kłodzku działo się dużo dobrego i dużo złego, to po tym okresie po prostu działo się niewiele. Aż do 7 lipca 1997 roku, kiedy na miasto spadła powódź tysiąclecia. Może to dlatego, że byłem wtedy dzieciakiem, ale tamten lipiec kojarzy mi się z wielkim poruszeniem, może nawet – z pewną ekscytacją. Pamiętam cysterny z wodą pitną i amfibie na ulicach. Kolegę z klasy, który gonił z tatą za świniami spływającymi ulicą Korczaka, i koleżankę, której drzewo przepłynęło przez sypialnię. I oczywiście przepowiednię lokalnego wróżbity Filipka – tę o wilku i trzech siódemkach.

Kłodzko, lipiec 1997, fot. Tadeusz Jażdżewski (dzięki uprzejmości Muzeum Ziemi Kłodzkiej)Kłodzko, lipiec 1997, fot. Tadeusz Jażdżewski (dzięki uprzejmości Muzeum Ziemi Kłodzkiej)

Pytam o tamtą powódź starszych ode mnie kłodzczan. O panującą wówczas atmosferę w zestawieniu z tym, co mamy dzisiaj. Nikt nie umniejsza tragedii 1997 roku, ale słyszę wiele podobnych wypowiedzi, których sens oddaje zdanie wypowiedziane przez bliską mi osobę: „Wtedy to było wielkie wydarzenie, teraz to jest po prostu wielkie nieszczęście”. Oczywiście to żaden sondaż opinii, idę więc do miejskiej czytelni i wertuję lokalne gazety z tamtego okresu. Moją uwagę przyciąga najpierw okładka „Gazety Prowincjonalnej” z sierpnia 1997 roku i artykuł „Żelazna tama w Stroniu Śląskim” zapewniający, że zapora wytrzyma jeszcze niejeden taki atak żywiołu. No cóż, tego lata redakcja nie miała szczęścia do prognoz. Kilka tygodni wcześniej relację z wizyty Jolanty Kwaśniewskiej na otwarciu jednego z lokalnych zakładów zakończyła zdaniem: „Deszcz towarzyszył uroczystościom, ale to podobno dobra wróżba”.

Przestaje mi być do śmiechu, kiedy czytam dramatyczne teksty z lipca 1997 roku, przypominające, jak bardzo byliśmy wtedy zaskoczeni żywiołem. „Godzina 6.45 – jestem na moście koło «Czardasza», rzeka Nysa wyglądała groźnie, ale nic nie wskazywało, że woda może się tak raptownie podnieść. W pracy dowiaduję się, że zalane są Ołdrzychowice, skąd nie dotarł kolega do pracy” – tak zaczyna się jeden z artykułów w specjalnym powodziowym wydaniu gazety. Obok przerywane płaczem rozmowy z mieszkańcami, którzy stracili wszystko, i pełne radości doniesienia, że uznani za zmarłych – odnaleźli się. Wśród dramatycznych relacji znajduję też informację, która nie daje mi spokoju.

Otóż już na przełomie lipca i sierpnia 1997 roku w lokalnym muzeum otwarto wystawę „Requiem dla miasta”, na której prezentowano fotografie zniszczonego przez wodę Kłodzka. W jakim celu to zrobiono? Po co oglądać swój dramat na wielkoformatowych zdjęciach? Katastrofę tak bliską w czasie i przestrzeni. Klimaszewska pamięta tamtą wystawę – podobno cieszyła się dużą popularnością. Po tegorocznej powodzi w muzeum było dla odmiany pusto. Nie prezentowano żadnych zdjęć, nagrań terenowych czy filmów nakręconych z drona. „Kłodzko zastygło – przyznaje Klimaszewska. – Po tym, co się stało 15 i 16 września, mam nieodparte wrażenie, że przynajmniej przez dwa tygodnie wszyscy byli tu w stanie głębokiego przygnębienia. I choć wiele osób szybko zorganizowało się, aby pomagać potrzebującym, w mieście panowała cisza i smutek”.

Powódź 1997 roku nazywaliśmy powodzią tysiąclecia. I to był dobry copywriting. Kataklizm niepowtarzalny, wyjątkowy, przyciągający uwagę. Pamiętam, że Macio Moretti zażartował kiedyś, że w zasadzie to mieliśmy szczęście, bo jeszcze trzy lata i byśmy się na to tysiąclecie nie załapali. Nie tylko nam sprzyjał los. Władysław Pasikowski nie musiał tułać się do Jugosławii, żeby nakręcić „Demony wojny wg Goi” – zniszczone Kłodzko znakomicie zagrało mu zniszczone wojną Bałkany.

Od tamtego czasu popkultura usypywała się wokół powodzi niczym piach niesiony przez wezbraną Nysę. W końcu i Kłodzko nauczyło się z tego korzystać. Na murze wokół klasztoru Franciszkanów powieszono tablice informujące o filmowym życiu Kłodzka, jego wielkich mieszkańcach i mrożącej krew w żyłach powodzi. Sam kościół natomiast przyciągał wzrok już nie tylko barokową fasadą, lecz także linią zacieku wskazującą poziom wody w 1997 roku. Tegoroczna fala rozprawiła się z tą powodziową turystyką niczym Chrystus z kupcami: rozwaliła klasztorny mur, a na fasadzie kościoła zostawiła drugi pas zacieku. 

Dzisiaj widzę jak na dłoni, że „powódź tysiąclecia” to było nie tylko atrakcyjne hasło, ale również potężne zaklęcie. Czar, dzięki któremu łatwiej było mierzyć się z konsekwencjami strasznego żywiołu. Skoro to była powódź tysiąclecia, to najgorsze już za nami, będzie tylko lepiej. I myślę, że świadomość tego, jak złudne było to myślenie, jest jednym z powodów, dla których w Kłodzku zapadła głucha cisza. Bo teraz nie tylko trzeba sobie poradzić ze skutkami potężnego żywiołu, ale też myśleć o możliwości powtórki. Powtórki w sensie ścisłym, bo powódź ma fotograficzną pamięć – niszczy te same domy, zalewa te same ulice. Jest w tym jakiś sadyzm. Jakaś potworność wynikająca z tego podobieństwa. Może dlatego do szału doprowadza mnie cover piosenki „Moja i twoja nadzieja”. Bo tegoroczna powódź to nie remake dla Netflixa, to nie powtórka na Polsacie 2 – to idzie na żywo.

Rzeka

Nie jest wcale tak, że w Kłodzku zapomnieliśmy o powodzi. Że trzeba nam było o niej przypominać nostalgicznymi wytworami popkultury. Dokładnie miesiąc przed tegoroczną katastrofą byłem w Kłodzku. W ostatnich latach znów spędzam w nim dużo czasu. Tym razem wyjątkowo udało mi się spotkać z grupą starych znajomych. Wypiliśmy kilka piw w knajpie pod twierdzą i ruszyliśmy przed siebie, by zakończyć wieczór nad Nysą. Staliśmy na nadrzecznym wale i gadaliśmy. Nie o pracy, nie o sporcie, nie o dawnych czasach. Rozmawialiśmy o solidnym murze, który wybudowano wokół stadionu; o piaskowej wyspie pod wodospadem, którą wreszcie wykopano; o pracach budowlanych postępujących wzdłuż rzeki. Rzeki, która w tych dniach była tak płytka, że pstrągi musiały wciągać brzuchy, by nie przypalić grzbietów.

Jedna rzecz nie dawała mi spokoju. W pubie pod twierdzą znów skasowano mnie na jakąś śmieszną sumę. Długo myślałem, że może mi się tak tylko zdaje, że to jakieś moje wielkomiejskie skrzywienie. Tamtego wieczoru zauważyłem jednak, że ceny wypisane nad barem nie zgadzają się z tymi, które znam z rachunków. Przerwałem więc kolejną wypowiedź z kategorii „budowle hydrotechniczne za 500”, by zapytać, o co tutaj chodzi, skąd takie różnice? Usłyszałem krótką, pełną zniecierpliwienia odpowiedź: „No, Jasiu, bo jesteś swój!”.

Uśmiechnąłem się i tylko pokiwałem głową. Noc była piękna. Nikt z nas nie wiedział, że stoimy na środku jeziora.

Numer o kulturze lokalnej powstał przy wsparciu finansowym z programu Krajowego Planu Odbudowy KPO dla Kultury, finansowanego przez Unię Europejską #NextGenerationEU.Kultura Lokalna KPO