To wszystko tam jest
Lankum, od lewej: Cormac MacDiarmada, Ian Lynch, Radie Peat, Daragh Lynch, fot. Titouan Massé

20 minut czytania

/ Muzyka

To wszystko tam jest

Rozmowa z Lankum

Ludzie często mówią, że muzyka irlandzka jest mroczna, a ona po prostu potrafi oddać całą skalę naszych emocji, opisać każde nasze doświadczenie. Nie skupia się jakoś szczególnie na ciemnej stronie naszej egzystencji, ale nie jest na nią głucha

Jeszcze 5 minut czytania

JAN BŁASZCZAK: W którym momencie waszego życia pojawiła się tradycyjna muzyka irlandzka?
IAN LYNCH:
Mamy zupełnie inne doświadczenia na tym polu. W moim domu nie słuchało się muzyki tradycyjnej. Dlatego w pierwszych zespołach, które zakładałem jako dzieciak, grałem punk rocka, crust, metal. Z muzyką irlandzką spotkałem się na dobrą sprawę dopiero jako dwudziestokilkulatek. Oczywiście byłem jej wcześniej świadomy. Jeśli dorastasz w Irlandii, to tradycyjne pieśni zawsze lecą sobie gdzieś tam w tle, ale wcześniej nie wpływały zupełnie na to, co robiłem. Dopiero kiedy założyliśmy z bratem zespół Lynched, zaczęliśmy powoli wchodzić w ten świat. Jednak i to, co wtedy graliśmy, to był raczej taki – o Boże, nie znoszę tego określenia! – folk-punk. Sięgaliśmy po elementy muzyki tradycyjnej, ale na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy, co robimy.

CORMAC MACDIARMADA: A ja dla odmiany grałem muzykę tradycyjną od szóstego roku życia. Mój ojciec i moja siostra byli skrzypkami, podczas gdy moi bracia grali w krautrockowych, eksperymentujących zespołach. Odkąd pamiętam, otaczała mnie bardzo zróżnicowana muzyka, co bardzo mi się podobało. Ciągle graliśmy i występowaliśmy na różnych scenach, więc od najmłodszych lat to była ważna część mojego życia. Nie tylko w wymiarze muzycznym, lecz także społecznym.

Mam wrażenie, że Polacy mają dość niską świadomość swoich tradycji muzycznych. Za granicą to nasze kulturowe dziedzictwo pozostaje zaś nieodkrytym lądem. Irlandzka muzyka tradycyjna znajduje się natomiast na drugim biegunie. Myślę, że w każdym większym mieście w Polsce jest pub, w którym leje się guinnessa i puszcza irlandzkie pieśni. Czy wszechobecność tej muzyki pomaga Lankum, bo słuchacze już na starcie mają jakieś skojarzenia z tą muzyką, czy przeszkadza, bo te skojarzenia są zwykle oparte na kliszach?
Ian:
Myślę, że to jest w większym stopniu przeszkoda. Rzeczywiście, wiele osób ma określone wyobrażenie na temat tego, czym jest muzyka irlandzka, ale naszym zdaniem to nie jest trafny obraz. Muzyka stała się częścią marki, jaką buduje się wokół Irlandii. Pub, ciemne piwo, znajoma melodia. Kiedy więc ludzie czytają, że gramy tradycyjne irlandzkie pieśni, od razu mają określoną wizję tego, co robimy. I to bywa przeszkodą, bo ten obraz rozjeżdża się przecież z tym, co robimy w Lankum.

Cormac: I bardzo nad tym boleję, bo to pokazuje, że ludzie przestają być ciekawi. Poprzestają na pierwszym skojarzeniu. „Tradycyjna muzyka irlandzka – to nie dla mnie”. Dopasowują nas do swojego wyobrażenia i nawet nie sprawdzają, czy rzeczywiście się w nie wpasowujemy. Tym samym w ogóle nie natrafiają na te wszystkie nasze dziwactwa, ekscentryczności, ale też wspaniale zniuansowane teksty, których zgłębienie wymaga trochę więcej uwagi.

W takim razie jak to się stało, Ian, że zdecydowałeś się jednak poświęcić tej muzyce należytą uwagę?
Ian:
Kiedy byłem nastolatkiem, wyprowadziłem się z domu: podróżowałem po Europie, mieszkałem w Londynie, grałem na ulicach. I na tym etapie zacząłem się uczyć gry na flażolecie. Może dlatego, że wcześniej słuchałem The Pogues. A za ich sprawą zainteresowałem się The Dubliners, a potem Planxty, Sweeney’s Men, The Bothy Band – zespołami, które znajdowały się w spektrum muzyki irlandzkiej. Z drugiej strony takie Planxty – zwłaszcza na początku lat 70. – miało pewien eksperymentalny, artystyczny sznyt, który mnie pociągał. Wsłuchiwałem się w muzykę tych grup, czytałem książeczki i powoli, ale konsekwentnie zacząłem poznawać pieśniarzy, od których oni czerpali. W ten sposób wypracowywałem sobie moją drogę wstecz, drogę do źródeł tej muzyki. Wchodziłem głębiej i głębiej w tradycję. I choć wskoczyłem do tej króliczej nory dobre 25 lat temu, to wciąż ją eksploruję.

Lankum, fot Tituan MasseLankum, fot Tituan Massé

Pamiętam, że tym, co najbardziej mnie zaskakiwało podczas pierwszych spotkań z muzyką tradycyjną, były teksty tych pieśni: nierzadko mroczne, przeraźliwie smutne, w jakiś sposób bezkompromisowe. Czy kiedy o tym mówię, przychodzą wam do głowy jakieś utwory?
Ian:
Tak, od razu przypomina mi się pieśń sean-nós (w starym stylu– przyp. JB), to jest wykonywana w języku irlandzkim. Jest śpiewana z perspektywy kobiety, której mąż właśnie utonął. Tutaj warto dodać, że tereny Irlandii, na których mówi się w gaelic, to głównie zachodnie wybrzeże, gdzie wiele rodzin utrzymywało się z rybołówstwa. Pieśni opowiadające o topielcu, o rozbitym statku nie są tu więc wcale niczym wyjątkowym. W tym jednak przypadku chodzi o obrazowość tekstu, w którym mąż śpiewaczki leży na dnie morza, a kraby wyjadają jego gałki oczne. To jest ciężar, którego spodziewałbym się raczej po ekstremalnym metalu – i tego raczej nie usłyszysz w popularnym irlandzkim barze w polskim mieście.

Ludzie często mówią, że muzyka irlandzka jest mroczna, a ona po prostu potrafi oddać całą skalę naszych emocji, opisać każde nasze doświadczenie. Nie skupia się jakoś szczególnie na ciemnej stronie naszej egzystencji, ale nie jest na nią głucha. W końcu to część naszego życia. Różnica polega na tym, że te cięższe, bardziej ponure utwory nie mają zwykle swojej reprezentacji w utowarowionej wersji kultury irlandzkiej, która idzie w świat.


Cormac:
Przypomniała mi się pieśń, którą czasem wykonuję z innym zespołem. Może dlatego, że też jest związana z wodą. To piękny utwór, w którym bohater godzi się z tym, że umiera. I w ostatnim wersie śpiewa o tym, jak ryby będą całować jego usta. Bardzo piękny, liryczny, a zarazem niezwykle smutny fragment. I na tym często zasadza się siła tych tradycyjnych pieśni – na wyrazistych zestawieniach, zaskakujących złożeniach, które uderzają na wielu poziomach.

Lankum

Irlandzki zespół założony w 2002 roku w Dublinie (wcześniej jako Lynched), słynący z eksperymentalnego podejścia do muzyki tradycyjnej. Jego ostatni album studyjny, „False Lankum”, został uznany za najlepszą płytę 2023 roku przez „The Guardian”, „The Quietus” i „Uncut”. Zespół wystąpi 5 października w ramach krakowskiego festiwalu Unsound.

Niesamowity w przypadku tych pieśni wydaje mi się także kontekst, który towarzyszył ich wykonywaniu. Najczęściej śpiewała je jedna osoba, więc nic nie odciągało twojej uwagi od głosu. To działa bardzo mocno. Znów, tkwi tu kolejny paradoks, bo słuchanie tych pieśni było doświadczeniem zarazem samotności, jak i wspólnoty.

Jeśli już o wspólnocie mowa, to opowiedzcie o sesjach organizowanych tradycyjnie w irlandzkich pubach. Wieczorach, podczas których można dołączyć do muzyków i śpiewać z nimi pieśni. Jak ważne to było dla was doświadczenie?
Cormac:
Tam wszystko się zaczęło. Poznaliśmy się w pubach – i mam tu na myśli zarówno poziom muzyczny, jak i czysto ludzki. Pamiętam wyraźnie, kiedy po raz pierwszy usłyszałem, jak chłopaki śpiewają „Cold Old Fire” w jednym z dublińskich pubów. To musiał być The Thomas House, ewentualnie Shebeen Chic. Momentalnie mnie to uderzyło, nie miałem wątpliwości, że chciałbym z nimi grać. Fakt, że w Irlandii sesje wciąż funkcjonują i mają się dobrze, jest naprawdę czymś wyjątkowym.

Ian: Myślę, że nie będzie przesadą powiedzieć, że Lankum nie istniałoby, gdyby nie tradycja śpiewania w pubach. Tak jak powiedział Cormac, poznaliśmy się na sesjach organizowanych w knajpach i tam zaczęliśmy razem grać, śpiewać, uczyć się harmonii. Wszystkie nasze wczesne utwory, piosenki z albumu „Cold Old Fire” ćwiczyliśmy najpierw przez lata w pubach. To olbrzymia część naszego dorobku.

Mamy bardzo dużo szczęścia, że kultura pubowych sesji jest w Irlandii wciąż żywa. Nie widziałem tego w innych krajach. Na pewno nie w takim stopniu. Oczywiście, inne narody mają swoją tradycyjną muzykę, mają folkowe piosenki, ale często takie występy mają znamiona pewnego performansu, odgrywania roli – muzycy ubierają się w kostiumy, a nawet jeśli nie, to ich występowi towarzyszy atmosfera rodem z muzeum. W Irlandii to jest bardzo żywotna część naszej tożsamości. Nie tylko wśród muzyków, lecz także wśród słuchaczy, z którymi te pieśni wciąż rezonują. To nie jest tak, że my chcemy się za ich sprawą przenieść do Irlandii sprzed dwustu lat. Nie, te pieśni, nasze wspólne śpiewanie jest czymś bardzo autentycznym, współczesnym – jest ważną częścią naszego życia w 2024 roku. Co jest dość nieprawdopodobne.

Jak to wygląda od strony ekonomicznej? Czy ktoś w ogóle zarabia na sesjach?
Ian:
Zazwyczaj dwóch, trzech muzyków ma umowę z właścicielem lokalu i w jej ramach występują, powiedzmy, w każdą środę od 21.00 do północy. I przez te trzy godziny oni grają gdzieś w kącie sali, za co płaci im się na koniec wieczoru, załóżmy, 210 euro, żeby łatwo się dzieliło. I dlatego że ta trójka występuje regularnie w określonym dniu i w określonych godzinach, do tego pubu schodzą się inni muzycy, którzy się przyłączają. Wspólnie grają i śpiewają tradycyjne utwory. A liczba pieśni, które są powszechnie znane, idzie w setki. Jeśli tylko miałeś w swoim życiu moment, kiedy uczyłeś się grać muzykę irlandzką, to na pewno znasz te kawałki. Ten zbiór utworów jest tak duży, że niemal każdy może w dowolnym momencie wejść do pubu i dołączyć. Bywa więc i tak, że w sali występuje nagle nawet dwudziestu muzyków, ale wciąż tylko tych trzech dostaje wynagrodzenie. Choć czasami właściciel nagradza też pozostałych, sprzedając im piwo za połowę ceny.

Cormac: Co jest bardzo niebezpieczną praktyką!

Ian: Pełna zgoda. Pieniądze dostają więc tylko ci muzycy, którzy stanowią trzon zespołu. Bo to ich obecność napędza sesje.


Cormac:
Warto dodać, że to są spotkania, w których biorą udział muzycy będący na bardzo różnym poziomie. I myślę, że to jest również wyjątkowa sytuacja, w której możesz grać na równych zasadach z instrumentalistami, którzy są od ciebie dużo lepsi. Co jest oczywiście niezwykle rozwijające, bo nie tylko się uczysz, ale też widzisz, jaki poziom chciałbyś osiągnąć.

Ian: Uczysz się utworów, uczysz się nowych technik wykonawczych i dzięki temu rozwijasz się na wielu poziomach.

Cormac: I to wszystko dzieje się bardzo powoli, w określonym rytmie: rozpoznajesz melodie, poznajesz muzyków, ich maniery. Cały ten proces jest hipnotyczny. Wychodzisz na scenę, bo chcesz chwilę pośpiewać, i myślisz sobie, że dołączasz tylko na chwilę, a tu wybija dwunasta i okazuje się, że wciągnęło cię na trzy godziny.

Unsound 2024

Tegoroczny festiwal odbywa się pod hasłem „Noise” i trwa od 29 września do 6 października 2024 roku. Wśród artystów, którzy wystąpią w Krakowie, znajdują się m.in. Lankum, Kali Malone, Bill Callahan, Antonina Nowacka, Yellow Swans i Laurel Halo.

Pełny program na stronie festiwalu.

Skoro tych pieśni są setki, to jak wybieracie utwory na płytę? Czy to są po prostu wasze ulubione numery, czy chodzi też o sposób, w jaki one do siebie pasują?
Ian: Na takim najbardziej podstawowym poziomie to są po prostu piosenki, które lubimy. Cały czas uczymy się nowych numerów, więc kiedy zaczynamy prace nad albumem, zawsze każdy z nas ma trochę typów. Sprawdzamy, które z nich pasują nam wszystkim, i gdy mamy już taki zestaw, bierzemy się do pracy. Mniej więcej w połowie przypadków osiągamy rezultaty, które są dla nas zadowalające. Bo jeśli pracujesz nad jakimś utworem tygodniami i nic z tego nie wychodzi, to znaczy, że trzeba odpuścić.

Po każdej sesji nagraniowej zostaje nam cztery, pięć numerów, które z różnych powodów nie trafiają na płytę. Czasem piosenka może wyjść świetnie, ale nie da się jej wpasować w album. Innym razem po prostu nie potrafimy oddać sprawiedliwości danemu utworowi. Przyznam, że jest parę takich pieśni, które kochamy i próbujemy nagrać za każdym razem, kiedy wchodzimy do studia. I nigdy nie udaje nam się tego zrobić w zadowalający nas sposób. Zostawiamy je i mówimy sobie, że spróbujemy następnym razem. I następnym razem też się nie udaje. Mamy więc trochę materiału, który ciągle czeka na swój czas.

Jak bardzo irlandzkie pieśni różnią się między sobą w zależności od regionu?
Ian:
Różnice są znaczne i mają odzwierciedlenie zarówno w stylu ich wykonywania, jak i w samych pieśniach i ich tematyce. W zależności od regionu ludzi pociągają różne historie i sposoby ich opowiadania. W Dublinie i jego okolicach najczęściej trafisz na pieśni opowiadające z humorem o życiu na ulicach dużego miasta. Jeśli skierujesz się w głąb kraju, znajdziesz więcej utworów opiewających piękno przyrody i pełnych lokalnego patriotyzmu. W śpiewanych na zachodnim wybrzeżu pieśniach sean-nós będzie przeważała tematyka miłosna, podczas gdy te z północy wyróżniają się swoją poetyckością. Przy czym w każdym z tych miejsc trafisz na Irlandczyków śpiewających pieśni popularne w całym kraju. Nikt nie będzie cię też zniechęcał do utworów z innego regionu. Irlandczycy z Belfastu śpiewają pieśni z Connemary, jeśli tylko im się podobają. Mało tego, nierzadko w pubach można usłyszeć tradycyjne pieśni angielskie, które mają w Irlandii swoich miłośników. Zwłaszcza że niektóre z nich trafiły do nas 200–300 lat temu i z czasem doczekały się lokalnych przeróbek. To zresztą naturalny proces – pieśniarze zmieniają nazwy miejsc, imiona bohaterów, żeby lepiej wpasować się w lokalny kontekst.

Cormac: Dodajmy, że każde irlandzkie miasto i każda irlandzka wieś mają też pieśń o tym, że są najlepszym miejscem na świecie.

Lankum, fot. Richard DumasLankum, fot. Richard Dumas

Wasz ostatni album studyjny nosi tytuł „False Lankum” (Fałszywe Lankum). To przewrotny wybór w kontekście sceny, która zawsze przywiązywała szczególną wagę do autentyzmu. Jakie jest wasze stanowisko w tej sprawie? Co wolno, a czego nie wolno w muzyce tradycyjnej? Dlaczego jesteście fałszywi? No i kto jest prawdziwy?
Ian:
To jest bardzo ciekawa, tocząca się od niepamiętnych czasów dyskusja. I prawdę mówiąc, nie sądzę, aby kiedykolwiek się zakończyła. Będzie trwała tak długo, jak długo ludzie będą angażowali się w słuchanie i wykonywanie muzyki tradycyjnej. I rzeczywiście tytuł „False Lankum” nawiązuje do tego fenomenu, puszcza do niego oko. Jesteśmy przecież świadomi tej muzyki, jej historii, zasad jej wykonywania i parametrów, jakimi powinna się odznaczać, stąd wiemy, że w Lankum nie gramy tradycyjnej muzyki irlandzkiej. Ona jest po prostu ważnym elementem tego, co robimy. I takie postawienie sprawy powoduje, że nie musimy się tak bardzo przejmować tymi wszystkimi rozterkami dotyczącymi fałszu i autentyczności. Bo „tradycja” to rzeczywiście określona, rygorystyczna dyscyplina. I sam fakt, że gramy w czwórkę i aranżujemy pieśni na taki właśnie skład, sprawia, że nasze numery nie są tradycyjne. Przecież z założenia powinny być śpiewane solo! A my nie dość, że gramy we czwórkę, to jeszcze sięgamy po harmonie, co też nie jest do końca zgodne z irlandzką kulturą...

Cormac: To zabieg dużo bardziej popularny w angielskich pieśniach.

Ian: Zdecydowanie! Jak widzisz, już na starcie odpadamy z konkursu na zespół tradycyjny. Skoro więc nigdy nie będziemy w zgodzie z muzyką tradycyjną, to po co w ogóle mieć hamulce? Czy nie lepiej zacząć numer czterominutowym drone’em? Skoro już wyszliśmy poza ten tradycyjny krąg, to idźmy dalej, bo co nas ogranicza?

Cormac: Znam ludzi, którzy oceniają muzykę tradycyjną, posługując się bardzo sztywnymi wytycznymi. Szczerze? Myślę, że to jest super sprawa. Naprawdę, trzymam za nich kciuki. Bo to jest nerdostwo, które jest warte uznania. Nie widzę jednak konfliktu pomiędzy ich podejściem a tym, co nas kręci. Jeżeli masz szacunek do tego, skąd wzięła się ta muzyka, i do ludzi, dla których jest ona ważna, to powinno być w porządku. Niech każdy robi to, co go kręci.

Ian: Tym bardziej że niezależnie od tego, co będziemy robić w Lankum, tradycja będzie żyła dalej. Instrumentaliści będą nadal grali irlandzkie melodie, śpiewacy będą nadal śpiewać na modłę swoich przodków – to wszystko będzie trwało. My temu nie zaszkodzimy, robiąc to w inny sposób. Mało tego, mam nadzieję, że znajdą się ludzie, dla których Lankum będzie tym, czym dla mnie było Planxty. Że parę osób zainteresuje się dzięki nam tradycyjnymi melodiami, zacznie czytać teksty, wgryzać się w nuty, że dla części naszych słuchaczy okażemy się taką furtką do tradycji.

Wspomnieliście o tym czterominutowym dronie i rzeczywiście to są zabiegi, które zwracają uwagę na „False Lankum”. Z drugiej strony czy w tradycji nie było drone’ów? Czy takiej roli nie odgrywała choćby lira korbowa?
Ian:
Jasne, drone’y stanowią element irlandzkiej muzyki tradycyjnej od wielu lat! To jest rodzaj dźwięku, który możesz bardzo łatwo uzyskać na uilleann pipes (rodzaj irlandzkich dud – przyp. JB). Irlandzcy muzycy emulowali je także na concertinie lub grając dwudźwięki na skrzypcach. We Francji drone’owało się za sprawą dud, które nazywały się musette. No i oczywiście masz jeszcze lirę korbową. Widać więc, że drone’y pełniły ważną funkcję w wielu różnych tradycjach muzycznych. Oczywiście znacznie później pojawiło się drone music jako odrębny gatunek, będący częścią minimalistycznej szkoły – my jednak sięgamy po nie właśnie ze względu na ich obecność w tradycji.

Tylko trochę bardziej dajecie nimi po uszach.
Oczywiście, zwielokrotniamy ich siłę, wyciągamy je na pierwszy plan w stosunku do tego, jak funkcjonowały w przeszłości – ale one tam były. I tak samo jest z tym posępnym nastrojem, o którym rozmawialiśmy. Kiedy słuchacze zwracają uwagę, że muzykę Lankum wyróżnia jej mroczny komponent, odpowiadam: to wszystko tam jest. Być może dzięki nam on jest bardziej widoczny, ale wypływa wprost z tradycji.

Cormac: Jeśli grasz drone’y, to automatycznie sprawiasz, że wszystko zwalnia. Nawet sposób, w jaki myślisz, bo musisz odpowiadać na pewne niuanse, minimalne wahania. Muzyka tradycyjna ma tendencję do tego, żeby operować dużą dynamiką, a my musimy działać inaczej, co bardzo mi odpowiada.

Od kilku lat media poświęcają sporo uwagi nowej irlandzkiej scenie tradycyjnej, bo to nie tylko wy, ale też zespół Landless czy John Francis Flynn. Jak to wygląda z waszej perspektywy? Czy rzeczywiście możemy dziś mówić o takiej scenie, czy to sukces Lankum sprawił, że dziennikarze zaczęli się rozglądać za podobnie grającymi zespołami?
Cormac:
Myślę, że bliższe prawdy jest to drugie wytłumaczenie: jeden zespół trochę się przebił i ludzie nagle zdali sobie sprawę, że dzieje się coś ciekawego. Tyle tylko, że my przecież działamy od lat.

Ian: Ta muzyka, to bardziej eksperymentalne podejście do tradycji rozwija się w Irlandii od dobrych 15 lat, ale rzeczywiście w ciągu ostatniego roku czy dwóch stało się ono bardziej medialne. Prawdę mówiąc, jestem trochę zakłopotany, kiedy czytam o „irlandzkiej scenie”, bo nie wydaje mi się, żeby ona rzeczywiście istniała. Nie dzisiaj. Może dziesięć lat temu, kiedy wszyscy biegaliśmy po pubach, braliśmy udział w tych samych sesjach, wspólnie śpiewaliśmy – ale teraz wszyscy gramy w zespołach i jesteśmy w nieustannej trasie. Trudno więc mówić o scenie, kiedy w Dublinie nikogo nie ma. Wszyscy się rozjechali.

Cormac: Ale oczywiście, tak – znamy się dobrze. Mamy wspólną historię. Graliśmy niezliczoną ilość razy z Landless, Johnem Francisem Flynnem, ze wszystkimi tymi artystami, bo Dublin jest sporym miastem, ale samo to środowisko nie jest znowu takie wielkie.

Czyli scena istniała, ale jeszcze zanim media nazwały ją sceną?
Ian:
Tak, myślę, że szczyt tego zjawiska przypadł na lata 2010–2015. Wtedy nie było wieczoru, żebyśmy nie spotykali się na sesjach, które płynnie przechodziły we wspólne imprezy. Co miesiąc spotykaliśmy się też na folkowych imprezach w barze The Grand Social i choć graliśmy tam wiele razy, to zawsze było to wielkie wydarzenie – właśnie dlatego, że przychodzili tam wszyscy.

To na koniec przyznajcie się: kiedy ostatnio śpiewaliście w pubie?
Cormac:
Wczoraj.

To chyba jednak nie jesteście tacy fałszywi.
Cormac:
Na to wychodzi (śmiech).