Ambient jako schronienie
Ihor Jaliveć, fot. archiwum artysty

14 minut czytania

/ Muzyka

Ambient jako schronienie

Rozmowa z Ihorem Jalivćem

W Ukrainie wydaje się teraz mnóstwo muzyki. Nawołuje ona do działania – do walki, do trwania, do obrony kraju. To wszystko wspaniałe, ale chciałem dać słuchaczom coś, przy czym mogliby się zatopić w myślach, przywołać przyjemne wspomnienia, po prostu się odprężyć

Jeszcze 4 minuty czytania


IVAN SHELEKHOV
: Porozmawiajmy o ambiencie w Ukrainie i o twoim nowym albumie, Etudes, jako refleksji na temat życia w czasie wojny. Czy można powiedzieć, że to antidotum na stres, z jakim mierzą się aktualnie Ukraińcy, krążek o ‒ w pewnym sensie ‒ terapeutycznym, leczniczym charakterze?
IHOR JALIVEĆ:
 Właśnie tak to odczuwam. Kiedy pisałem ten album, po raz pierwszy w życiu zastanawiałem się nad tym, jak przyjmą i odbiorą go słuchacze – zazwyczaj zupełnie o tym nie myślę. Z powodu trwającej wojny bardzo zależało mi na tym, żeby ten album miał nieco terapeutyczny, relaksacyjny wpływ na odbiorców. To kontynuacja mojej poprzedniej płyty, która była bardziej minimalistyczna i wzięła się z mojej miłości do Erika Satie, do minimalizmu w ogóle. O ile przy pierwszym albumie chciałem po prostu napisać muzykę, która będzie podobać się mnie i której sam chętnie słuchałbym wieczorami, o tyle „Etudes” tworzyłem już z myślą o słuchaczu. W Ukrainie wydaje się teraz mnóstwo muzyki. Nawołuje ona do działania – do walki, do trwania, do obrony kraju, do aktywności. To wszystko wspaniałe, póki nie ograniczamy się do utworów z gatunku „bajraktarszczyzny”.

Ta fala chyba już minęła?
Wiesz, jeśli poruszasz się głównymi ulicami albo gdzieś w okolicach dworców autobusowych, słyszysz to na każdym kroku. Wciąż jednak powstaje też naprawdę ciekawa muzyka, bardziej urozmaicona, emocjonalnie nasycona. Na przykład Żadan i Sobaky są ekstra. Mam jednak poczucie, że brakuje muzyki, która pozwoliłaby ludziom trochę wyciszyć emocje. Wszyscy chcemy, żeby okupant dostał łomot, to jasne, ale pod względem emocjonalnym wielu ludzi przechodzi przez trudny okres. Chciałem, żeby mogli puścić sobie coś spokojnego, co pomoże im się rozluźnić. Zatopić się w myślach, przywołać przyjemne wspomnienia, po prostu się odprężyć. Sądząc po licznych opiniach, jakie do mnie dotarły, udało się ten cel zrealizować.

A czy pojawiły się opinie, które cię zdziwiły?
Jedna z ostatnich prezentacji odbyła się we Lwowie i pewna kobieta, zdaje się, że z Kanady, powiedziała: „Spodziewałam się jazzu. Początkowo nie rozumiałam, co się dzieje, ale zostałam i pod koniec koncertu poczułam, że czas przeleciał błyskawicznie. Z podobnych rzeczy słuchałam wcześniej tylko Pink Floyd”. Była to osoba zupełnie nieznająca sceny ambientowej, ale wzięła kontakt, namiary na Bandcamp, kupiła płytę. Bardzo lubię, kiedy ludzie całkowicie spoza tego świata przychodzą i zanurzają się w muzykę. Nawracanie zawsze jest ciekawe.

Byłeś świadkiem wielu takich nawróceń w trakcie swojej kariery?
Z zespołem Gamardah Fungus mieliśmy tego sporo. Pamiętam pierwsze koncerty, podczas których graliśmy zarówno dark ambient, jak i doom. Kiedy Serhij Jahoda kładł się na ziemi i podnosił gitarę, ludzie podchodzili, brzdąkali na niej. To był efekt wow, coś niezwykłego, że można wejść na scenę, że koncerty mogą być tak immersyjne. Ogromnie to lubimy, mnóstwo ludzi podchodzi potem i mówi: „Super doświadczenie, nigdy czegoś takiego nie przeżyliśmy. Chcemy więcej! Przyjeżdżajcie!”. Wiele takich sytuacji mieliśmy z Fungusami i mam nadzieję, że to nie koniec.


Pomówmy o twoich koncertach. W ciągu ostatnich dwóch lat występowałeś dość często solo.
W Kijowie, Lwowie, Tarnopolu. I w Chmielnickim, który po prostu kocham. To chyba jedno z moich ulubionych miast do grania. Z moim pierwszym zespołem, Submatukana, uwielbialiśmy grać w Doniecku. Panowała tam specyficzna atmosfera, kiedy na topie był drum’n’bass i basscore, czyli jakieś dwadzieścia lat temu. Coś magicznego. Graliśmy kiedyś na leśnej polanie. Ot tak, kilka tysięcy ludzi idzie do lasu na koncert. Niesamowity odlot! Myślę, że nawet na wielkich koncertach w Kijowie nie zbieraliśmy takiej publiczności, nawet kiedy na GogolFest przyjechał Venetian Snares.

Wolę koncertować niż pracować w studiu, czerpię z tego dużo energii. Potrzebuję feedbacku od ludzi, to daje mi zapał do tworzenia. Kiedy długo nie występuję, to aż mnie skręca. Chcę podróżować, poznawać nowych ludzi, brać udział w wymianie myśli. Dlatego ostatnimi czasy nie daję zwyczajnych koncertów ‒ przygotowuję też wykłady, robię prezentacje, żeby nie ograniczać się do schematu „przyjechał – zagrał – wyjechał”, ale prowadzić prawdziwy dialog z publicznością. Wypracowałem sobie taki model występów i bardzo mi on odpowiada. Czuję się komfortowo w galeriach sztuki czy małych muzeach, gdzie można zgromadzić jakieś pięćdziesiąt do stu osób i z nimi porozmawiać. To takie przyjemnie kameralne. Może się starzeję?

Ihor Yaliveć, fot. archiwum artystyIhor Yaliveć, fot. archiwum artysty

Jak widzisz dzisiaj życie – również muzyczne ‒ w Dnieprze?
Ostatnio wszystko nieco przystopowało. Nic dziwnego, w końcu teraz codziennie coś nad nami lata. Organizujemy małe, zamknięte koncerty na maksymalnie pięćdziesiąt osób, mini imprezy dla znajomych, nic wielkiego. Myślę sobie, że w Dnieprze jeszcze nie czas na wielkie eventy. Jestem zwolennikiem organizowania wydarzeń online. Nagrywania w schronach i umieszczania tego wszystkiego na YouTubie albo gdzie indziej, z możliwością wpłacania darowizn. Dniepr jest aktualnie miastem przyfrontowym i to się bardzo wyraźnie odczuwa. W ostatnich latach wszystkie festiwale i wydarzenia w mieście miały charakter charytatywny. Zbieraliśmy pieniądze dla armii, dla konkretnych wojskowych, naszych znajomych, którzy walczą. Mamy na przykład klub Module, wokół którego gromadzi się duża społeczność, wielu jej członków służy teraz w wojsku i występy muzyków oraz lokalne festiwale pozwalają regularnie zbierać dla nich datki.

W Dnieprze ukształtowała się muzyczna wspólnota, która cały czas działa i jesienią, mam nadzieję, ukaże się kompilacja ukraińskiej muzyki eksperymentalnej. Już trzecia, jaką przygotowuję dla londyńskiego labelu Flaming Pines wraz z jego założycielką Kate Carr. Oprócz Gamardah Fungus znajdzie się na niej prawdopodobnie jeszcze troje muzyków z Dniepra. Jest tu całkiem interesująca i oryginalna scena lokalna. Wszyscy nieustannie coś robią. Był taki okres, jeszcze przed pełnoskalową inwazją, kiedy ludzie wyjeżdżali stąd do Kijowa, następował odpływ talentów. Wtedy martwiłem się, że nikt tu już nie zostanie. Teraz obserwuję, jak działa duże centrum kultury DCCC, które nieprzerwanie realizuje wartościowe projekty, jest festiwal Konstrukcja.

Uwielbiam Dniepr. Kiedyś był stolicą drum’n’bassu, muzyki eksperymentalnej, industrialnej. Pamiętam, jak przyjeżdżali tu muzycy z Holandii i mówili: „Przyjechaliśmy konkretnie na ten festiwal, bo wiemy, że w Dnieprze scena industrialna jest mocna”. Uważam, że pod względem muzycznym jest to jeden z najprężniejszych ośrodków w Ukrainie. Tylko Kijów może z nim konkurować. Wcześniej często jeździliśmy z koncertami do Odessy, ale wydaje mi się, że tam też lepiej nie organizować teraz dużych imprez. Formuła online to póki co najlepsze wyjście dla miast, które cierpią przez Rosjan.

Zahaczyliśmy już o temat różnorodnych formatów twoich występów. W Kijowie zaprezentowałeś trzy różne programy. Opowiedz o tym doświadczeniu.
Faktycznie bardzo się od siebie różniły. Najpierw była prezentacja online – opowiadałem o albumie, muzyce i syntezatorach modularnych, grałem na nich. To wydarzenie odbyło się w ramach KORA Late Night Show, u Dmytra Radzeckiego. Lubię ten rodzaj nieformalnej interakcji. Wiedziałem, że Dmytro prowadzi taki program, więc napisałem do niego: „Musimy kiedyś zrobić coś razem!”. Zwłaszcza że on też pochodzi z Dniepra. Oczywiście w trakcie zbieraliśmy darowizny na bieżące potrzeby. Drugi występ miał miejsce w klubie Otel, gdzie odbywa się festiwal czy też seria imprez Нойз Щосереди (Środy z Noise’em). Spisaliśmy się z organizatorem, mówi: „Spoko, super, znam cię. Ale ty przecież nie grasz noise’u”. Odpowiedziałem: „To będzie improwizacja. Wezmę sample z Submatukany, z moich starych utworów”. Wyszło dosyć uporządkowanie jak na improwizację, jestem bardziej niż zadowolony. 

Na trzeci występ zostałem zaproszony do klubu na Kyryliwskiej w Kijowie w ramach festiwalu ambientowej, eksperymentalnej muzyki Miasma of the Real. Tam w zasadzie grałem to, co tworzę na co dzień: trochę „Etudes”, trochę rzeczy z albumu „Still Life”, trochę materiału, nad którym aktualnie pracuję. Na tę chwilę to mój standardowy set. Dlatego tak to się ułożyło, trzy absolutnie odmienne występy.


Przywykłem myśleć o tobie jako o muzyku grającym w zespole. Najlepiej znam cię z Gamardah Fungus. Pamiętam wasze występy z początku poprzedniej dekady. Tymczasem w ostatnich latach wypuszczasz albumy solowe, grasz sam. Dlaczego?
Przyczyny są dwie. Pierwsza – oddzielam muzykę Gamardah Fungus od swojej. Pod względem emocjonalnym i stylistycznym to dla mnie różne rodzaje muzyki. Fungus jest bardziej mroczny, mistyczny, kosmiczny, gęsty, niekiedy nawet depresyjny. Przy tej muzyce się nie zrelaksujesz. To raczej takie lynchowskie doświadczenie. Zresztą zarówno ja, jak i Serhij jesteśmy fanami Davida Lyncha i często podczas live’ów wykorzystujemy sample z jego filmów.

On o tym wie?
Podrzucałem mu nagrania z naszych występów, wysłałem nawet jeden album. Słyszałem, że to taki facet, który faktycznie czyta i słucha. A że nie odpowiada – nieważne. Miałem okazję zamienić z nim dwa słowa, kiedy przyjechał promować swoją książkę o jodze i medytacji. Wydaje mi się, że tak naprawdę to jest taki żartowniś. Nie jest mistykiem. Sądzę, że on się podśmiechuje z tego, co o nim mówią: „Pana filmy są takie skomplikowane! Tyle w nich filozofii!”. A on sobie myśli: „Ja po prostu chciałem nakręcić, jak David Bowie zamienił się w czajnik! Bo to śmieszne!”. Rozumiem, że pytasz o prawa autorskie. Nie używamy jego materiałów w nagraniach, wyłącznie podczas występów na żywo. Bierzemy ostatnie Twin Peaks, wycinamy jakąś frazę i wrzucamy, gdzie trzeba. Idzie partia gitarowa, góra ‒ góra ‒ góra, i dodajemy ten sampel. Jeśli napisze, że jesteśmy mu coś winni, to myślę, że jakoś się dogadamy.

Wracając do tego, jak to się stało, że zacząłem robić projekty solowe – po prostu zebrało mi się dużo materiału, który nie pasował do formatu Gamardah Fungus. Chciałem go jednak wypuścić. Zrobić coś swojego, bo materiał mi się podobał. Mnóstwo tam solowych wariacji, solowe pianinko, pseudogitarka… Wiedziałem, że w muzykę Fungusów nijak się to nie wpasuje. Wydałem pierwszy album, a potem zaczęła się pełnoskalowa wojna i Serhij powiedział: „Nie jestem w stanie grać na żywo. Potrzebuję przerwy. Wrócimy do koncertowania, jak skończy się wojna, po naszym zwycięstwie”. A ja po prostu wiem, że potrzebuję feedbacku, potrzebuję grania.

Kiedy wypuszczałem pierwszą płytę, nie podejrzewałem, że ta wojna będzie aż takim koszmarem. Album wyszedł od razu na winylu. Nawet nie pamiętam, w jaki sposób nawiązałem kontakt z Bradem Deschampsem, który wydał go w kanadyjskim labelu Polar Seas Recordings. Na drugą płytę nie miałem nawet jeszcze materiału, kiedy Brad w rozmowie rzucił: „Mam znajomego, który prowadzi w Stanach wytwórnię Whited Sepulchre Records i pytał, czy masz coś nowego, bo chciałby wypuścić twoją muzykę”. Ja mu na to: „Cholera, jeszcze nie, ale daj mi kontakt, pogadamy”. I poszło. Dlatego ukazały się dwie płyty. Nie mogę powiedzieć, żebym specjalnie się do tego przygotowywał. Gamardah Fungus narodziło się swego czasu w sposób naturalny, Submatukana zrobiła sobie przerwę i wtedy postanowiliśmy z Serhijem Jahodą pograć razem, nagrać pierwszy album, a potem rozwinęło się to dalej. Wszystko poukładało się samo. Nie snułem nigdy żadnych konkretnych planów – dzisiaj muszę zrobić to, a jutro tamto.

Ale jakieś plany na najbliższą przyszłość zapewne masz?
Tak, szczególnie na tę jesień. Po pierwsze, jak wspomniałem, szykujemy trzecią już kompilację ukraińskiej muzyki eksperymentalnej autorstwa artystów, którzy mimo wojny pozostali w Ukrainie, cały czas pracują i komponują. Dwie poprzednie również ukazały się w labelu Flaming Pines. Całość dochodu z tych wydawnictw przekazujemy na rzecz SZU – konkretnie tam, gdzie wiemy, że są nasi znajomi. W 2022 roku w Wielkiej Brytanii działał obóz dla uchodźców z Ukrainy i Kate przekazała na niego zebrane pieniądze. Z działalności twórczej bierze się realna pomoc. Robimy to, co lubimy, a potem nasza praca pomaga ludziom. Nie ma z tego milionów, ale nawet dwa tysiące euro to jakaś pomoc. Tracklista jest już ułożona. Teraz muszę ją wysłać do Kate, żeby mogła zacząć działać z produkcją, designem, przygotowaniem premiery.

Potem wyjdzie album jednego z dnieprzańskich muzyków z naszym wspólnym utworem. Dosłownie w ubiegłym tygodniu zakończyliśmy prace. To moja pierwsza solowa współpraca z innym artystą. Pracujemy też nad płytą Gamardah Fungus. Po raz pierwszy w historii zespołu nie będzie na niej gitary. Serhij gra na rozmaitych instrumentach samoróbkach, szumiących ustrojstwach, pedałach – będzie dudnić i szeleścić. Ja dodaję trochę noise’u z syntezatorów – to będzie album drone ambientowy, w bardzo fajnym labelu. To idealny czas, by wypuścić płytę w tej wytwórni, bo ona bardzo wspiera Ukrainę, a osoby, które za nią stoją, to wielcy patrioci i w ogóle ludzie przez duże L. Świetnie, że w końcu, po wielu latach znajomości możemy razem popracować. Czekam na to wydawnictwo.


Poza tym piszę kolejny album solowy, na razie mam z nim mnóstwo trudności technicznych. To będzie specyficzna płyta, wystąpię na niej bardziej w roli dyrygenta niż kompozytora. Muzyka zostanie napisana przy użyciu syntezatora modularnego i paru innych narzędzi, ale kompozycji nie stworzę ani ja, ani sztuczna inteligencja, tylko coś jeszcze innego.

Jeszcze co do planów – mało mamy kontaktów z Polską i z tego powodu niewielu słuchaczy nas tam zna. To bardzo dziwne, że nasze krążki są obecne w tylu krajach – w Niemczech, Portugalii, Włoszech, Hiszpanii, Meksyku, USA, Japonii, a nawet Australii i Nowej Zelandii – tymczasem chciałoby się, żeby sąsiedzi poznali nas lepiej. Mam nadzieję, że po zakończeniu wojny będziemy mogli pojechać z trasą również do Polski.

Przetłumaczyła Katarzyna Fiszer