ZA DARMO: Czas Apokalipsy
Robota ruszyła pełną parą. Mężczyźni malowali zaciekle, złocili ściany otchłani, starając się zmienić ją w coś, czym nie była. Podobnie jak ordynarne pijackie występki, które – odpowiednio opowiedziane – próbowały stać się przypowieścią
Kilka dni temu czytałam gazetę literacką, a w niej wywiad ze znanym pisarzem. Zobaczyłam ślimaka pełzającego po ostrzu brzytwy, a później też otchłań. Brzytwa była wyślizgana i tępa, a ślimak rozgorączkowany i niezdarny. Długo chodził po tej brzytwie w tę i we w tę, bez celu – aż w pewnym momencie spadł.
Podeszłam do przepaści, żeby zobaczyć, czy ślimak przeżył. Otchłań, w przeciwieństwie do tępej brzytwy, była rzeczywiście groźna i ponura. Na czymś, co przypominało sklecone naprędce dno, dojrzałam trzech mężczyzn próbujących pomalować otchłań w barwy biblijne. Ten, który z jakiegoś powodu nie był w stanie mówić, siedział oparty o ścianę i z szeroko otwartymi oczami mieszał farby. Drugi stał i gadał coś niby od niechcenia, lecz z gorączką w oczach. Trzeci przykucnął z notatnikiem i pytał. Między nimi dygotał przestraszony, wciąż żywy ślimak.
Zapytałam, czy potrzebują pomocy, ale zaprzeczyli. Koniecznie chcieli się przedstawić. Podali swoje biogramy: imiona i nazwiska, datę urodzenia oraz hobby. Wszystko podobne, jakby ściągali od siebie nawzajem. Mężczyzna z notesem zabrał się do pracy, a ja zorientowałam się, że panowie odgrywają czytany już przeze mnie wywiad. Wyglądali, jakby to nie był ich pierwszy raz. Przeszło mi przez myśl, że może odbywają jakąś karę.
„Wróćmy do Vargi podróżnika. Opowiesz, jak było z ratowaniem go w Miszkolcu?” „To były moje urodziny, nie bardzo pamiętam które, pięćdziesiąte chyba” – opowiadał ten z gorączką. „Niezła balanga, która wzięła się z niczego. Przez trzy dni piliśmy wino. Czwartego dnia Krzysiek wstał rano i rzucił: W sumie to dobrze się czuję, może ja pojadę do Miszkolca i przywiozę zapas wina. I mangalicę”.
W głowie odpaliła mi się piosenka 19 Wiosen, nie potrafiłam jej zatrzymać. Zespół śpiewał: „Trzech ich było, jak w niebie króle, lecz ci osiedlowymi włóczęgami byli w ogóle (...) / gdy to słońce, co je wszyscy znamy, powoli się kryło za bloków linią / to oni w sklepie kupowali tanie wino”.
Farby wymieszano, można było przystąpić do malowania. Ślimak odbijał się od ścian otchłani po zadziwiająco regularnej trajektorii. Przypominał mi załogę nałogowców ze skwerku pod moim domem, którzy całymi dniami uparcie pokonują tę samą trasę: z murku pod kościołem do sklepu monopolowego i z powrotem. Ulica jest wąska i brukowana, ale ruchliwa. Trzeba być ostrożnym, żeby w trakcie przeprawy nie wpaść pod auto. Muzyka w głowie grała, mężczyzna z gorączką odtwarzał wywiad.
„No raczej nie przyjadę, nie czuję się najlepiej, ale spokojnie, jest Kamil, on nie brał udziału w zabawie, akurat przyjechał, to pojedziemy razem. Ale co się stało?” „No wiesz, rozbiłem samochód i trzeba mnie zabrać”.
Na największe awantury, które wybuchają na tym moim skwerku, najczęściej w okolicach świąt i długich weekendów, mam własne określenia: „badełej” i „łałałington”. Pierwsze wzięłam z filmiku na YouTubie, drugie po prostu mnie śmieszy. Być może jestem wredna. Choć może zwyczajnie brakuje mi jednego słowa, w którym zawierałyby się gniew i wściekłość na nocne zaczepki; współczucie dla uzależnienia; sympatia, gdy nałogowcy wyciągają ręce, by pogłaskać psa, i strach, gdy biją się i krzyczą. Poza tym czasem mówię im „dzień dobry”, a czasem unikam kontaktu.
Robota ruszyła pełną parą. Mężczyźni malowali zaciekle, złocili ściany otchłani, starając się zmienić ją w coś, czym nie była. Podobnie jak ordynarne pijackie występki, które – odpowiednio opowiedziane – próbowały stać się przypowieścią.
„Podał nam namiary. Knajpa się nazywała Zielony Król, gdzieś przy obwodnicy Miszkolca, ciemna dziura, dupa zupełna. Podjeżdżamy pod jakiś barak obskurny, wchodzimy, w środku starzy Węgrzy pijący w tym miejscu pálinkę od czterdziestu lat, pełgający czarno-biały telewizor i na tym tle siedzi Krzysiek, zielony król węgierski, z malutką torbą. To – pytam go, wskazując na bagaż – wszystko, co z tej katastrofy zostało?” „Wszystko, nic więcej nie biorę”. „A samochód?” „Na złomowisko oddałem”.
Pomalowany fragment ściany świecił na złoto. Ślimak, który tak przeraził Kurtza, leżał bez ruchu. W koszmarze pułkownika pełzał po krawędzi piekielnie ostrej brzytwy i nie ginął. Ten tutaj spał lub dogorywał – trudno było ocenić. Wyglądał durnowato i żałośnie. Otchłań nie robiła właściwie nic, zostawiła mężczyzn samych sobie, pozwalała im się wygadać, przeprowadzać wywiady, ścigać ślimaka i malować. Ktoś z góry wrzucił w otchłań kilka drobnych, jakby w podziękowaniu za dotychczasowy występ. Mężczyźni ucieszyli się i podzielili zdobyczą. Wrócili do opowiadania sobie „ładnej opowieści” z gatunku tych, o których dzieci boją się nawet pisnąć. O których dzieciom nie wolno pisnąć, bo mogą się wydarzyć straszne rzeczy. Nic by dobrego z tego nie wyszło, gdyby komuś pisnęły, że tata pijany rozwalił samochód. No i dzieci milczą.
A mężczyźni przeciwnie, z dumą. Już nie miałam wątpliwości, że chodzi o karę:
„Pewnie był zmęczony, na szczęście nie zdążył wjechać na autostradę, no i z tego zmęczenia dogonił ciężarówkę i wjechał w nią. I to jest ładna opowieść...”.
(„Było ich trzech jak w niebie króle”).
„…i to jest ładna opowieść, bo on mówi: «Przyjebałem chyba, budzę się i myślę, że jestem w raju»”. „A czemu tak myślisz?” „Bo biało jest dookoła”. „Poduszki mu się otworzyły. Czyli nie był w niebie. No i tak ta podróż wyglądała. Odbiliśmy Krzyśka z raju”.
Go-to-we! W ciężarówkę zostało przyjebane, a otchłań była teraz piękna, wymalowana cała na złoto-brudne, stare złoto, żeby zachować męski, twardy styl gawędy. W amoku mężczyźni zaczęli improwizować, wypowiadali kwestie poza scenariuszem wywiadu: „Dobrze, że tu nie ma kobiet i nikt nad nami nie stoi” – powiedział ten z gorączką. Albo Krzysiek. Albo pan z notesem.
„Baby nie są solidarne, nie wjeżdżają w ciężarówki! Baby jak piją trzy dni, to kończy się samotnym chlipaniem w rękaw, chowaniem się po kątach. Ich otchłań nigdy nie byłaby tak wspaniale złota jak nasza”.
Po tym, co zobaczyłam, miałam kaca jak po trzydniowej balandze. Na własny użytek wymyślałam różne wersje tej historii, takie babskie myślenie, żeby każdemu było po równo, żeby nikomu się nic złego nie stało. W mojej wersji panowie spędzali urodziny na działce i żaden nie jeździł po pijaku. Mangalica, czyli świnka, po którą wyruszył Krzysiek, przeżyła i mężczyźni jej nie upiekli. Węgierska ciężarówka nie miała powodów do obaw, kierowca przyjechał do pracy na czas. Ostatecznie w piosence 19 Wiosen po kłótni dwóch pijanych włóczęgów („Nikt nikogo już nie słuchał, prócz wikliny / bili się dwaj żebracy, bili, bili, bili”) i morderstwie będącym jej skutkiem („Aż ten starszy już cały rozczochrany, wściekły / nóż wyjął zaciekłością aż na twarzy spiekły”) jednak wszystko kończy się dobrze („Dziad się oddaje uczciwie w policyjne ręce”).
Przed oczami stanęły mi też wszystkie znane ze skwerku twarze i ich ciała zesztywniałe tak, że gdyby witką smagnąć, to rozsypią się w proch jak mumie. A po nich przyszedł korowód Wojtków i Marioli, naszych i cudzych mam i ojców, których z osiedlowych ławek i skwerków odbijała policja i karetka, a nie Andrzej z kolegą. Otchłań, choć pomalowana, była wciąż ponura. Dziękowałam jej, że dała mężczyznom wolną rękę, by zakpić z siebie samych. Dzięki niej mogłam na własne oczy zobaczyć pijanego ślimaka z kolegami, pełzających po tępej brzytwie. Myśleli, że piszą „Czas Apokalipsy”, ale to był tylko etanol. Czujesz to? To wóda, synu. Nic na świecie tak nie pachnie.
W tekście wykorzystałam fragmenty wywiadu Irka Grina z Andrzejem Stasiukiem „W Polsce, czyli nigdzie” zamieszczonego w numerze 2-3 (3-4)/2024 „Notatnika Literackiego” oraz piosenki „Nożem uczył uczciwości” zespołu 19 Wiosen.