Z opowieści polskich Żydów (1)

Anka Grupińska

Michał Friedman opowiada o rodzinie, o Pesach, chasydach turzyskich i o Kowlu, mieście rodzinnym

Jeszcze 4 minuty czytania

Ja pochodzę z miasta Kowel, mój ojciec natomiast pochodzi z Brześcia. On ukończył szkołę zawodową rosyjską i był mistrzem ślusarskim, budował między innymi jeden z największych i najpiękniejszych dworców kolejowych na Kresach Wschodnich. W Kowlu ojciec poznał moją matkę, która była bardzo ładną kobietą. Owocem tego małżeństwa były dwie dziewczyny i ja – jeden chłopak.

Matka była modystką. Szyła suknie, szczególnie wyszukane, eleganckie suknie, szyła po warszawsku, modnie. Przychodziły do niej bogatsze panie, m.in. żona właściciela młyna, żona właściciela olejarni. Czasem mama zatrudniała nawet trzy, a regularnie dwie pomocnice. Warsztat był w naszym mieszkaniu – mieliśmy trzy maszyny singerowskie. Matka regularniej zarabiała niż ojciec. Po śmierci ojca pracowała na utrzymanie całego domu. Mama miała cztery siostry (ich imion nie pamiętam) i jednego brata, Jidl, w Ameryce. Od czasu do czasu oni przysyłali nam po kilka dolarów.

Nowy cykl „Dwutygodnika”

Publikacją wspomnień Michała Friedmana rozpoczynamy cykl opowieści polskich Żydów, opartych na materiałach zebranych przez Ankę Grupińską i jej współpracowników w ramach projektów historii mówionej. Każdy odcinek będzie próbą uchwycenia jakiegoś aspektu życia polskich Żydów – portretem osoby, instytucji, zdarzenia, zjawiska. Już wkrótce – opowieść o szkołach bundowskich w przedwojennej Warszawie.
Anka Grupińska: Zapisywanie cudzych opowieści jest sposobem na odkrywanie mojej zbiorowej przeszłości, bo tej indywidualnej odkryć już nie zdołam. Fragmenty tu przedstawiane pochodzą z projektów historii mówionej, które prowadzę od lat.

Ojciec był jak na owe czasy wykształconym człowiekiem, bo skończył miejską szkołę zawodową. Pracował przy budowie dworca i, po jego otwarciu, założył warsztat ślusarski do spółki z drugim Żydem. Oni zatrudniali dwóch czeladników. Ale zamówień było mniej, i pod koniec lat dwudziestych ojciec przeszedł do pracy w firmie Red Star Line, angielska firma. Była też firma White Star Line. Obie firmy zajmowały się organizowaniem transportu emigrantów do Ameryki. Bo po pierwszej wojnie była ogromna emigracja ze wschodu do Stanów Zjednoczonych. Głównie Żydzi korzystali, ale nie tylko.

Troje dzieci było w naszej rodzinie: Regina, Rywka, Michał. Regina starsza była o dwa lata, a Rywka – młodsza o dziesięć lat ode mnie. (Rywka urodziła się w 1923, a siostra starsza w 1911). Rywka była fenomenalnie zdolna, z nią byłem bardziej zaprzyjaźniony niż ze starszą, bo ze starszą tośmy się kłócili często. Regina i Rywka zginęły w sierpniu czterdziestego drugiego roku. Mama też. Ojciec miał szczęście, zmarł kilka lat przed wojną.

Dom babci Chany był tradycyjny.Tam kaszrut i wszystkie święta były przestrzegane. Powiem rzecz, którą nagle sobie przypominam, już o tym nie myślałem tysiąc lat. Ja bardzo lubiłem mojego mełameda, choć on był nudny w ogóle. Ale w piątek rano on nam opowiadał midrasze. To się odbywało w sztiblu [domu modlitwy] rzemieślników jakichś, siedzieli tam Żydzi i uczyli się Talmudu i midraszy. Ja najpierw siadałem, żeby słuchać, a potem ja im objaśniałem święte teksty. Pamiętam, że jeden mężczyzna nazywał się Szpak. On miał koncesję na ładunki kolejowe, mógł ładować do wagonów różne pakunki. I ci Żydzi, którzy tam siedzieli, mówią: ależ to jest chłopak, ciekawie opowiada! A Szpak mówi: co tu się dziwić? przecież na weselu jego babci Chany tańczył sam cadyk z Czernobyla. A po midraszach mełamed prowadził nas do rzeki i uczył pływać, bo jest nakaz, że rodzice powinni dzieci kształcić i uczyć je pływać.

Myśmy mieszkali w centrum Kowla. Oczywiście w wynajętym mieszkaniu, nie mieliśmy własnego. To były trzy pokoje przy ulicy Warszawskiej. Eppelbaum był właścicielem wielu domów. I myśmy wynajmowali trzypokojowe mieszkanie u niego w drewnianym, parterowym domu. (W tym domu mieszkała też druga rodzina. Przez jakiś czas mieściła się tam biblioteka miejska).

Regina, siostra Michała Friedmana, 1932Wejście mieliśmy oddzielne na wysoki parter. Nasze mieszkanie miało werandę oszkloną, która latem bardzo często służyła za pokój, gdzie jadało się, przyjmowało się gości. Jeden pokój był pracownią matki. W każdym stały łóżka. Sypialnia była urządzona według starego gustu: podwójne łóżko, szafa, kredens przeszklony, regał na książki, bo ja ciągle zbierałem książki. Wszyscy dużo czytaliśmy, siostry moje też. Bardzo często czytaniem przeszkadzałem innym spać, to mnie przerywała mama, która była bardzo strudzona. Trzypokojowe mieszkanie z kuchnią i z takim przedpokojem dużym, w którym stała beczka na wodę, bo przecież tylko niektóre domy miały wodę, bardzo nieliczne. I ubikacja była na podwórku. Jak na stosunki ówczesne, to myśmy nie byli tacy biedni. Matka dobrze zarabiała i nawet kiedy ojciec nie pracował, w domu była zawsze służąca.

W kuchni była płyta kuchenna, z piecem, w którym się w czwartek piekło chleb na sobotę, chałę i placki z pszennej mąki, posypane makiem i kawałkami cebuli. Cebulaki tak zwane. Czasami na święta robiło się kuchen, duże ciasto drożdżowe naszpikowane rodzynkami, keks. W sobotę był cymes z marchwi w takim dużym rondlu. Bardzo często myśmy czulent mieli, zanosiliśmy garnek do piekarni w piątek i odbieraliśmy w sobotę. (Do piekarni się nosiło, bo nikt w piątek już nie gotował, piekarnia też nie pracowała, ale ten piec w piekarni  trzymał ciepło). W czulencie było mięso wołowe, kiszka nafaszerowana,  kartofle na brąz przypieczone, często również jasiek, duża fasola. Pamiętam dowcip – co to jest czulent? Wsuń w piątek, wyjm w sobotę.

U nas w miasteczku święta były bardzo ważne.Wszyscy świętowali. Na Pesach czyściło się dom od podłogi po sufit, wszystkie zakamarki, wszystkie naczynia koszerowało się w gorącej wodzie na podwórku. Ludzie dostarczali mąki do piekarni i wypiekało się macę. To były okrągłe chlebki, a nie takie prostokąty jak dzisiaj. Gmina żydowska przydzielała mąkę i macę biednym rodzinom. (Istniały instytucje charytatywne, które rozdawały macę, zbierały pieniądze na posag dla bezposażnych panien, żeby one się nie zasiedziały do siwego warkocza, jak się mówiło po żydowsku). Na święta przygotowywało się wino z rodzynek.

Stół był nakryty białym obrusem. Na stole trzy mace przykryte serwetą. Jeden kawałek macy urwało się i chowało tak, żeby dzieci mogły szukać. To się nazywa afikomen. Cztery kielichy trzeba wychylić przy czytaniu Hagady. I jeden kielich osobny, wyrzeźbiony dla proroka Eliasza. Drzwi otwierało się w pewnym momencie, żeby Eliasz mógł wejść. Kiedy byłem mały, oczywiście wierzyłem w przybycie Eliasza. Świętujemy Pesach przez pamięć o tym, że byliśmy kiedyś niewolnikami w obcym kraju. Dlatego też otwieramy drzwi dla Eliasza i dla każdego, który jest głodny i spragniony. Najmłodsi zadają cztery znane pytania. Kiedyś się mówiło o głupcu jakimś: o, to jest filozof od czterech pytań.

Więc święto Pesach było bardzo uroczyste, łączyło się z początkiem wiosny. Obowiązkiem rodziców było zafundować dzieciom nowe ubranka albo coś nowego. I na podwórku spotykali się chłopcy i dziewczęta i wszyscy byli tacy nowi. Pozdrawiali się, ci w nowych ubrankach, mówili – titchadesz, czyli, żebyś się odnowił. Do tradycyjnych zwyczajów należała gra w orzechy (to były orzechy włoskie). Grano tak jak w klipę: rzucano orzechy, a potem drugim orzechem trzeba było trafić. I kto trafił w kupkę większą, ten zagarniał wszystkie.

Michał Friedman (po prawej), z kolegami
Wolkiem (po lewej) i Marderem (w środku).
Zdjęcie wykonano w latach 1929–1930, przed domem
Mardera, na krótko przed emigracją jego i Wolka
do Palestyny
Potem, kiedy ojciec umarł, te święta już nie miały takiego charakteru. Ja przyjeżdżałem na kilka dni, miałem swoich kolegów, spotykaliśmy się na spacerach, albo w klubie, gdzie przychodziła inteligencja żydowska. Tam było ciekawie. Mieliśmy sekcje: mandolinistów, sportową, szachową, był stół pingpongowy. Klub finansował Danziger, właściciel młyna. Myśmy rozmawiali przeważnie w jidysz, a polski wyrugował w dużym stopniu język rosyjski.

Kowel to żydowskie miasto z peryferiami.Na nich mieszkali Ukraińcy i Polacy, którzy tworzyli odrębne miasto. Przez miasto przepływała rzeka Turia. Kowel dzielił się na trzy kwartały. Stare miasto, po jednej stronie rzeki, nazywało się Zand, piasek, bo na gruncie piaszczystym było budowane. W części nowej, po drugiej stronie Turii, był Kowel, gdzie mieszkali Polacy zatrudnieni głównie w firmie kolejowej Depo, oni remontowali wagony i lokomotywy. To było oddzielne miasto. Ukraińców było mniej niż Polaków. Ich gospodarstwa zaczynały się tuż za główną ulicą. Te trzy światy żyły obok siebie.

Kowel był największym węzłem kolejowym na wschodzie i bezpośrednie połączenie Warszawa – Kowel było szybsze niż dzisiaj. Jechało się mniej niż 5 godzin, a pociągi były dokładne, można było regulować zegarki wedle ich jazdy. Były czyste i miały trzy klasy. Pierwsza – najdroższa. I nawet było powiedziane, dlaczego Żydzi jeżdżą trzecią klasą. Dlatego, że nie ma czwartej. Bilety nie były takie drogie. Ławki były drewniane w trzeciej klasie, a miękkie w pierwszej i drugiej. Wagony były z przedziałami, a w pospiesznym był restauracyjny.

To powiatowe nieduże miasto było czymś więcej niż sztetl. Było twierdzą inteligencji żydowskiej, hebrajsko-żydowskiej. Starsi mówili jeszcze po rosyjsku, a nowe pokolenie przyjęło już język polski. Ludność żydowska w moim mieście nie należała do bogatych, choć było kilku bogaczy. Jeden nazywał się Armarnik. On miał młyn. Danziger. I był jeszcze Cuperfein, właściciel olejarni. Sztern był bardzo skąpym człowiekiem i kiedy delegacja z gminy przychodziła, żeby on dał pieniądze na posag dla zdolnej, ale biednej dziewczyny, to on, Sztern, mawiał – to mi się podoba, dziewczynie trzeba pomóc. Gienia – mówił do żony – daj mi płaszcz, ja idę z nimi zbierać.

Michał Friedman z kolegami, 1929. Zdjęcie wykonane
przez fotografa, ojca jednego z chłopców
U nas były dwie duże synagogi. Oprócz tak zwanych sztiblech, domów modlitwy, które były branżowe. Tragarze, malarze, szewcy mieli na swoich ulicach modlitewnie. Na Zandzie była duża, piękna, trochę w stylu obronnym, synagoga. W święta występowali tam najwybitniejsi kantorzy żydowscy: Kusowicki, Rozenblatt. Był również chór, do którego należało kilku kolegów z mojej klasy. I była jeszcze jedna synagoga w mieście, prywatna, zbudowana przez bogacza miejskiego, Eppelbauma. On, jak to się mówi, żył w grzesznym związku z Ukrainką, to, pamiętam, zawsze miasto mu zarzucało. Opowiadano, że on, żeby zmyć ten grzech w przyszłym życiu, wybudował synagogę. Myśmy chodzili się tam modlić w wielkie święta: w Rosz haSzana, Jom Kipur, Pesach, Szawuot i Sukkot, w te trzy pielgrzymie święta i Straszne Dni. Ta synagoga została w mojej pamięci jako miejsce tragiczne. Opowiem o tym później.

W Kowlu żyła rodzina wywodząca się od Magida turzyskiego i chasydzi turzyscy. Turzysk koło Kowla leży nad rzeką Turią, 5 km od miasta. Więc potomek tej rodziny miał swój dwór chasydzki na takiej małej wyspie na rzece Turii w Kowlu. Chasydzi przyjeżdżali do niego na wielkie święta. Pamiętam, że my, chłopcy, którzy, jak to się mówi, odeszli już trochę od religii, myśmy często podpływali tam kajakami i głupie dowcipy robili tym chasydom świętującym przy stołach. Puszczaliśmy im kota czy psa na przykład, a oni strasznie krzyczeli, bo się bali nieczystego; takie głupie kawały pamiętam.

Był szpital żydowski w Kowlu utrzymywany przez gminę. Dyrektorem tego szpitala był Ukrainiec, który znał język żydowski i czytał nawet gazetę „Der  Moment”, ale w czasie okupacji on okazał się nacjonalistą i kolaborantem niemieckim.

Świadectwo maturalne Michała Friedmana z 1933 r. Dwa koedukacyjne gimnazja w mieście, które liczyło dwadzieścia kilka tysięcy mieszkańców, i gazeta „Kowler Sztime”,i dwa kluby żydowskie: Szaloma Alejchema i klub Pereca. Organizacje syjonistyczne miały także swoje kluby i biblioteki. A na ulicy żydowskiej toczyła się walka o język: jidysz czy hebrajski. To miasto było dosyć świeckie. Ważnymi instytucjami było hebrajskie gimnazjum Tarbut i organizacja Poalej Syjon Lewica, która, jak Bund, stała na stanowisku autonomii kulturalnej dla Żydów.


Zarówno Bund, jak i Poalej Syjon Lewica w klubach prowadziły bardzo dobrze zorganizowaną pracę kulturalną. Na przykład odbywały się sądy nad książkami.
W jakiej formie? Najpierw wszyscy zebrani na sali wysłuchiwali opowiadania czy noweli. A potem wybierany był komplet sędziowski, prokurator przygotował mowę, był też obrońca. I młodzi dyskutowali bardzo często do białego dnia. Uczestniczyłem w takim sądzie między innymi na temat „Bońcie Szwajga”. Czy on słusznie postąpił, czy to jest człowiek, który może być nagrodzony najwyższą nagrodą za swoje życie? Tych dyskusji było bardzo wiele i człowiek wyrastał na nich. Przy obu klubach były biblioteki. Nie bardzo bogate, ale w zasadzie wszystkie książki ukazujące się w języku jidysz, nie tylko pisarzy żydowskich, ale również tłumaczenia na żydowski, mieliśmy. W bibliotekach organizacji syjonistycznych były książki hebrajskie.

U nas istniał teatr żydowski po 1918 roku, za czasów carskich to było niemożliwe. Amatorski teatr, w którym grali robotnicy, nauczyciele, studenci. Cały repertuar klasyki żydowskiej grano w tym teatrze. Przyjeżdżały też często teatry ze stolicy. Teatr istniał do 1 września 1939 roku.

Michał Friedman, Warszawa, 2001Do Kowla przyjeżdżali nie tylko wybitni aktorzy, ale również płomienni reportażyści, którzy bardzo często opisywali świat, którego na oczy nie widzieli. I ojciec mnie zawsze brał na te wykłady. Ja pamiętam, jak mnie te wymyślone opowieści urzekały. Ja wtedy zacząłem szukać w bibliotece książek.

„Kowler Sztime” to była gazeta dla wszystkich, ogólnożydowska. Miała jednego redaktora, jednego właściciela, jednego korektora, i to był ten sam człowiek. On się nazywał Jakub Burak. Jego brata spotkałem w Holonie wiele lat po wojnie. Burak Jakub zginął. Ja od czasu do czasu zamieszczałem w „Kowler Sztime” felietony sportowe, po żydowsku oczywiście, i czasami recenzje z widowisk teatralnych.

Niedaleko naszego domu przy Warszawskiej była resursa obywatelska, do której zjeżdżali się posiadacze ziemscy na Wołyniu. A my, Polacy i Żydzi, chodziliśmy na fajfy do resursy. Chodziliśmy tam podrywać dziewczyny. Zamawialiśmy po pół kotleta, niekoszernego kotleta, ale nie ze świni, tylko z cielęciny, i tańczyliśmy na przykład tango argentyńskie.