Adam Kaczanowski wypracował niepodrabialny literacki styl będący mieszaniną ironii, groteski i kąśliwego humoru. Łatwo zauważyć, że wyspecjalizował się w określonym typie antyestablishmentowej narracji, a niektóre wątki towarzyszą jego prozie i poezji od pierwszych tomów, lecz dopiero w ostatnich książkach – nagrodzonych Silesiusem „Celach” (2018) i zbiorze opowiadań „Czego boją się rodzice” (2019) – tak wyraźne stały się pewne motywy, postacie czy sytuacje. Można by zarzucić Kaczanowskiemu, że obsesyjnie pisze o tych samych wypalonych ludziach, zmęczonych życiem w późnej nowoczesności; można by, gdyby nie to, że za każdym razem udaje mu się powiedzieć o nich coś nowego i ukazać ich w inny sposób.
Nie inaczej jest w jego najnowszej powieści „Utrata”, książce momentami aż nieprzyjemnie błyskotliwej. Podzielona na trzy części, opowiada o kilku tygodniach z życia przeciętnej rodziny z klasy średniej: Roberta, jego żony Alicji i ich córki Miki. Każde z nich, przynajmniej z pozoru, wiedzie normalne życie, którego rytm wyznaczają praca i domowe obowiązki. Alicja ma wysokie stanowisko w firmie produkującej zabawki, Mika chodzi do przedszkola, a Robert pracuje w korporacji, gdzie zajmuje się reklamą i „zanurzony jest w gównie, które zalewa świat”. Kaczanowski świetnie pokazuje beznadzieję, jakiej doświadczają Robert z Alicją. Mają dość swojej pracy, siebie nawzajem i córki; żyją z dnia na dzień, marząc, aby coś się w ich życiu zmieniło, ale żadna zmiana jakoś nie chce nadejść.
Adam Kaczanowski, „Utrata”. Biuro Literackie, 124 strony, w księgarniach od lutego 2021
Autor nie sięga w tym wypadku po ekologiczny katastrofizm, do którego odwoływał się w „Zabawnych i zbawiennych” – bohaterowie „Utraty” żyją oczywiście z wieloma lękami, lecz nikt nie wypowiada tu na głos strachu przed nadchodzącym kryzysem cywilizacyjnym. Skąd więc poczucie, że dobrnęli do kresu swoich możliwości? Właściwie trudno powiedzieć. Robert powtarza nieustannie – i na głos, i w myślach – frazę „bez sensu”, a wszystkie kłopoty rodzinne podsumowuje enigmatycznym zdaniem „Zrobił się problem”, lecz sam przy tym nie do końca rozumie, co jest bez sensu, i nigdy też nie wiadomo, na czym dokładnie polegają owe problemy.
Kaczanowski po mistrzowsku gra z oczekiwaniami czytelnika, który spodziewa się wyliczenia późnokapitalistycznych rozgoryczeń i pogłębionej krytyki neoliberalnej, korporacyjnej rzeczywistości, a otrzymuje coś zgoła innego: portret ludzi święcie przekonanych, że jeśli tylko dokonają właściwych przekroczeń, ich życie nabierze sensu. Nie jest to może odkrywcze pod względem formalnym – w końcu już Henry David Thoreau opowiadał w „Waldenie” o zaletach zerwania z codziennością, porzucenia życia w globalizującym się świecie na rzecz odosobnienia i bliskości z naturą, a filmy z gatunku off-grid, takie jak „Wszystko za życie” Seanna Penna, „Dzika droga” Jeana-Marca Vallée albo „Captain Fantastic” Marka Rossa, przeżywają dziś renesans popularności – niemniej taki sposób zaangażowanego pisania o problemach współczesności, szczególnie w kontekście polskiej literatury, wydaje się bardzo ciekawy.
U Kaczanowskiego chodzi zresztą nie o teatralne czyny i wielkie zmiany, ale o skromne, często niezauważalne gesty. Właśnie dlatego Robert zostawia na swoim komputerze zdjęcia nagiej żony z nadzieją, że znajdzie je biurowy informatyk. Dlatego na czterdzieste urodziny prosi Alicję o nagranie go, jak w łazience szczotkuje zęby, masturbując się, a filmik załącza do prezentacji, którą tworzy dla Legendarnego Magazynu dla Panów. Próby transgresji kończą się jednak niepowodzeniem: zamiast skandalu zdjęcia wywołują co najwyżej zniesmaczenie albo podniecenie współpracowników; jednoczesne szczotkowanie i masturbacja okazują się trudne do wykonania; prezentacja, choć prowokacyjna i zrobiona tak, by ponieść spektakularną klęskę, zostaje przyjęta gromkimi oklaskami. Nie istnieją żadne perwersje ani żadne odchylenia, które ułatwiłyby opuszczenie systemu, zmiana jest niemożliwa. Być może z tego powodu Robert zaczyna dostrzegać szansę nie w ucieczce na zewnątrz, tylko do wewnątrz, w głąb siebie – trochę jak Walter Mitty z opowiadań Jamesa Thurbera. Gdy koledzy z korporacji w ramach żartu stawiają na jego miejscu parkingowym stół przykryty obrusem, Robert machinalnie wchodzi pod blat i na znalezionych kartkach zaczyna rysować nagie kobiety, tak jak robił to kilkadziesiąt lat wcześniej pod rodzinnym stołem. Nostalgia i eskapistyczne fantazje zwyciężają nad rzeczywistością, nawet jeśli nie mają szans na dłuższe trwanie.
Alicja natomiast, wyczerpana tyleż życiem zawodowym i rodzinnym, co po prostu skrajnie niedojrzałym Robertem, szuka rozwiązania swoich problemów na nieco innych zasadach: szansę na głębsze zmiany widzi w zdradzie z zaprzyjaźnionym kasjerem z Żabki. W przypadku obojga głównych bohaterów jedyną deskę ratunku stanowią nieco perwersyjne seksualne transgresje, i w gruncie rzeczy okazują się one dość przykre. Dlatego półnaga Alicja, po nieudanym stosunku, w quasi-gombrowiczowskim geście zdejmuje z siebie resztę ubrań i wychodzi ze sklepu. Tym samym otwiera się na świat – i odkrywa przed nim – co zdaje się całkowitą odwrotnością zachowania jej męża, który chowa się przed swoimi problemami. Czy Alicja doświadcza jednak wolności, która miała nadejść wraz z przełamaniem tabu i barier obyczajowych? Kaczanowski znów uchyla się od jednoznacznej odpowiedzi, ale daje do zrozumienia, że o żadnym zwycięstwie nie może być tu mowy. Chwilowa niepewność, jaką odczuwa kobieta, gdy zastanawia się, czy wrócić na zaplecze sklepu po buty, skutecznie rozbraja potencjalną wywrotowość zawartą w tym pozornie wyzwalającym akcie.
Fakt, że cała ta sytuacja dzieje się w Żabce, jest zabawny tylko na pierwszy rzut oka. W końcu Żabka to nie tylko doskonale rozpoznawalny, uniwersalny element nowego porządku społecznego i ekonomicznego, w jakim nie potrafią odnaleźć się bohaterowie powieści, lecz także symbol „franczyzacji” życia – przewidywalnej, nużącej wręcz jednolitości, która zastąpiła wcześniejszą różnorodność. To kolejny sposób na przedstawienie rozmaicie tematyzowanej utraty, którą jednak ze wszystkich postaci najsilniej odczuwa chyba Mika, bohaterka ostatniej części powieści. Gdy z nieznanego powodu zostaje sama w mieszkaniu, próbuje przeżyć bez opieki rodziców, lecz prędko dociera do kresu wytrzymałości i kładzie się na podłodze: zawieszona, bezradna, w oczekiwaniu na ratunek. Bezwzględna powaga tego rozdziału robi piorunujące wrażenie. O ile wcześniejsze partie książki podszyte były ironią, dość skutecznie neutralizującą bardziej przygnębiające momenty, o tyle ostatnia część po prostu nie oferuje żadnego oczyszczenia.
Wszyscy jesteśmy jak Mika. Leżymy na ziemi zrezygnowani i wymachujemy białą flagą. W tym sensie „Utrata” to chyba najbardziej pesymistyczna książka Kaczanowskiego – wprost wyraża poczucie beznadziei, a jedyną możliwość działania widzi, paradoksalnie, w bezczynności. Nie zostało nam nic innego jak tylko czekać, aż system rozpadnie się sam. Cała nadzieja w tym, że nie zajmie to dużo czasu.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).
Maciej Libich
Tagi
Numer wydania
302
Data
luty 2021