Ta „biografia” tylko udaje biografię. Nie bez powodu opatrzona jest w tytule ostrzegawczym przymiotnikiem „pozorna”. Uczciwe ostrzeżenie jest jednak również asekuracją. Oprócz Marii Komornickiej/Piotra Własta, spektakl ma drugiego bohatera. Ten drugi przemyka co jakiś czas przez narrację – jak autor we własnej osobie w powieściach Nabokova. I – jak głos narratora w filmach Godarda – nie pozwala zadomowić się w iluzji. Jego obecność jest dla tej „biografii” decydująca: to ona zamienia ją w pozór, w jawnie teatralizowaną fikcję – a więc w fikcję do potęgi, w ćwiczenia z meta-narracji.Ten drugi to ktoś, kto próbując zrekonstruować życie i myśli najsłynniejszego „odmieńca” polskiej literatury modernistycznej, czyta jej/jego pisma i opracowania jej/jemu poświęcone. Ktoś, kto nie ufając bibliotekom i bibliografiom wyrusza na badania terenowe do Grabowa, gdzie Komorniccy mieli swój rodzinny majątek (i wraca rozczarowany, bo nie poczuł genius loci). Ktoś, kto już w pierwszych słowach spektaklu zdradza, że interesowały go „alternatywne historie i utracone możliwości, a nie zwięzłość formuły” i dlatego, przeczytawszy encyklopedyczne streszczenie życia pisarki – inskrypcję na jej grabowskim pomniku – „zaczął wyobrażać sobie inne, nieistniejące pomniki Marii”. W scenariuszu ten drugi nosi imię Rzeźbiarz.Maria, którą widzimy w spektaklu jest zatem figurą jawnie wyobrażoną, właściwie serią figur – ciągiem szkiców, z których żaden nie aspiruje do prawdziwego, jedynie słusznego obrazu. Jest wizerunkiem w całości zapośredniczonym: za jego kształt odpowiada ten, który ją śledzi i szkicuje – Rzeźbiarz. Tropiciel nie tylko dyktuje warunki narracji, ale też – poprzez wybór faktów z jej życia, które chce ujawnić i tych, które woli pominąć – kontroluje znaczenia. Choć pozostaje w cieniu, ma pełnię władzy. Maria jest wobec niej zupełnie bezbronna. Będzie taka, jaką on ją stworzy.
Bartek Frąckowiak i Weronika Szczawińska, wprowadzając do scenariusza o Marii Komornickiej postać tropiciela – autora na nowo wymyślanej biografii, autoironicznie komentują nie tylko własne prerogatywy, ale też kontekst genderowy, w jakim najczęściej umieszcza się pisarkę. Tym razem układankę z fragmentów jej życia buduje mężczyzna, samozwańczy, dość bezczelny biograf. Jemu wolno więcej. Zamiast drążyć relacje Marii z matką (tak jak to zrobiła Izabela Filipiak w świetnej skądinąd monografii „Obszary odmienności”), może analizować jej traumatyczny związek z ojcem. Zamiast o „Forpocztach” i Miriamie, opowiada o łasicach, strychach, psychiatrykach i podróżach po Europie. Zamiast skupiać się na jej młodzieńczych, szlachetnych odruchach obrony żydowskich przyjaciół przed insynuacjami polskich „kolegów po piórze” (znowu Filipiak), złośliwie i z wyraźną rozkoszą ujawnia jadowicie antysemickie fragmenty jej listów. Równie bezwzględnie rozlicza Marię z braku politycznej wrażliwości, z obojętności na zło, które zalewa Europę, w tym najbliższe okolice dworku w Grabowie, akurat wtedy, gdy ona, już jako Piotr, eskapistycznie uprawia sobie jogę. Epizod symbolicznej przemiany Marii w Piotra – dla wszystkich biografów i interpretatorów absolutnie kluczowy – w wersji Rzeźbiarza zostaje nonszalancko, prowokacyjnie pominięty („Nie czuł w tym żadnej tajemnicy, żadnego obłędu, żadnego progu i przełomu”). O, to już bardzo poważne naruszenie konsensusu w sprawie Marii i jej płci, która od trzydziestu bodaj lat (od pierwszych poświęconych Komornickiej tekstów Marii Janion) znajduje się na feministycznych sztandarach.
W imię wyzwolenia Marii spod władzy wszelkich zawłaszczających dyskursów, choćby nawet najszlachetniejszych i najsłuszniejszych, Frąckowiak i Szczawińska – zręcznie wykorzystując do tego figurę Rzeźbiarza – próbują zedrzeć z jej postaci heroiczne maski: „świętej męczennicy”, ikony walk o prawa „trzeciej płci”, patronki transgresji, która odważyła się podważyć społeczny ład, zapłaciła za to straszliwą cenę wykluczenia – i tym samym poszerzyła nasz obszar wolności. Usiłują rozbroić mity po to, by zrehabilitować indywidualne doświadczenie, przywrócić biografii właściwe proporcje. Ich Komornicka nie może być żadnym trwałym pomnikiem. Kim w takim razie ma być?
„Wygnana z kultury”, wraca do niej jako świadomy szaleniec – czyli błazen, który kwestionuje powagę wszystkich możliwych narracji, również tych o nim samym. Sceneria tego powrotu to przestrzeń wystawiennicza (powściągliwie i z budzącym szacunek namysłem zaprojektowana przez Annę Marię Karczmarską). Komornicką otaczają dobrane według niekanonicznego klucza strzępy jej własnej biografii – zamknięte w gablotach, ustawione na postumentach, powieszone na ścianach. Prawidła do butów, garść zębów, szklana głowa wypełniona orzechami, szkice anatomiczne, dwugłowa lalka i reprodukcje słynnych „Lalek” Bellmera. Maria/Piotr ma stać się kimś w rodzaju przewodnika po tych wszystkich nieoczywistych, wizualnych komentarzach do swojej biografii. Ironicznym, hiperświadomym podmiotem, którego w żadnej gablocie zamknąć się nie da. I tutaj zaczyna się problem. Bo zamiast tego jest kolejnym – ożywionym wprawdzie, ale jednak – eksponatem. Mówiącą, poruszającą się lalką. Więźniarką formy.
Komornicka Frąckowiaka (Rzeźbiarz to od tej chwili już tylko reżyser) z przebiegłego błazna, którego specjalnością jest kpina z autorytetów i profanowanie zastanego porządku, zamienia się w cyrkowego klauna. Mistrza efektu, dostarczyciela rozrywki. Dalszego ciągu – śmiechu, który więźnie w gardle, bo bezceremonialnie zaburza poczucie ładu, zostawiając wszystkie pytania bez odpowiedzi – tutaj jednak nie będzie. Cyrkowa gra zatrzymuje się na poziomie zabawy, popisu, technicznej ekwilibrystyki.
Anita Sokołowska ma za zadanie pokazać wszystko, co – jako aktorka – potrafi. Według terminologii Zeamiego byłaby aktorem-wiewiórką. Zwinna, rześka, gotowa do szaleńczych ekscesów energii, hojnie wykłada na stół wszystkie karty – żaden as nie zostaje w rękawie. Zagrać na pile? Zaśpiewać jak Nina Hagen? Wskoczyć na kozioł gimnastyczny? Udawać, że się nie umie wskoczyć? Dzielić frazy na mikro-sensy? Wykrzyczeć je, wyszeptać, wyskandować? Wziąć wysokie, emocjonalne C, a zaraz potem mrugnąć do publiczności? Być mężczyzną? Kobietą? Ani tym, ani tym? I jednym, i drugim? Proszę bardzo!
Gatunek monodramu jest bezwzględny – samotny aktor czuje się zmuszony wszelkimi sposobami uwodzić publiczność. Skomoroch – jedna z wersji archaicznej figury klauna, który w „Andrieju Rublowie” wali w bęben, fika salta, melorecytuje, prowokuje obscenicznymi gestami – tylko tak może zdobyć uwagę widzów (i skłonić ich do datków). Jego sztuka opiera się na połączeniu rzemieślniczej sprawności z gotowością do improwizacji, która jest zgodą na nieprzewidywalne. Frąckowiak, reżyserując aktorkę-skomorocha, stawia wyłącznie na tę pierwszą umiejętność.
Rzeźbiarz-reżyser jest perfekcjonistą. Tworzy szczelną, zrytmizowaną, matematycznie precyzyjną partyturę muzyczną i podporządkowuje jej wszystkie elementy spektaklu. Ułatwia mu to czujna obecność siedzącego na scenie muzyka (Krzysztof Kaliski). A może bardziej jeszcze – metronom. Chcąc ratować postać przed jednoznacznością, wpycha aktorkę w pułapkę restrykcyjnej formy, która – wciąż podkreślając, że jest tylko formą – symuluje mnogość sensów do odkrycia. Nadmiar jawnej teatralności skutkuje jednak deficytem komunikacji. Popis skupia uwagę przede wszystkim na sobie samym.
Między jedną a drugą popisową sztuczką postać Komornickiej/Własta znika. Taki był chyba cel. Zanik postaci można ogłosić zwycięstwem metanarracji nad narracją, biografii pozornej nad rzeczywistą. I przy okazji utrwalić sobie lekcję, że nawet najsubtelniej przeprowadzony projekt biograficzny skazany jest na nieuchronną klęskę. I jeszcze drugą – że kultura (tekst, wystawa, spektakl) jest od biografii zawsze silniejsza.
A co z Rzeźbiarzem? „Maria sama mu się wymazała, zanim zdążył ją zobaczyć”. Mimo zgłoszonych wcześniej zastrzeżeń, trzeba docenić uczciwość tej konstatacji.
Joanna Wichowska
Tagi
Numer wydania
77
Data
marzec 2012