A co, gdyby piętrzące się kryzysy doprowadziły nas do tego, żeby wyruszyć w miasto i szukać pożywienia? Ta perspektywa wydaje się dość odległa, ale przecież nie zupełnie abstrakcyjna. Łukasz Łuczaj promujący dzikie rośliny jadalne w reakcji na wojnę w Ukrainie przywołał na swoim vlogu postać bośniackiego botanika Sulejmana Redžicia, który podczas wielomiesięcznego oblężenia Sarajewa organizował pomoc żywieniową, ale też przez radiowęzeł edukował mieszkańców, jakie rośliny rosnące w mieście mogą dać najwięcej kalorii i zapewnić przetrwanie. Widmo głodu sprawiało, że żywność zbierano na przydrożnych trawnikach, na placach i w parkach. Największym powodzeniem cieszyły się pokrzywy, mniszek lekarski, podbiał, cykoria, dziki ślaz, szczaw, pierwiosnek lekarski i bulwy zdziczałego topinamburu.
Lęk o przyszłość i konieczność zrównoważonego rozwoju to wątki stale powracające w dzisiejszych dyskusjach, dlatego ich istotnym elementem powinna stać się również jakość zieleni miejskiej. Na szczęście zamiłowanie do betonozy odchodzi już powoli do lamusa i wszelkiego rodzaju „rewitalizacje” rynków, ulic czy nawet parków coraz rzadziej polegają na wycinaniu drzew i karczowaniu zieleni, żeby w to miejsce wprowadzić elegancką, równo ułożoną kostkę. Coraz częściej też zamiast jednorocznych begonii czy surfinii na skwerach lub wokół miejsc pamięci zobaczyć można dzikie łąki lub wieloletnie rabaty preriowe pełne jeżówek, wrotyczy, rudbekii, szałwii, krwawników i traw ozdobnych. Aż roi się na nich, i to nawet w centrach miast, od owadów i motyli, bo rośliny miododajne przyciągają je nawet w tak nienaturalnych dla nich okolicznościach.
Być może przyszedł czas na kolejny krok – walkę o większe tereny w miastach przeznaczone dla zieleni użytkowej i roślin jadalnych? To przecież nic nadzwyczajnego, bo warzywniki i sady przez wieki były nieodłączną częścią miast i dopiero niedawno uznano je za przejaw wstecznictwa.
Użytkowe kontra estetyczne
Już w VI wieku p.n.e. w Atenach, za czasów Pizystrata i Peryklesa, powstawały duże ogrody prywatne, które z czasem udostępniano wszystkim mieszkańcom. Był to zaczątek zjawiska, które obecnie określamy mianem parków miejskich. Jednak w całej Europie, również w Polsce, na postrzeganie zieleni w obszarze murów miejskich największy wpływ miały elementy sztuki ogrodowej przy średniowiecznych zakonach. Nawiązywały one wprawdzie do klasycznych ogrodów greckich czy rzymskich, ale nieodłącznym elementem każdego wirydarza, czyli czworobocznego ogrodu wśród murów klasztornych, były warzywniki i sady podzielone na duże kwatery. Pomiędzy ścieżkami rosły ozdobne zioła i kwiaty. Wirydarz określano „rajem” – miejscem błogiego wypoczynku i szczęścia.
Pod tym względem właściwie niewiele się zmieniło – szczególnie w upalne dni doceniamy rajskie walory dobrze zaprojektowanej bujnej zieleni miejskiej. Od wieków możemy też obserwować ścieranie się dwóch nurtów w podejściu do zieleni publicznej. W pierwszym to czynnik użytkowy dominuje nad estetycznym, a w drugim (szczególnie od czasów renesansu) pierwszoplanową rolę przejmują styl i piękno. To odwieczna walka warzywników i sadów z rabatami ozdobnymi.
Historyk Franciszek Maksymilian Sobieszczański wskazuje, że w Warszawie za pierwszą grupę wysokiej zieleni wprowadzoną przez człowieka można uważać ogród przy szpitalu św. Łazarza (dziś okolice Nowego Miasta), o którym wspominano w XV wieku i który miał charakter głównie użytkowy. W XVI wieku obok posesji mieszczańskich pojawiać się zaczęły dworki szlacheckie, przy których tworzono warzywniki, co było pewnie związane z przenoszeniem wiejskich przyzwyczajeń na teren miasta.
Był to czas, gdy królowa Bona założyła przy dworze na Jazdowie ogród renesansowy, uważany za pierwsze dzieło sztuki ogrodniczej w Polsce. Spełniał on funkcje ozdobne, ale też użytkowe. Warzywniki i sady były także nieodłącznym elementem rezydencji magnackich czy ogrodów, które powstawały przy zajazdach. Dość powiedzieć, że w końcu XVIII wieku było w Warszawie około 1500 ogrodów warzywnych i sadów. Nawet w sentymentalnym ogrodzie wysublimowanej Izabeli Czartoryskiej, na którego terenie znajduje się dziś park Promenada Morskie Oko w Warszawie, ważnym elementem był tzw. ogród kuchenny, czyli warzywnik.
W wieku XVIII gwałtownie wybuchło zainteresowanie sztuką ogrodniczą w Polsce. Moda ta, jak zresztą większość ówczesnych nowinek, przyszła do nas z Francji. Od tego czasu nowe założenia urbanistyczno-ogrodowe zaczęły powstawać nie tylko na obszarach zamkniętych, ale też wzdłuż alei miejskich. Dziś nazywamy to zjawisko zielenią uliczną.
Pierwszą aleją w Warszawie była Droga Kalwaryjska, która powstała w latach 1721–1731 (a my narzekamy na długie remonty dróg!) i prowadziła od obecnego placu Trzech Krzyży w kierunku kościoła Ujazdowskiego (dziś w tym miejscu jest Belweder) – przed kościołem Ujazdowskim skręcała wąwozem w dół i dochodziła do wąwozu ulicy Agrykoli. Całkowita długość tej alei wynosiła 2400 metrów. W podobnym czasie powstała oś Saska (1600 metrów) od Krakowskiego Przedmieścia do zbiegu Chłodnej i Elektoralnej, a w latach 1766–1775 założono aleję Królewską (obecnie Szucha). Również w XVIII wieku po raz pierwszy szerszej publiczności zostały udostępnione ogrody rezydencjonalne: Saski w 1724 roku i Krasińskich w 1768 roku. Było to więc zupełnie przełomowe stulecie, jeśli chodzi o postrzeganie dostępnej dla wszystkich zieleni w obszarze miejskim.
Czas wielkiej zmiany
Wydarzenia przedstawione w „Lalce” Bolesława Prusa obejmują lata 1878–1879. Stanisław Brzozowski czytał tę powieść jako historię o ludziach „czasu wielkiej zmiany”. Upadek powstania styczniowego spowodował skokową wręcz zmianę norm społecznych i oczekiwań. Podejście pragmatyczne zaczęło wypierać podejście idealistyczne i patriotyczne. Był to czas gwałtownych karier, rosnących kapitałów, bogacących się mieszczan, ale też rosnącej liczby samobójstw.
Na lata po upadku powstania przypadł wielkomiejski rozwój Warszawy, który przyniósł duże zmiany w jej zagospodarowaniu przestrzennym i uprzemysłowieniu. Wiązała się z tym niestety również coraz ciaśniejsza zabudowa miast i brak troski o zdrowie mieszkańców. Warszawa jest tu znakomitym przykładem, bo w drugiej połowie XIX wieku ludność tego miasta wzrosła sześciokrotnie, a jego obszar zaledwie o połowę. W obrębie aglomeracji nie było już właściwie gruntów uprawnych, a użytkowe ogrody przydomowe zaczęły zanikać – ich prowadzenie stało się wręcz synonimem zacofania. Zamiast warzywników pojawiały się natomiast, traktowane niczym posłańcy nowoczesności, zabrukowane lub zaasfaltowane podwórka, często o „studziennej” zabudowie.
Jednak druga połowa XIX wieku przyniosła również nowe podejście do zieleni miejskiej, która zaczęła być traktowana jako temat społeczny. To w tym czasie Ogród Saski (po 1856 roku, kiedy oddano go pod zarząd miasta) stał się bazą zieleni miejskiej, dzięki czemu stworzono tam szkółki drzew i krzewów oraz inspekty kwiatowe. Działał przy nim również ośrodek szkolenia ogrodników miejskich. Do zracjonalizowania, rozwoju i unowocześnienia zieleni warszawskiej przyczynił się Komitet Opieki nad Plantacjami miasta Warszawy, zwany Komitetem Plantacyjnym, działający od 1888 roku. W kontekście społecznych walorów zieleni miejskiej trzeba wspomnieć również o rozwoju ogrodów rozrywkowych i teatrów ogródkowych (m.in. teatru Tivoli założonego w 1868 roku).
Publiczna zieleń miejska przeżywała wtedy swój niezwykły rozkwit, a we wszystkich częściach miasta powstawały nowe parki i pasma zieleni. Czasy sprzyjały dorobkiewiczom, a przebywanie w parkach wiązało się z możliwością zaprezentowania kapitału i statusu społecznego. Na kartach „Lalki” pojawiają się zatem Ogród Saski, ogród botaniczny i oczywiście Łazienki. To tam bowiem udawało się najwykwintniejsze towarzystwo Warszawy. Nieprzypadkowo Rzecki nie odwiedza Ogrodu Saskiego – obawia się drwin ze swojego przedpotopowego surduta. Bo rzeczywiście w tym czasie strażnicy nie wpuszczali do parków ludzi źle lub nieodpowiednio ubranych.
Pamiętać należy, że do Łazienek Wokulski udaje się za radą swatki pani Meliton nie tylko po to, żeby zobaczyć pannę Izabelę, ale przede wszystkim by określić (i podkreślić!) swój status. Wokulski spacerujący po Łazienkach w samo południe z odpowiednim białym cylindrem na głowie przestaje być kupcem zainteresowanym wyłącznie obrotami sklepu, a staje się kimś bliższym arystokracie, dla którego mozół spraw przyziemnych przestaje mieć znaczenie. Te niby niewinne spacery po parku godzą w porządek społeczny. Dość powiedzieć, że członkowie spółki do handlu z Cesarstwem Rosyjskim, słysząc o tych wypadach Wokulskiego do Łazienek południową porą, wycofują swoje kapitały.
Sad w środku miasta
W historię „czasu wielkiej zmiany” wpisuje się też Warszawski Ogród Pomologiczny, o którego upamiętnienie i choć częściową rekonstrukcję walczy obecnie Komuna Warszawa. Może on być niezwykłą inspiracją dla współczesnej idei „jadalnego miasta”. Pomologia to nauka o odmianach i klasyfikacji drzew i krzewów owocowych. Ogród powstał, by badać ich aklimatyzację w polskich warunkach i popularyzować najbardziej wartościowe odmiany. Przypominał wiejski sad w obszarze miasta. W czasie największego rozkwitu rosło w nim około 12 tysięcy drzew owocowych, głównie były to różne odmiany jabłoni i gruszy. Ważnym elementem całości była też szkółka. Pomiędzy drzewkami były jednak wytyczone alejki i ustawione ławki, dzięki czemu była to również popularna przestrzeń spacerowa. Przy wejściu, w budce strażnika, późnym latem i jesienią znajdowała się waga i można było tam kupić własnoręcznie zebrane owoce.
Ogród Pomologiczny powstał najpierw na Marymoncie (tereny Rudy i Burakowa) w 1864 roku jako „oddział naukowo-użytkowy, zawierający hodowlę drzew owocowych, warzywa i ogród aklimatyzacyjny”. W związku z założeniem esplanady wokół Cytadeli w 1870 roku przeniesiono go jednak na były folwark księży misjonarzy między ulicami Nowogrodzką, Chałubińskiego (dawniej Teodora), Emilii Plater (dawniej Leopoldyny) i Wspólną. Początkowo miał powierzchnię 10 ha i sięgał aż do ulicy Hożej, ale zmiana planów urbanizacyjnych sprawiła, że zmniejszono jego powierzchnię do 4 ha.
Wyobrażacie sobie taki obszar w dzisiejszym centrum Warszawy oddany zieleni, a do tego jeszcze użytkowej? Ponadto w miejscu dzisiejszej Politechniki i Hali Koszyki znajdował się jeszcze Ogród Koszycki, a w rejonie ulic Polnej, Nowowiejskiej i Mokotowskiej funkcjonowały Ogrody Nowowiejskie. Wszystkie spełniały jak najbardziej współczesne wyobrażenia i postulaty dotyczące miejskiego ogrodnictwa.
Tymczasem w wieku XX na terenach miast zaczęły rozwijać się robotnicze ogródki działkowe – ważny element zieleni miejskiej. W Warszawie najstarszy z nich powstał w 1902 roku przy ulicy Odyńca, założony przez działaczkę społeczną Kazimierę Proczek, która propagowała idee grudziądzkiego lekarza homeopaty Jana Jalkowskiego. Walczyła ona o bezpłatne przydziały ziemi pod uprawy dla potrzebujących i poszukiwała filantropów, którzy wspieraliby tę inicjatywę. Mówiła, że robotnicze ogródki działkowe mogą być sposobem „zaradzenia nędzy bez dawania jałmużny”.
Ale i tę formę działalności, która spopularyzowała się zwłaszcza w czasach komunizmu, poddano procederowi zawstydzania, szczególnie po transformacji 1989 roku. Wtedy ogródki kojarzyć się zaczęły z paździerzem i zacofaniem, nielicującymi z wielkomiejskimi i europejskimi aspiracjami. Dziś na szczęście moda na posiadanie ROD-osów wraca. Podobnie jak wraca idea produkowania żywności na terenach miejskich.
Jadalne miasto
Niech nas nie zmyli długowieczność drzew czy stabilność nasadzeń roślinnych. Zieleń miejska nie jest niczym stałym. Jej rozwój odzwierciedla różnorodne polityki, mody i zwyczaje społeczne. Nic tu nie jest dane raz na zawsze i tylko od nas zależy, czy zieleń będzie traktowana jako dobro społeczne, czy też jako czynnik wyłącznie estetyczny. Autorzy raportu „Spółdzielcza farma miejska jako narzędzie miejskiej strefy żywicielskiej i agroekologii” z 2023 roku piszą:
Zmiana świata zawsze zaczyna się od wizji. Wyobraźmy więc sobie miasto, które na wskroś przenika uprawa żywności. Miasto, w którym tereny uprawne są stałym elementem krajobrazu – tak powszechnym jak sklepy, restauracje czy bary. Przestrzenie uprawne różnią się między sobą w zależności od położenia i typu zabudowy, tworząc całe spektrum technik i strategii. W ścisłym centrum w szklanych wieżowcach działają farmy hydroponiczne i uprawy alg. Na dachach i w przestrzeniach przemysłowych – farmy akwaponiczne. W piwnicach i przejściach podziemnych – uprawy grzybów i owadów. Przy ulicach rosną drzewa i krzewy owocowe, na rabatach ozdobne rośliny jadalne, w parkach drzewa owocowe i lecznicze zioła. Na terenach otwartych i nieużytkach napotkamy niewielkie farmy miejskie, zaś na granicach miasta rozległe agriparki. Mieszkańcy i mieszkanki powszechnie uprawiają żywność na balkonach, podwórkach, w ogrodach działkowych i społecznościowych.
Jakkolwiek kosmicznie brzmiałyby niektóre sformułowania, wizja zawarta w raporcie jest retrofuturystyczna – łączy w sobie elementy, które już kiedyś istniały, z tymi, które się jeszcze nie pojawiły. To dlatego przywołuję tu liczne historyczne przykłady traktowania miasta jako miejsca wytwarzania żywności i szukania w nim przestrzeni przeznaczonych pod uprawy. To, że zniknęły one z pejzażu, nie znaczy, że nie mogą na nowo stać się stałym elementem krajobrazu miejskiego.
Spółdzielcza Farma Most, fot. Joanna Erbel
Dziś w Warszawie działa Spółdzielcza Farma „Most” na Siekierkach – 3,5 ha ziemi dzierżawionej od miasta, teren po ogródkach działkowych przeznaczony na niewielkie pola uprawne. Podobne inicjatywy rozwijane są również w innych miastach. Powstają ogrody społecznościowe, farmy hortiterapeutyczne (znakomitym przykładem jest farma Osiedle Sitowie w Gdańsku, aktywizująca osoby potrzebujące wsparcia). Nietrudno sobie wyobrazić, że w miejscu dzisiejszych parków powstaną agriparki czy sady społecznościowe, dzięki którym uprawa roślinności jadalnej zostanie wpisana w zieleń miejską. Dzisiejsze nieliczne, ale jednak wciąż istniejące tereny zieleni w obszarze miast to głównie nieużytki lub siedliska monokulturowe, porośnięte zwykle roślinami inwazyjnymi. Rolnictwo miejskie daje możliwość zagospodarowania takich przestrzeni i ich regeneracji. Towarzyszyć temu powinna działalność informacyjna i edukacyjna.
Dlatego też cieszy coraz bardziej ekologiczne podejście do zieleni miejskiej – ograniczanie koszenia, nasadzenia kompensacyjne drzew i krzewów, pozostawianie w miarę możliwości suchych konarów, które stają się domem dla zwierząt i owadów. Cieszy też dbałość o warunki miejscowe, zwrot ku rodzimym gatunkom, oszczędzanie wody czy odrzucenie sztucznej dekoracyjności na rzecz większej naturalności otaczającej nas zieleni.
Niech kolejnym krokiem będzie uprawa żywności jako stały element krajobrazu miejskiego. Wyobraźmy sobie zieleńce, parki, skwery, ogrody i ogródki, ale też ulice, podwórka i balkony pełne jadalnych roślin, gdzie zamiast kolejnych iglaków sadzone są orzechy włoskie, leszczyny, derenie jadalne, nieszpułki, jabłonie czy ałycze. Cel jest niebagatelny – przyroda, która rozpływa się po całym mieście i oddziałuje na nie. A przecież za tym celem kryje się jeszcze jeden, niebagatelny – nasze zdrowie.
Partnerem działu Ziemia w „Dwutygodniku” jest Goethe Institut.
Paweł Sztarbowski
Dramaturg, teatrolog, doktor nauk humanistycznych, absolwent filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Zastępca dyrektora Teatru Powszechnego w Warszawie, wykładowca Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, od początku kwietnia 2024 roku prowadzi w radiowej „Trójce” autorską audycję „Królestwo roślin”.
Tagi
Numer wydania
391
Data
lipiec 2024