życie pod znakiem wyrzucania
łosoś to nie ropa. późno już, by składać trzeby
na przeczekanie suchą stopą morza i strumieni
nie wystarczy kubik drewna, dorobek ziemi,
wyżyłowanie organizmu do gleby.
poddaj się, poddaj, skowronku z kopalni
wróżą nam przerwanie ciągłości, otwarte
fabryki na oścież. gorące żelazo
samo się nie zmieni
pas, czekam.
wcale nie z powodu nudy
z tej miednicy nic się nie wyleje
daję znać: jeszcze istnieję
drętwe języki
troska zaczęła brzmieć mi niemiło
i zapewnienie: zajmiemy się resztą.
też obietnica cery jak szkło,
wskroś rozszczepi światło, patrz
kto może odpowiedzieć
ile waży ciało do przełożenia
ile czeka dóbr do wykopania
ja – powiększające dla ciebie lustro
wybieram gości przy mojej bramie
brzegowiec unosi się w ciepłym źródle.
jeśli izolacja, to chociaż nad morzem,
zanim zamkną zatoki, przekopią mierzeje.
muł gryziemy, jeszcze zęby mamy dobre
chlebek, ciasteczko, na każdym foto tyłem
dyktuje ryt: koszty stałe, a potrzeby nowe
czyszczenie pierza to zdrowy sen – śpij.
to, co robimy do niczego, wolno nas gubi
postronki
chuju, nie udawaj, że coś chowasz w pięści
dar dla mas, wyjęty gładko, jak gałka lodów
z pierwszych upalnych dni
wobec takich strach dobyć głosu
(struny złapane w nagiej dłoni –
im mocniej trzymam, tym bardziej boli)
ledwo podbródkiem przytrzymuję siebie
i z własnej woli wnoszę: ty będziesz mną,
przypisem, jedną ruchomą częścią
letnikowi
zobacz, jaka ze mnie sprytna sosna:
pierwsza wysieję na spalonej ziemi.
oto miejsca, z których się podnoszę
i te, na których osadzam żywe.
w dłużący się dzień gałęzie zniżę
jaka to liczba – nas?
czy papier o kogoś się troszczy
ponad słowa na przezwyciężenie
cała ich paleta niewarta szmeru
kory schodzącej z drzewa,
co rzuca się w glebę
dla utrwalenia