Po zburzeniu muru króliki wydostają się na Zachód. Jest ich mnóstwo, dużo za dużo, by mogło pomieścić je miasto. Mieszkańcy nazywają je szkodnikami. Zrazu życzliwie patrzący na gryzonie żyjące w strefie zdemilitaryzowanej, teraz reagują zniecierpliwieniem, a nawet agresją. Króliki zadomowione w bezpiecznej przestrzeni na granicy podzielonego Berlina też przeżywają szok. Dotychczas spokojne gryzonie, żyjące w komitywie ze strażnikami, coraz śmielej wchodzą w świat, którego nie znają. Tak wygląda upadek muru w nagradzanym wielokrotnie filmie Bartka Konopki i Piotra Rosołowskiego „Królik po berlińsku” (2009), pokazywanym w foyer bydgoskiego Teatru Polskiego. Czytany na chłodno przez Krystynę Czubównę komentarz do życia królików rysuje całkiem inną perspektywę historii muru.
Dlatego właśnie w przedstawieniu Justyny Lipko-Koniecznej i Justyny Sobczyk pojawiają się króliki. Mirosław Guzowski, Damian Kwiatkowski, Michalina Rodak, Małgorzata Trofimiuk, Małgorzata Witkowska i Michał Surówka występują w króliczych maskach. Królicza perspektywa wprowadza zakłócenie do wielkiej narracji – tak w filmie Konopki i Rosołowskiego, jak i w bydgoskim spektaklu. Choć na ekranie wyświetlane są znane doskonale kadry – zdjęcie Petera Leibinga, na którym Conrad Schumann w 1961 roku skacze przez zasieki między Berlinem Wschodnim a Zachodnim, czy nagranie przedstawiające rozbijanie muru w 1989 roku – aktorki i aktorzy wcale nie odgrywają tej doskonale znanej historii. Wyświetlane na ścianie materiały stają się obce, tak jak obca staje się ugruntowana narracja historyczna o podzielonym mieście.
Z zaprojektowanych przez Magdalenę Łazarczyk króliczych nor świat wygląda całkiem inaczej. Ważne są też inne rzeczy niż nieczytelny dla królików konflikt między dwoma niemieckimi państwami i polityka uprawiana przez ich przywódców.
„Mur”, reż. Justyna Sobczyk. Teatr Polski w Bydgoszczy, premiera 9 listopada 2019Bohaterem spektaklu jest też legendarny kanclerz, który doprowadził do zjednoczenia Niemiec – Helmut Kohl, brawurowo grany przez Małgorzatę Trofimiuk w końcówce „Muru”: kompulsywnie zażerający się kapustą, obwożony w wózku z supermarketu, bez jakiegokolwiek kontaktu z rzeczywistością. Kohl w spektaklu Sobczyk tylko na zdjęciach, sfotografowany z innymi przywódcami, jest mężem stanu. Tutaj to przede wszystkim ojciec, którym nigdy nie umiał czy nie chciał być. Dlatego ważniejszy niż Helmut jest w przedstawieniu Walter, jego syn (Michał Surówka), któremu ojciec zgotował prawdziwe piekło. Nigdy się nim nie zajmował, a o śmierci matki, która popełniła samobójstwo, Walter dowiedział się od sekretarki ojca; owdowiały kanclerz szybko znalazł kolejną żonę, której Walter nigdy nie zaakceptował. Perspektywa syna, danie pierwszeństwa temu, co prywatne, zmienia nie tylko wizerunek kanclerza – całkiem inaczej pozycjonuje zburzenie muru.
Bo zburzenie muru to symbol – końca zimnej wojny, początku nowego świata, w którym miało nie być już historii; kapitalizm zwyciężył z socjalizmem, zapewniając całemu światu szczęście. Tyle że ta historia ładnie wygląda na zdjęciach – do dziś przejmują nagrane sceny burzenia muru, które dobrze pamiętam z telewizji. Ten niebywały entuzjazm, wiara w to, że lepszy świat i lepsze życie są o krok. Że jak upadł mur, to już naprawdę cały świat czeka świetlana przyszłość. Tymczasem wszystko było całkiem inaczej i zburzony mur wcale nie zniósł podziałów, a wręcz je umocnił. Ossis, choć mówili tym samym językiem co Westis, nie byli wcale mile widziani na Zachodzie – zupełnie jak króliki z filmu Konopki i Rosołowskiego. „To bydło było, jak w ’89 ze wschodu na zachód przez mur przeleźli, żeby się nachapać. Stadami przechodziło to. Bez umiaru. Oni byli nawet gorsi niż Polacy” – wspomina grana przez Małgorzatę Witkowską właścicielka baru czy klubogalerii Warschau w Berlinie Zachodnim. Wcześniej, jeszcze przed zburzeniem muru, zapewniająca, że Polaków nigdy by nie wpuściła do swojego lokalu, teraz wita ich z otwartymi ramionami – najgorsi są Niemcy ze wschodu. Zburzenie muru, choć zmieniło stosunki geopolityczne na świecie i uczyniło z Kohla postać historyczną, dla tysięcy ludzi żadnej nie przyniosło zmiany, a nawet pogorszyło ich byt.
Powstały też nowe mury. W bydgoskim spektaklu pojawia się także Hatun Sürücü (Michalina Rodak) – urodzona w Berlinie na długo przed upadkiem muru Niemka pochodzenia kurdyjskiego zamordowana przez brata w 2005 roku, w imię „obrony honoru”. Dwudziestotrzylatka żyła bowiem po europejsku, wbrew woli tradycyjnej i religijnej rodziny. Szeroko komentowane zabójstwo pokazało niewydolność niemieckiej polityki integracyjnej, a kilka lat później Angela Merkel oficjalnie przyznała, że prowadzona przez jej rząd polityka multikulti nie zdaje egzaminu.
Burzenie muru, podobnie jak jego wznoszenie, zostało utrwalone na zdjęciach i nagraniach. Te archiwa, które zbudowały i utrwalały zimnowojenne imaginarium, pojawiają się w wideo Magdaleny Łazarczyk i Łukasza Sosińskiego. Pojawiają się jednak jako tło, po to, by w spektaklu je rozbroić. I tak skok Conrada Schumanna – pogranicznika, który w 1961 roku, wykorzystując szansę roku, przeskoczył przez zasieki – w spektaklu zostaje sparodiowany przez Mirosława Guzowskiego, który w trzech kolejnych próbach, niczym cyrkowy akrobata, wykonuje historyczny sus. Ta parodia to jednak nie tylko zabawa, to nie jest jak z dorysowywaniem wąsów postaciom historycznym na zdjęciach w podręcznikach. W bydgoskim „Murze” historię traktuje się bardzo poważnie, nawet wtedy – a może zwłaszcza wtedy – gdy Małgorzata Trofimiuk jako Helmut Kohl jeździ w sklepowym wózku, jedząc, potwierdzającą tożsamość kanclerza, kapustę. To nie tylko żart. Parodia ma tu siłę krytyczną, pokazuje, jak skonstruowane jest archiwum muru berlińskiego, jakie tropy wprowadza do oficjalnej opowieści i jak ta opowieść jest dyskontowana politycznie, gdy tymczasem pełna jest pęknięć i nieciągłości.
Premiera nie bez powodu odbyła się 9 listopada. W trzydziestą rocznicę zburzenia muru. W detale historyczne, tuż po przerwie, w imponującym występie opartym na kontakcie z publicznością (spektakl grany ma być dla szkół) wprowadza Damian Kwiatkowski. Jednak nie jest to ani lekcja historii, ani spektakl rocznicowy. Mur nie upadł i o tym chyba przede wszystkim jest ten spektakl. Mur nie upadł, ale jednocześnie widać, co było za murem, który przez dekady był też horyzontem marzeń o lepszym życiu. Żeby się tam dostać, porywano samoloty – skrót LOT w latach 80. rozwijano jako „Landet Oft in Tempelhof”, bo na lotnisku Tempelhof właśnie, w Berlinie Zachodnim, lądowały porywane przez Polaków, w tym przez członków załogi, samoloty. Dziś, nawet gdyby chcieć porwać samolot, nie bardzo wiadomo, dokąd należałoby lecieć, by uciec. Pewnie dlatego ten uprowadzony w przedstawieniu leci w kosmos – na Księżyc i w stronę Merkurego.
Lecz cóż, i to porwanie okazuje się nieudane. An-24 ląduje na Okęciu.