Odzyskać technologię, odzyskać przyszłość
Truthout.org CC BY-NC-SA 2.0

15 minut czytania

/ Media

Odzyskać technologię, odzyskać przyszłość

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Skromne utopie na miarę czasu wyczerpania znajdujemy w dość niespodziewanych miejscach, na przykład w historii tak modnej dzisiaj sharing economy

Jeszcze 4 minuty czytania

W minionym roku do nowych technologii komunikacyjnych, nie bez racji, lgnęły same najgorsze opinie. Stworzone na użytek marketingu algorytmy dołożyły swoją cegiełkę do najpoważniejszego od lat kryzysu demokracji. Wizjonerzy z Doliny Krzemowej w społecznym imaginarium przesunęli się na pozycje wcześniej zarezerwowane dla pompujących ropę oligarchów. Sieci torrentów, sieciowe enfant terrible pierwszej dekady XXI wieku, okazały się niczym w porównaniu z botnetami – takimi jak Mirai – blokującymi ruch w sieci, czy z malwarem biorącym komputery na zakładników. Wisienką na zatrutym torcie jest wiadomość z ostatnich tygodni: luki bezpieczeństwa tkwią głęboko w architekturze procesorów, ich definitywne wyeliminowanie jest w najbliższym czasie praktycznie niemożliwe. A mimo to, choć optymizm dewaluuje się dziś chyba szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, wierzymy, że warto spekulować o innych możliwościach i – jakkolwiek naiwnie by to brzmiało – lepszej przyszłości.

Punkt wyjścia jest oczywisty: starą litanię internetowych „buzzwords” zastąpiła nowa, znacznie bardziej ponura: sztuczna inteligencja, blockchain, algorytmy, boty... Każde z nich jest jak zaklęcie starające się zapieczętować stan technologicznej hegemonii, zamykające furtkę do spekulacji, wyobrażania sobie odmiennych stanów rzeczy. Jak niedawno pisał na tych łamach Edwin Bendyk, bezkrytyczna wiara w postęp wymieniona została na zabobonny wręcz lęk przed technologią. Jakby ktoś przesłonił pejzaż technologiczny XXI wieku wielką, czarną płachtą. W muzeum Królikarnia trwa właśnie wystawa prac Rachel Poignant, rzeźbiarki, która tworzy wielokrotnie powielane odlewy przypominające części urządzeń, fragmenty infrastruktury przemysłowej. Agnieszce Tarasiuk przypominają one „pozostałości XX-wiecznego modernizmu”, dostrzega w nich „nostalgię za utraconą wiarą w postęp”. I puentuje: „dziś coraz silniejszą figurą przyszłości staje się katastrofa”. Czy potrafimy myśleć o technologiach inaczej, skoro nawet proste odlewy form przemysłowych wzbudzają katastroficzne skojarzenia?

Wizja katastrofy jest potrzebna jako rodzaj ostrzeżenia, bo przecież idiotyzmem byłoby zapomnieć o powodach do obaw. Susan Buck-Morss w poświęconej XX-wiecznym utopiom książce „Dreamworld and Catastrophe”, pisała, że kompromitacja określonej wizji wymaga jej krytycznego opracowania. Nie oznacza to jednak – podkreśla Buck-Morss – że powinniśmy przestać szukać alternatyw: „Snucie w przyszłości tego samego marzenia (...) to nic innego, jak samobójstwo. Ale katastrofalne efekty trzeba krytykować w imię demokratycznej, utopijnej nadziei, której marzenie było wyrazem – a nie poprzez odrzucenie tego marzenia”. Ostateczne odrzucenie utopii to w tym ujęciu największa z katastrof. Nie chodzi zresztą tylko o zdolność do tego, by wciąż marzyć, ale w ogóle o to, by uratować czas przyszły. Wizje tego, co ma nadejść – i uwolnić nas od przerażającej współczesności. Bo poczucie katastrofy nie daje podstaw, by naprawiać świat.

W tekście „Material Imagination: On the Avant-gardes, Time and Computation” Olga Goriunova zastanawia się nad sposobami, w jaki czas funkcjonuje dziś w opartym na komputerach życiu społecznym. Podstawowym problemem jest oczywiście wieczny czas teraźniejszy, w którym funkcjonujemy i który analizowano już na setki sposobów. Goriunova jako alternatywę dla tego myślenia przedstawia tradycję awangard artystycznych. Pomimo ciągłości, które pomiędzy awangardą i oprogramowaniem pokazał Lev Manovich, usieciowione i kontrolowane przez algorytmy komputery zamknęły nas w pętli teraźniejszości. Inaczej niż narażona na późniejsze kompromitacje, ale z definicji zorientowana na przyszłość sztuka awangardowa, zamknięty cybernetyczny system wytworzył w nas poczucie braku alternatyw. Poczucie nieznośne.

„Awangardy nie tylko wsłuchują się w ukryty puls społeczeństw, ale też konstytuują wiele wersji przyszłości. Co najważniejsze, taka temporalność awangard wydaje się wchodzić w bezpośredni konflikt z czasem mediowanym przez komputery – poprzez ambicję, by stworzyć nowość zrywającą z teraźniejszością i wyrywającą się w kierunku otwartej i emergentnej przyszłości” – pisze Goriunova. Dziś wizje przyszłości zamknięte są w tym, co było – nacjonalistycznej retrotopii, opartej na naiwnej tęsknocie za zmyśloną historią – i biznesowej wizji innowacji, też często opartej na kłamstwie i braku odpowiedzialności. Rozwiązywanie problemów uprzywilejowanej mniejszości kosztem reszty społeczeństwa, a więc kluczowe dla Doliny Krzemowej uspołecznienie ryzyka i prywatyzacja zysków, to przecież jeden z powodów mody na retrotopię. Elity – które zapomniały o redystrybucji zysków, ale też nie przejmują się konsekwencjami promowanych rozwiązań, które problemy społeczne często nie tyle same rozwiązują, co eksportują w inne miejsca – proszą się o kłopoty. Także takie, które widzimy dziś w polskiej rzeczywistości. Technologiczny biznes, choć tak często posługuje się ikonografią rodem z science fiction, w istocie popsuł przyszłość i dołączył do tych, którzy pchają całe grupy społeczne w objęcia zmitologizowanej przeszłości. Ale przecież można inaczej. Odczarowując myślenie o innowacjach, w których musi znaleźć się miejsce nie tylko na szybki zysk, ale i na odpowiedzialność. W konsekwencji też wychodząc poza nadto dobrze znaną nad Wisłą opowieść o rzutkich biznesmenach i nieporadnym państwie. I może coś jeszcze. Szukając skromnych utopii na miarę czasu wyczerpania, spróbujmy zmieszać przeszłość i komputery, ale też awangardę i sztukę, o które dopomina się Goriunova. Można ją znaleźć w dość niespodziewanych miejscach, np. w historii tak modnej dzisiaj „sharing economy”.

„Komputer jest kluczem do rejestracji podróży członków kooperatywy Witkar. Choć do niej należą, to płacą za przejazd. Członek kooperatywy korzysta z systemu przy użyciu swojego własnego klucza elektronicznego. Wykręca numer stacji docelowej. Komputer sprawdza, czy jest na niej miejsce, i udziela potwierdzenia, mrugając lampką. Kierowca wciska przycisk i Witkar przesuwa się na rampie. Pierwszy pojazd jest gotowy do użycia. Kierowca używa swojego klucza i odjeżdża. Nie mogłoby być prościej” – mówi narrator filmu poświęconego inicjatywie Witkar, którą dziś chyba najprościej opisać jako „car sharing”. Choć Witkar działał w Amsterdamie już przeszło 40 lat temu, to dziś podobne przedsięwzięcia noszą etykietkę innowacji (która zresztą przypomina nam, że innowacje robi się zazwyczaj gdzie indziej – ich źródłem nie są lokalne inicjatywy, a przede wszystkim amerykańskie korporacje). Co jednak bardziej znaczące, posługują się etykietką „sharing economy”, choć dzielenie się w wypadku np. Ubera to kolejny przykład raczej społecznej jazdy na gapę niż dokładania do wspólnego kociołka. Uber ma przede wszystkim zarabiać, żeby zwrócić pieniądze inwestorom – zamiast pomagać tym, którzy się dzielą.


Uber z „sharing economy”, ekonomii współdzielenia, zrobił jej własną parodię. Definicja takiej ekonomii została rozciągnięta do granic możliwości. Pozornie jak w tradycji spółdzielczej, chodzi tu o łączenie rozproszonych zasobów, które nie należą do firm, tylko zwykłych ludzi. Ale tylko pozornie, bo głównym beneficjentem jest żonglujący danymi i łączący cudze zasoby (samochody, mieszkania, itp.) pośrednik. Idea dobra wspólnego zniknęła... Próbą jej ratowania jest otwarcie nawiązujący do ruchu spółdzielczego koncept spółdzielczości platformowej (platform cooperativism), zakładający demokratyzację platform poprzez traktowanie ich zasobów jako dobra wspólnego, oraz przyjęcie spółdzielczych modeli własności i zarządzania. Dzięki temu serwisy te dzielą się generowaną wartością (w tym zyskiem) ze swoimi użytkownikami. Zanim pomyślicie, że to kolejna mrzonka, którą spotka los Diaspory (oddolnej sieci społecznościowej, która została okrzyknięta proobywatelską alternatywą dla Facebooka, po czym wszyscy o niej zapomnieli), wróćmy do Witkara. A później – znów do współczesności.

Pomysłodawcą usługi Witkar (zamkniętej w roku 1986) był Luud Schimmelpennink – wynalazca, ale też wówczas członek amsterdamskiej rady miasta. Przede wszystkim jednak człowiek związany z holenderskimi provosami, ruchem kontrkulturowym inspirującym się dadaizmem. Ich działania, którymi inspirowała się później m.in. Pomarańczowa Alternatywa, łączyły happeningi wymierzone w kulturę konsumpcjonistyczną z próbami tworzenia realnych alternatyw. Były sztuką, ale i interwencją w miejską infrastrukturę – jak prawzór Veturilo, czyli White Bicycle Plan (pierwszego z „białych” planów – Witkar to „biały samochód”), w ramach którego na ulice stolicy Holandii trafiły setki pomalowanych na biało rowerów do swobodnego użycia. Dla provosów granica między artystycznym gestem a innowacją społeczną była cienka.

Kluczowe założenia provosów wyartykułował Marek Krajewski w tekście o znaczącym tytule „Provo: uwidzialnić władzę i zmienić pośredników”. Pół wieku temu oznaczało to zwrócenie uwagi na kontrolę państwa; dziś pewnie w większym stopniu na utratę tej kontroli – i podkreślenie, że kto inny przyjął rolę pośredników. Jak pisał Krajewski, „(...) provosi byli jednym z pierwszych ruchów społecznych, które można za Tourainem określić mianem nowych, albo po prostu ponowoczesnych. Ich cechą jest to, że nie walczą już one z niesprawiedliwością i wyzyskiem o podstawowe prawa obywatelskie, a więc o równość, ale raczej o możliwość samorealizacji”. Pytanie, czy dziś możliwość samorealizacji nie stała się nowym przymusem, a zarazem ekskluzywnym dobrem – i czy przypadkiem nie trzeba znów przypominać o mechanizmach niesprawiedliwości i wyzysku? Sprawa jest oczywiście skomplikowana, bo jeśli nową, gorszą wersją władzy są nomadyczne korporacje, to sojusznikiem ponownie stają się organy państwa – i znów nie trzeba szukać daleko, by dostrzec, że one także intensywnie starają się ograniczać wolność jednostek. Dość stwierdzić, że krajami, które z kontrolą technologicznych gigantów radzą sobie najlepiej, są Chiny i Rosja. Ale to nie może kompromitować całej wizji – bo byłoby to trochę jak zarzucanie wszystkim spółdzielniom i kooperatywom, że reanimują idee rodem z PRL-u. Zwłaszcza że w wypadku kooperatyw najciekawsze rzeczy dzieją się na poziomie miast. Modele współdziałania, które spółdzielnie platformowe wdrażają w czystej formie, inspirują władze miejskie, startupy o misji społecznej czy działaczy zajmujących się partycypacją obywatelską. To wciąż nierówna walka – bo władze miejskie i stowarzyszenia przeważnie nie są tak „smart” i „agile”, jak transnarodowe spółki, co w praktyce oznacza choćby tyle, że z większą ostrożnością muszą odnosić się do zbierania i wykorzystywania podstawowego źródła wartości dzisiaj: danych. Ale wciąż bywa, że się udaje.

Na Tajwanie ludzie zaangażowani w 2014 roku w „Rewolucję słoneczników” stworzyli VTaiwan, narzędzie do deliberacji online na masową skalę. W 2016 roku z jego pomocą dwa tysiące osób w czasie rzeczywistym negocjowało przepisy dotyczące przewozów transportowych, osiągając zgodę na poziomie 85% uczestników (i tworząc system, w którym współistnieje Uber i lokalne spółdzielnie taksówkowe). Wspólnie wypracowane przepisy dotyczące sprzedaży alkoholu przełamały trwający sześć lat impas legislacyjny. Minister cyfryzacji Audrey Tang (z zawodu hakerka) mówi o redefinicji tajwańskiego systemu politycznego na poziomie konstytucyjnym. Premier zadeklarował stosowanie systemu do wszystkich istotnych spraw państwowych.

Podobne systemy są wdrażane w wielu aglomeracjach – w Helsinkach, Barcelonie i Seulu. W Barcelonie Francesca Bria, dyrektor do spraw technologii i cyfrowych innowacji miasta, tworzy system oparty na idei „technologicznej suwerenności”. Bria buduje w Barcelonie system smart city, którego wyróżnikiem w stosunku do komercyjnych rozwiązań jest to, że kontrola nad zbieranymi danymi pozostaje w rękach obywateli. Dane stają się dobrem wspólnym w pełnym sensie tego słowa – nie tyle dostępne w sposób otwarty, co zarządzane zgodnie ze wspólnie wypracowanymi zasadami. Jeden z pierwszych pilotaży dotyczy wykorzystania danych o rynku nieruchomości do rozwiązania kryzysu mieszkaniowego, spowodowanego rozwojem turystyki i oddziaływaniem serwisu Airbnb.

Jeden z ciekawszych przykładów sieciowej spółdzielczości dotyczy serwisu Twitter. Serwis ten mimo swojej popularności nie przynosi zysków, co dobrze odzwierciedlają ceny akcji spółki – idące w dół, w przeciwieństwie do na przykład Facebooka. W 2016 zaczęły pojawiać się pomysły, by uczynić z Twittera rodzaj globalnej, crowdfundowanej spółdzielni. W 2017 roku propozycja takiej uchwały została poddana pod głosowanie na zgromadzeniu akcjonariuszy, i uzyskała 5% poparcia. Niedużo, ale działacze się nie poddają – następne głosowanie za kilka miesięcy. Do pakietu można dorzucić też przykłady zakorzenione w działaniach artystycznych, jak choćby słynny Air Quality Egg – urządzenie do pomiaru czystości powietrza, wokół którego powstała cała społeczność. Podobnie jak w wypadku Witkara, to przedsięwzięcie rozmywa granice między eksperymentem artystycznym, działaniem społecznym i rynkiem.

Wszystkie te, a raczej wszystkie takie historie (bo jest ich dużo więcej) mają kilka cech wspólnych. Po pierwsze, nikt nie wysuwa na pierwszy plan technologii. Nawet jeśli blockchain będzie napędzał niektóre systemy w Barcelonie, to nie on jest najważniejszy, tylko założenia społeczne zawierające się w hasłach takich jak „suwerenność”. Po drugie, dowodzą one, że regulacja ciągle ma znaczenie i że oprogramowanie jeszcze wszystkiego nie zjadło. Przypomnijcie sobie moment w zeszłym roku, gdy na terenie Unii Europejskiej zniknął roaming – nie z powodu przełomu technologicznego, tylko w wyniku decyzji leglislacyjnej.

Walcząc z poczuciem beznadziei, pamiętajmy też, że choć hasztagami ostatnich miesięcy mogłyby być Trump i Brexit, to w tym rozchwianym systemie przez chwilę całkiem prawdopodobne było, że staną się nimi Sanders i Corbyn. Zeszłoroczne „Digital Democracy Manifesto” labourzystów zawiera zresztą, jako jedną z obietnic, wsparcie dla ruchu spółdzielczości platformowej. Na polskim podwórku sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana, ale przecież też mamy wspaniałe tradycje spółdzielczości z okresu międzywojnia. Zamiast egzorcyzmować technologie warto więc zastanowić się, jak użyć ich z pożytkiem dla dobra wspólnego. Trzeba też pamiętać, że istnienie alternatyw czasem pozwala na wywrócenie monopolu technologicznego – jak to miało miejsce na przykład z przeglądarką Firefox, która rozbiła hegemonię Microsoftu. Nie możemy spalić najpotężniejszych platform – pozostaje tworzyć własne.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).