Stefan K. albo Teofil Kosiński to ten „jeden jedyny”. W Polsce tylko on odważył się zabrać głos i opowiedzieć o swoim doświadczeniu prześladowania w okresie nazistowskim na mocy paragrafu 175. Od dwóch miesięcy książka na podstawie jego wspomnień jest nareszcie dostępna po polsku – dwadzieścia sześć lat po niemieckiej premierze, czternaście lat po jego śmierci. „Cholernie mocna miłość. Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G.” autorstwa Lutza van Dijka to fragment świadectwa Teofila. Gdyby nie było tej książki, nie byłoby również wielogodzinnych wywiadów w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie i USC Shoah Foundation. Gdyby nie Lutz, nie byłoby także bogatej korespondencji pisarza i jego bohatera/świadka. Powieść, wywiady, listy tworzą pełną relację tego „jednego jedynego”, która dopiero dziś ma szansę wybrzmieć w jego ojczyźnie.
Dwa lata temu van Dijk podjął także decyzję o publikacji zbioru prywatnych listów obu panów, który obejmuje okres od 1989 do 2003 roku. Tytuł zbioru brzmi „«Endlich den Mut...». Briefe von Stefan T. Kosinski (1925–2003)” i zwraca uwagę na odwagę świadka, któremu nareszcie wolno mówić. Korespondencja staje się punktem zwrotnym w procesie odzyskiwania jego biografii. Wstrząsająca opowieść wojenna, w której najważniejszy pozostaje wątek miłości polskiego nastolatka i austriackiego żołnierza Wehrmachtu to dopiero początek mikrohistorii Kosińskiego. Teofil mierzył się w listach z tabu własnego życiorysu. Próbował wyjść poza maski, pozy, opowieści fantastyczne i wspomnienia stworzone tylko po to, żeby spać spokojnie i żyć bez stygmy.
Walka z samym sobą rozpoczęła się we wrześniu 1989. Symboliczny początek to list do Helmuta Kohla. Od tego listu wszystko się zaczęło.
Warszawa, 12 września 1989
Szanowny Panie Kanclerzu!
Ponieważ wszystkie starania o odszkodowanie, które jako ofiara prześladowań przez narodowy socjalizm podejmowałem od roku, nie przyniosły żadnego pozytywnego rezultatu, jestem zmuszony zwrócić się w tej sprawie do Pana.
Wciąż otrzymuję odpowiedzi, że „ze względu na sytuację prawną w Niemczech” nadzieja na odszkodowanie w moim przypadku jest niewielka. Czas ucieka, a ja dłużej czekać już nie mogę. […] Po prostu nie potrafię zapomnieć tortur, które przeszedłem, więzienia i związanych z nimi ciężkich uszczerbków na zdrowiu.
Mój przypadek na pewno nie jest typowy, ale dopiero teraz znalazłem siły, by mówić o prześladowaniu mnie w okresie narodowego socjalizmu: 19 września 1942 roku, mając 17 lat, zostałem aresztowany przez Gestapo we wcielonym do Rzeszy okręgu Prusy Zachodnie (w Toruniu, wówczas Thorn), a następnie skazany na mocy paragrafu 175 na 5 lat ciężkiego więzienia. I to tylko dlatego, że jako Polak, tzw. Untermensch, byłem w miłosnej relacji z członkiem niemieckiej armii. Moja odyseja przez różne obozy karne i ciężkie więzienia zakończyła się dopiero w maju 1945 roku, kiedy uciekłem z więzienia pod Hamburgiem.
Nie chciałbym tutaj dokładnie opisywać wszystkiego tego, co przeżyłem w okresie młodości, ponieważ mój przypadek jest dobrze znany różnym urzędom i instytucjom w Niemczech Zachodnich. […] Chciałbym jednak w końcu otrzymać odszkodowanie za prześladowania. Wierzę, że nadszedł na to odpowiedni czas – teraz, kiedy zbliża się Pańska podróż do Polski w celu upamiętnienia wybuchu wojny przed pięćdziesięciu laty, 1 września 1939 roku.
Pozostało mi już niewiele czasu. Wkrótce skończę 65 lat i mam wiele problemów ze zdrowiem, będących następstwem tortur i pobytu w więzieniu, które dokładnie opisałem w poprzednich listach i udokumentowałem zaświadczeniami lekarskimi. W końcu znalazłem odwagę, aby jako homoseksualista walczyć o swoje prawa.
Mam nadzieję, że mnie Pan zrozumie i znajdzie moralne rozwiązanie (jeśli nie na drodze prawnej) umożliwiające spełnienie mojej prośby. Z góry dziękuję za Pańskie wsparcie w tej sprawie i załączam wyrazy szacunku.
T. Kosiński
Teofil nigdy nie otrzymał zadośćuczynienia od Republiki Federalnej Niemiec. W czerwcu 1990 roku Ministerstwo Finansów przesłało mu odpowiedź odmowną. Nie mógł dostać odszkodowania, bo był obywatelem polskim. Skierowano go do polskich władz. Dziś wiemy na pewno, że należał do organizacji byłych więźniów w Warszawie, ale tam utrzymywał, że w trakcie wojny został skierowany do więzień i obozów za uchylanie się od pracy. Ta wersja obowiązywała wszystkich do roku 1990.
W swoim liście do kanclerza Teofil wspominał o zbliżającej się wizycie Helmuta Kohla w Polsce. Równo dwa miesiące później, 12 listopada 1989 roku w trakcie mszy świętej w Krzyżowej Tadeusz Mazowiecki i Helmut Kohl uścisnęli sobie dłonie. Ten gest był symboliczny, szczególnie po upadku muru berlińskiego, do którego doszło dosłownie trzy dni wcześniej. Teofil pisał list do Kohla jeszcze w rzeczywistości podzielonej Europy, ale już po wyborach czerwcowych w Polsce. Wiedział i czuł, że zbliżają się zmiany polityczne – liczył, że dzięki temu nareszcie będzie mógł opowiedzieć o swoim cierpieniu z okresu wojny. Liczył, że w Polsce wszystko się zmieni. Wielokrotnie wspominał o tym w korespondencji z „kronikarzem” jego historii.
Dzięki listowi do kanclerza poznał również Lutza van Dijka. Korespondencję z niemieckimi władzami od tajemniczego pana Kosińskiego z Polski znał Rainer Hoffschildt. Rainer przyjaźnił się z Lutzem i wiedział, że pisarz szuka opowieści wojennej dotyczącej homoseksualistów, w której byłby wątek miłosny. 23 maja 1990 roku Lutz van Dijk napisał list do Teofila Kosińskiego. Teo odpisał pięć dni później. We wrześniu pierwsza wersja książki była już gotowa. Teofil przeczytał ją po raz pierwszy w październiku. Już wtedy miał nadzieję, że kiedyś jego świadectwo zostanie wydane po polsku:
Warszawa, 18 października 1990
Drogi Panie Doktorze!
Przedwczoraj dostałem wstępną wersję Pańskiej książki, a wczoraj dwa czasopisma: „Magnus” i „Du&Ich”. Od razu chciałem do Pana zadzwonić, ale nie udało mi się połączyć z Hamburgiem. Potem, o 23:10, sygnał w końcu się pojawił […], ale chyba nie było Pana w domu?
Książkę przeczytałem od razu, nie robiąc przerw, w całości […], tak samo jak czasopisma i programy z MHC. No więc nie wiem, jak wyrazić moją wdzięczność. Tak wiele Pan dla mnie zrobił, poświęcił tak wiele czasu i pracy. Z jaką przyjemnością czytałem o Magnus-Hirschfeld-Centrum. To cudowne, że ludzie tacy jak my mogą się gdzieś spotkać i po prostu porozmawiać.
Życzyłbym sobie, żeby w Polsce też tak było. Co prawda mamy od niedawna pierwsze czasopisma, takie jak „Okay” czy „Inaczej”, jednak to nie ten poziom co u Państwa, różnica jak między dniem i nocą. […]
Teraz jednak o książce: muszę Panu naprawdę pogratulować. Otrzymał Pan ode mnie jedynie streszczenie mojej historii, a powstało z niego literackie arcydzieło. Czuje się, ile miłości i serca Pan w nie włożył, jak gdyby przeżył Pan to sam. Wiem, że potrzeba również nieco wyobraźni, by przedstawić to w obrazowy sposób. Pisze Pan tak, jak gdyby wszędzie był Pan ze mną. I ten subtelny styl. […] Imiona, miejsca, osoby, wszystko.
Jedno muszę powiedzieć szczerze: czytając, często miałem łzy w oczach, bo przeżywałem to tak, jak gdyby stało się wczoraj. Być może niektórzy czytelnicy poczują coś podobnego. Książkę czyta się jednym tchem, nie mogłem przestać do późna w nocy.
Nie znalazłem żadnych poważnych „błędów”, chciałbym jedynie zaproponować kilka drobnych poprawek:
Jeśli chodzi o niewielkie kwoty w polskich złotych, nie mieliśmy wtedy banknotów, tylko monety.
Proszę poprawić datę procesu, odbył się on już w grudniu 1942, a nie dopiero w styczniu 1943 (co teraz wiemy także dzięki aktom).
W posłowiu proszę nie pisać: „Do dziś nie wyjechałem z Polski”, bo to nie do końca się zgadza. Lepiej: „W Polsce zostałem do dzisiaj”.
Po buntach robotniczych, które wybuchły w Polsce w 1956 roku, komuniści nie mieli wyjścia i musieli przyznać trochę więcej swobód. W roku 1960 wolno mi było po raz pierwszy pojechać do Bułgarii. Na Zachód nie mogłem wyjechać nigdy, ponieważ pozostawało niejasne, z jakiego dokładnie powodu znalazłem się w niemieckim więzieniu.
W formularzach zawsze wpisywałem: „Za uchylanie się od pracy”. Ale czy mi wierzono?
Pewnego razu pijany oficer tutejszych tajnych służb powiedział mi: „Człowieku, z takimi kwalifikacjami i znajomością języków już dawno mógłbyś dostać awans, ale mają na ciebie haka w związku z twoim skazaniem. Gdybyś przynajmniej był dziś żonaty…”.
Poza tym wszystko, co Pan pisze, się zgadza. Proszę poprawić tylko to, co dotyczy wyjazdów za granicę, bo jeśli kiedyś przeczytają to znajomi, mogliby powiedzieć, że kłamałem (może być tak, że książka ukaże się również w Polsce, prawda?).
Poza tym wszystko wspaniale. Mam nadzieję, że książka ukaże się nie tylko w Niemczech, ale zostanie przetłumaczona na wiele języków.
Teraz coś radosnego także z mojej strony: zaświadczenie o aresztowaniu prawdopodobnie zostanie uznane w związku z moją rentą!
Jak zawsze z serdecznymi pozdrowieniami
Pański Teofil Kosiński
Miesiąc później Lutz przyjechał do Warszawy, żeby porozmawiać z Teofilem i autoryzować ostateczną wersję tekstu książki. Pisarz do teraz wspomina ten dzień i pierwsze spotkanie na peronie Dworca Centralnego. Miało być jak w filmie – znaki rozpoznawcze w postaci gazety pod pachą, szarego płaszcza etc. Nie było takiej potrzeby, rozpoznali się od razu. Ponad pół roku później, w maju 1991 roku „Cholernie mocna miłość. Prawdziwa historia Stefana K. i Williego G.” ukazała się w Niemczech.
Nie ma wątpliwości, że Kosiński był częścią społeczności homoseksualnej Warszawy przełomu lat 80. i 90. XX wieku. Miał kontakt z ludźmi za granicą. Czytał zarówno gazety niemieckie – w tym najstarszy magazyn gejowski w Niemczech, czyli „Du&Ich”, jak i polską prasę gej/les. Zresztą zarówno w „Okay”, jak i w „Inaczej” ukazały się recenzje „Cholernie mocnej miłości”. Z innych listów wiemy, że Teo znał sprawę Artura Sieroszewskiego i miał kontakt z Włodzimierzem Antosem. Przed drugim wyjazdem promocyjnym angielskiego wydania „Cholernie...” – w styczniu 1997 roku – zezwolił na publikację fotografii swojej twarzy w tekście opublikowanym w „Inaczej”. Liczył na to, że nikt z jego bliskich nie sięgnie po takie tytuły.
„Ludzie tacy jak my”, mówił o swoim środowisku, w którym często posługiwał się jeszcze innym pseudonimem. Czasem był Pawłem Z., czasem Teo albo Stefanem. W Polsce rzadko „bywał homoseksualistą”. Każdy kolejny ślad w jego biografii dotyczący rzeczywistości polskiej lat 90. to dowód na to, jak wiele kosztowało go opowiedzenie historii wojennej tak mocno związanej z jego tożsamością seksualną. Jak bardzo bał się, że ktoś może zrobić mu z tego powodu krzywdę.
W liście z października 1990 roku widać, w jaki sposób Lutz z Teo kontaktowali się ze sobą przez kolejne trzynaście lat. W tym czasie widzieli się kilkukrotnie. Rozmawiali o wszystkim, także o swoim życiu prywatnym. Lutz razem z Magnus-Hirschfeld-Centrum organizował zbiórki pieniędzy, dzięki którym Teofil mógł ratować swoje zdrowie. Jednak wtedy najważniejsza była książka.
Teofil bardzo dokładnie poprawił tekst Lutza. W dwóch miejscach wprowadził poprawki dotyczące jego życia powojennego: „W Polsce został do dzisiaj”, „Na Zachód nie mogłem wyjechać nigdy...”, „(…) jeśli kiedyś przeczytają to znajomi, mogliby powiedzieć, że kłamałem (...)”.
Rzeczywiście kwestia wyjazdów za granicę, utrzymywania kontaktów z organizacjami LGBT przed 1990 rokiem, to osobny temat w biografii Teofila, który wymaga dłuższej analizy. Od początku lat 60. Kosiński pojawiał się regularnie na listach homoseksualistów i lesbijek, które prowadziła Służba Bezpieczeństwa. Wspomniane spotkanie z oficerem SB nie było jedynym. Wyjazd do Bułgarii także nie był jedyny. W końcu – Teofil nie był kawalerem. W 1956 roku ożenił się z kobietą starszą od niego o pięć lat. Rozwiódł się dwa lata później, po powrocie z placówki w Holandii. Do roku 1980 wyjeżdżał z Polski kilkanaście razy. Równie często w latach 80. Tamtych chwil wolał nie pamiętać. Nic na ten temat nie mówił. Bardzo dużo poświęcił tylko po to, żeby choć na chwilę poczuć się wolnym.
Po roku 1990 wolność zapewniała mu „Cholernie mocna miłość”. Dzięki książce przetrwał ostatnią dekadę XX wieku. Załamał się na początku 2000 roku. Czuł się bardzo samotny i opuszczony. Był przerażony: „Co noc te krzyki. Nie mogę już tego wytrzymać. Co noc te krzyki w moich snach. Tamte krzyki, moje krzyki…”. Pod koniec marca przesłał Lutzowi list, w którym żądał, aby Stefan K. umarł wraz z nim. Jakikolwiek comming out nie wchodził w grę. Po jego śmierci ta historia miała przestać istnieć – żadnych książek, wywiadów i tekstów. Koniec. Lutz obiecał Teofilowi, że nigdy nie wykorzysta już jego historii.
Warszawa, 11 kwietnia 2000
Mój drogi Synu!
Wczoraj sąsiadka przyniosła mi Twój smutny list z 4 kwietnia (ja nie mogę już schodzić na dół do skrzynki, więc robi to za mnie).
Widzę, jak wielką sprawiłem Ci przykrość […], dlatego po wielokroć proszę o wybaczenie. Dotyczy to również Shaula: gdybym wiedział, że jest tak poważnie chory, w ogóle bym o nim nie wspominał. Tyle że Ty zrobiłeś z jego choroby tajemnicę.
Musimy, mój drogi Synu, unikać w przyszłości takiego rodzaju listów. Również i ja cierpiałem z powodu Twojego: nie spałem do drugiej w nocy, tak przeładowana Twoimi zarzutami była moja głowa. Szkoda, że nie wziąłeś pod uwagę, jak bardzo jestem stary i jak bardzo chory. Jednak rozumiem, że ostatnimi czasy także i Twoje życie często nie było łatwe.
Naprawdę nie mam tutaj nikogo poza trzema czy czterema osobami z rodziny i sąsiadką. Dzień za dniem siedzę sam w moich czterech ścianach, od stycznia nie wychodziłem. W każdym razie tracę nadzieję, że kiedykolwiek naprawdę wyzdrowieję.
Żaden z moich znajomych do tej pory mnie nie odwiedził. Mój znajomy Zygmunt J. (kiedyś jeździłem z nim czasami na urlop, opowiadałem Ci o nim) zgodził się, żebym dał Ci jego numer telefonu. Oto on: […]. Też jest gejem, ma mniej więcej tyle lat ile ja i również choruje, ale mówi trochę po niemiecku. […]
Jeszcze raz chciałbym podkreślić, że nigdy nic przeciwko Tobie nie miałem. Wręcz przeciwnie, zawsze wszystkim mówię, jak wiele Ci zawdzięczam. Jesteś przecież bardzo dobrym, szczerym i uczciwym przyjacielem, i bardzo ofiarnym, nie tylko dla mnie, ale też jeśli chodzi o to wszystko, co zrobiłeś dla Saida w Teheranie.
Tyle że jesteś – jak mówimy w Polsce – „w gorącej wodzie kąpany”: oszczędziłbyś mi wielu zmartwień, gdybyś nie zrobił mi tylu zarzutów. Dziękuję Ci również za obietnicę, że moje nazwisko i zdjęcia będą chronione i że postarasz się o to, na ile tylko będziesz w stanie.
Jeśli chodzi o Stany Zjednoczone i moje prawdziwe nazwisko i imię: wszyscy na mnie naciskali i pomyślałem, że zrobię to dla nich. Później jednak się przestraszyłem, kiedy wszędzie, na przykład w magazynie „Advocate”, zobaczyłem moje nazwisko wraz ze zdjęciem. […]
Moja krewna, która pracuje w Locie jako stewardesa, i jej mąż zaprosili mnie do siebie na Wielkanoc – przyjadą po mnie samochodem. Tak tylko żebyś wiedział i się nie martwił, gdybyś chciał dzwonić.
Życzę Ci dużo słońca w sercu i na zewnątrz (wiem, jak uwielbiasz piękną pogodę) – i ślę Ci Boże błogosławieństwo (nawet jeśli nie wierzysz w Boga)!
Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie
Teo albo Stefan (jak wolisz)
Lutz van Dijk, „«Endlich den Mut...». Briefe von Stefan T. Kosinski (1925–2003)”. Querverlag, 192 strony, 2015Teofil był przerażony, że zostanie sam. Bał się przede wszystkim, że zostawią go bliscy. Jego stan zdrowia uniemożliwiał mu bycie samodzielnym, przez co większość czasu spędzał sam w domu. Panicznie bał się sytuacji, w której rodzina odwróci się od niego z powodu książki. Nigdy nie nazwał tej sytuacji po imieniu. Nigdy nie napisał, że doświadczył homofobii od bliskich. Po prostu wolał nie ryzykować. Dziś wiemy, że krewni, którzy opiekowali się nim do końca, nie mieli pojęcia, jaka była historia ich wujka.
Pierwsza połowa 2000 roku to moment kryzysowy w relacji Lutza i Teofila. Teo momentami żądał niemożliwego. Potem wycofywał się z tego – przepraszał. Panowie korespondowali jeszcze ponad dwa lata. Pisali o swoich bliskich i dalekich znajomych. Shaul, Zygmunt, Said i wielu innych pojawiają się w tej bogatej korespondencji wielokrotnie. Nie zawsze wiadomo, o kogo chodzi. Pewnie już się nie dowiemy, kim był Zygmunt J. Teofil poznał wielu znajomych Lutza. Wiedział również, jak wygląda praca van Dijka w społeczności LGBT+. Jego otoczenie kurczyło się w zastraszającym tempie. Coraz rzadziej ktoś dzwonił. „Ludzie tacy jak my” przestali mu towarzyszyć – odeszli – został sam. Kontakt z Lutzem stał się dla niego niezwykle cenny. Zresztą w tamtym okresie korespondował jeszcze z kilkoma innymi osobami. Miał kontakt ze „swoim” światem tylko poprzez skrzynkę pocztową.
W połowie 2002 roku napisał do Lutza, że chciałby go odwiedzić w RPA. Marzył o podróży, choć już od pięciu lat nie opuszczał Polski. Wtedy też zobowiązał Lutza do tego, żeby dysponował jego świadectwem po śmierci. Powoli przestawał się bać. Ostatni list przesłał do Afryki 12 kwietnia 2003 roku.
Drogi Lutzu!
Mieliśmy tego roku ciężką zimę, dużo śniegu i mrozu, więc prawie cały czas siedziałem w domu. Zakupy robiła mi sprzątaczka. […] Teraz powoli, bardzo powoli (śnieg jeszcze leży) wiosna ośmiela się przyjść.
Z wielkim utęsknieniem czekam na to, by móc wyjść na zewnątrz (choćby z laską). Wtedy człowiek od razu czuje się lepiej! […]
Często kupuję tutaj świeże winogrona z Republiki Południowej Afryki – i wtedy myślę o Tobie. […]
Wojna w Iraku bardzo mnie martwi. Bałem się, że może się rozprzestrzenić. Ale Bogu dzięki zdaje się mieć ku końcowi. Mam nadzieję, że w Republice Południowej Afryki nie była odczuwalna? Druga wojna światowa to dla mnie dość.
Z Rochusem i Igorem niewielki kontakt, nie piszą już. Tak to jest z przyjaźniami.
Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku – tego życzę z całego serca Tobie i Twojemu przyjacielowi Perry’emu.
Teo
Po roku 2000 listy Teofila był coraz krótsze. Ten ostatni to kartka pocztowa – impresja o tym, co dzieje się za oknem jego mieszkania na Mokotowie przy parku Morskie Oko. Do końca swoich dni interesował się polityką. Bał się wojny. Bezustannie pisał o przyjaźniach, które wygasają.
Lutz odpisał Teofilowi 2 maja 2003 roku, dziękując za ciepłe słowa. Tłumaczył się, że odpisuje tak późno, ponieważ jego partner miał wypadek samochodowy. Przeżył, ale było bardzo niebezpiecznie. Teofil najprawdopodobniej przeczytał ten list, ale nie był już w stanie odpisać. Zmarł kilka miesięcy później – 4 listopada. Tego samego dnia, ponad sześćdziesiąt lat wcześniej poznał swojego ukochanego Williego Götza.
Historia więzienno-obozowa Teofil Kosińskiego zaczęła się od listu miłosnego do żołnierza Wehrmachtu (sierpień 1942). Na ten list nigdy nie otrzymał odpowiedzi. Gdyby nie ten list, wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej:
Kochany Willi!
Od tak dawna nie mam od Ciebie żadnych wieści.
Tak bardzo się tym martwię. Tak bardzo mi Ciebie
brakuje. Codziennie o Tobie myślę. Duchem
jestem cały czas z Tobą. Każdego dnia modlę się,
żebyś wrócił zdrowy.
Tak jak i wcześniej pracuję w teatrze, ale nigdzie
nie wychodzę. Nie chodzę również tam, gdzie się
spotykaliśmy. Jestem i pragnę pozostać Ci wierny
do końca mojego życia. Proszę, napisz tak szybko,
jak to tylko możliwe, i mnie uspokój. Nie mogę
spać, ciągle tylko myślę o Tobie.
Pozdrawiam Cię i całuję,
Twój Stefan
Przekład listów: Agata Chmielecka i Filip Fierek
Autorka komentarza dziękuje za pomoc Lutzowi van Dijkowi, który zgodził się na tłumaczenie wybranych listów; Agacie Chmieleckiej i Filipowi Fierkowi za przekład korespondencji Teo oraz rodzinie Kosińskich za zaufanie i wsparcie w odzyskiwaniu biografii Stefana K.