„Rinaldo” Haendla
w Krakowie

Dariusz Czaja

Koncertowe wykonanie „Rinaldo” Haendla było jednocześnie ostatnią odsłoną niezwykłego krakowskiego cyklu pod nazwą Opera Rara, w ramach którego polska publiczność mogła przyswoić kilka cymesów opery barokowej

Jeszcze 2 minuty czytania

Piątek 18 grudnia, późny wieczór. Białe ulice, biały puch sypiący się niespiesznie z ciemnego nieba. Oświetlony od wewnątrz krakowski Teatr im. Słowackiego wyglądał w tej scenerii jak bajkowy pałac, albo połyskująca światłem bombonierka. Ów rozjarzony domek miał się przemienić na trzy godziny w osobliwą przestrzeń, którą zawładnie bez reszty muzyka Haendla. Muzyka opowiadająca o świecie jakże egzotycznym: o chrześcijańskich rycerzach, saraceńskich wodzach, potężnych czarodziejkach...

George Frideric Handel, „Rinaldo”.
Accademia Bizantina, Ottavio Dantone (dyr.).
Teatr Słowackiego w Krakowie,
18 grudnia 2009 (w ramach cyklu Opera Rara)
Tego wieczoru zaprezentowana została bowiem koncertowa wersja „Rinaldo” – debiutu operowego Haendla na angielskich scenach (Queen’s Theatre, 1711). Była to jednocześnie – zauważmy przy okazji – ostatnia odsłona niezwykłego krakowskiego cyklu pod nazwą Opera Rara, w ramach którego polska publiczność mogła przyswoić kilka cymesów opery barokowej w wykonaniu zespołów grających na historycznych instrumentach. Po Vivaldim („Hercules nad Termodontem” z Fabio Biondim), Lullym („Mieszczanin szlachcicem” z Vincentem Dumestrem) i Haendlu („Agrippina” również z Biondim), otrzymaliśmy na grudniowy finał jeszcze jedno dzieło zangielszczonego saksończyka.
Każda z wcześniejszych prezentacji była bez wątpienia wydarzeniem, bo też trudno, żeby jakoś szczególnie się dąsać, mając możliwość słuchania na żywo najwybitniejszych kapel grających dzisiaj muzykę barokową i absolutnie pierwszoligowych solistów. I to nawet, jeśli w przypadku „Herculesa” i „Agrippiny” mieliśmy do czynienia z wykonaniami koncertowymi. Na nadmiar tego rodzaju produkcji wciąż nie możemy narzekać.

fot. Andrzej RubiśJak na ich tle wypadł „Rinaldo”? Niejeden (ja na przykład) ostrzył sobie zęby na posłuchanie Ottavio Dantone i jego zjawiskowej Accademia Bizantina (wspomnijmy z bogatej dyskografii tylko nagrania z muzyką Vivaldiego: „Tito Manlio” i płytę z motetami z Sandrine Piau), nie mówiąc już o awizowanych solistach (Sonia Prina już wystarczy, by wzburzyć krew). Jak zatem zabrzmiał Haendel w ich wykonaniu? Powiem najprościej: radość była, ale żeby w jakieś nieprzytomne ekstazy popadać – to już nie.

Pierwsza uwaga: wykonania koncertowe dzieł operowych rządzą się – to jasne – swoimi prawami. Znika gdzieś scenograficzno-dramaturgiczna rama, która trzyma w ryzach poszczególne kawałki. W efekcie otrzymujemy nie tyle opowiedzianą muzyką i gestem historię, ile raczej katalog osobnych arii. Ale to, co zagrało dobrze w „Herculesie”, mam wrażenie nie całkiem sprawdziło się w „Rinaldzie”. Rozluźnieniu akcji dramatycznej sprzyjały też solidne skróty wprowadzone przez Dantone. Do tego krakowski głuptas (to szczególny typ słuchacza, niestety zbiorowy, niestety aktywny i żenująco widoczny) klaskał po każdym nieomal numerze. Można było odnieść wrażenie uczestnictwa nie tyle w spektaklu operowym, ile w jakimś recitalowym przeglądzie, albo zgoła w solistycznych popisach. Nie ma co udawać: w zaprezentowanym układzie koncertowym opery (o skrótach nie mówiąc) coś ważnego muzycznie przepadło.

fot. Andrzej RubiśUwaga druga: na szczęście instrumentaliści z Accademii i zaproszeni soliści trzymali poziom, bo – jak się okazało – są to ludzie, którzy zwyczajnie nie umieją grać i śpiewać źle. Dantone nie przesadzał z tempami, kapela grała gdzie trzeba drapieżnie („Furie terribili”), a kiedy indziej arkadyjsko („Augelletti, che cantate”), a sprawność klawesynową potwierdził dyrygent z naddatkiem.

Cała piątka solistów zaśpiewała świetnie, choć trudno ukrywać, że to panie zabrały tym razem scenę panom. Christoph Dumeaux (Goffredo) i Alain Buet (Argante) mieli swoje pięć minut, ale to rewelacyjne trzy gracje stanowiły przede wszystkim o sile tego łże-spektaklu.
Sonia Prina jako Rinaldo: wiarygodna scenicznie i perfekcyjna wokalnie. Słuchanie jej jest dla mnie za każdym razem niebywałą przyjemnością: ciemny kontralt, fenomenalna technika, luz, z jakim śpiewa najtrudniejsze nawet przebiegi... Świetna zarówno w rozdzierającym coverze „Cara sposa”, ale i w dramatycznym „Abbrucio avvampo e fremo”. Myślę, że to godna następczyni Sary Mingardo.
W roli Almireny, narzeczonej Rinalda, wystąpiła Maria Grazia Schiavo. Zdaje mi się, że Schiavo – znana już nieźle w Krakowie – śpiewa z każdym rokiem coraz lepiej. Ciepła, liryczna, z dużą wyobraźnią muzyczną. Ten giętki sopran, idealnie odpowiadający barokowemu repertuarowi, jest w stanie oddać najbardziej subtelne uczuciowo odcienie tekstu. A zniewalająca kobiecość (w typie eterycznych nimf Botticellego) kongenialnie stapia się z porywającą jasnością jej głosu. Wyjść zwycięsko z zajeżdżonym do granic „Lascia ch’io pianga” potrafią tylko najwięksi.
I jeszcze czarodziejka Armida w wykonaniu Roberty Invernizzi. Przekonująca wokalnie w każdym calu, drapieżna, groźna i napastliwa („Ah, crudel”), no, wiedźma jakich mało...

A zatem? Powiadam: świetnie, ale też i trochę nieświetnie. Marzy mi się teatr (operowy) ogromny. Jak to w „Rinaldo”: dymy, kadzidła, grzmoty, trąby, szczęk oręża, pyszne stroje. Jesteśmy przecież w operze! A tak: wstajemy, siadamy, wstajemy, siadamy, głuptas klaszcze, bo nic nie rozumie etc. etc. Miał być spektakl, była karuzela z ariami. Może w przyszłym roku coś się zmieni. Byle do wiosny. W marcu awizowany jest Vivaldi: „La fida ninfa”. Bać się czy nie?


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.